Kim - Rudyard Kipling (czytaj książki za darmo txt) 📖
Kim to trzynastoletni chłopak, irlandzki sierota, który mieszka w Pakistanie. Utrzymuje się z żebrania i wykonywania drobnych prac, ale jest bardzo lubiany przez okoliczną ludność.
Pewnego dnia do miasta przybywa stary tybetański lama, odbywający podróż w poszukiwaniu legendarnej rzeki, której woda obmywa z win. Kim zgadza się, by dołączyć do niego w tej wyprawie, zostaje jego uczniem, ale również przyjmuje polecenie dostarczenia listu od pewnego szpiega. Lama i Kim wyruszają w drogę. Okazuje się jednak, że przyniesie ona o wiele intensywniejsze doświadczenia, niż te, których się początkowo spodziewali…
Kim to powieść autorstwa angielskiego pisarza Rudyarda Kiplinga, wydana w 1901 roku. Kipling zasłynął przede wszystkim jako autor Księgi dżungli, jego twórczość była kierowana głównie do młodzieży.
- Autor: Rudyard Kipling
- Epoka: Współczesność
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Kim - Rudyard Kipling (czytaj książki za darmo txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Rudyard Kipling
— Dobra rada — rzekł lama, wielce przejęty tym pomysłem. — Ruszymy jutro i niech błogosławieństwo spłynie na cię, iżeś starym nogom ukazał tak bliską drogę.
Z głębi gardła wydobyty, niezrozumiały przyśpiew chiński stanowił zamknięcie zdania. Uczyniło to wrażenie nawet na duchownym, a wójt zatrwożył się, czy nie jest to urok jakowyś; lecz kto spojrzał na prostoduszną, pełną zapału twarz lamy, nie mógł długo mieć go w podejrzeniu.
— Czy widzisz mego chelę? — ozwał się ów, gmerząc w tabakierze i dobywając sutą szczyptę; uważał za swą powinność, by odpłacić grzecznością za grzeczność.
— Widzę... i słyszę — odpowiedział wójt, rzucając okiem w stronę, gdzie Kim przekomarzał się z dziewczyną w modrej sukni, podsycającą ognisko trzaskającym chrustem cierniowym.
— On ma też własny przedmiot poszukiwań. Nie rzekę, ale byka. Tak, Ryży Byk na zielonym polu ma go kiedyś wynieść do wysokich dostojeństw. Zdaje mi się, że on niezupełnie należy do tego świata. Był mi nagle zesłany do pomocy w poszukiwaniach, a nazywają go Przyjacielem całego świata.
Kapłan uśmiechnął się.
— Hej tam, Przyjacielu całego świata! — krzyknął poprzez kłęby gryzącego dymu — któżeś ty?
— Żak tego świątka! — odrzekł Kim.
— On mówi, żeś ty jest but (duch).
— Czyż buty mogą jeść? — ozwał się Kim, mrugając oczami. — Bo mnie się chce jeść.
— To nie żarty! — krzyczał lama. — Pewien astrolog... z miasta... którego nazwa wyszła mi z pamięci...
— Było to nie dalej jak w Umballi, gdzieśmy spędzili noc ostatnią! — szepnął Kim do kapłana.
— Aha, czy to nie była Umballa? Ten astrolog stawiał horoskopy i oznajmił, że mój chela w przeciągu dwóch dni odnajdzie cel swych pragnień. Lecz co on mówił o znaczeniu gwiazd, Przyjacielu całego świata?
Kim odchrząknął i rozejrzał się po patriarchach wioskowych siedzących wokoło.
— Moja gwiazda wróży wojnę! — przemówił z przejęciem.
Kilku obecnych roześmiało się, widząc niepokaźnego obdartusa, stąpającego z dumą po ceglanym murku pod rozłożystym drzewem. Krajowiec w takiej sytuacji leżałby spokojnie, ale w Kimie zawrzała krew białego człowieka i postawiła go na równe nogi.
— A właśnie, że wojnę! — odciął się.
— O to niezawodne proroctwo! — zagrzmiał tubalny głos. — Dyć49 na granicy ciągiem jest wojna... jak mi wiadomo.
Był to stary, sucherlawy człek, który za dni powstania50 był w służbie rządowej jako oficer w świeżo wystawionym pułku jazdy krajowej. Rząd wynagrodził go pięknym kawałkiem gruntu w wiosce, a chociaż nadmierne wymagania synów (obecnie również siwobrodych oficerów) zubożyły go wielce, był jeszcze człowiekiem możnym i wpływowym. Urzędnicy angielscy — nawet wysłannicy parlamentu — zbaczali z głównego gościńca, by go odwiedzić; w takich okolicznościach ubierał się w dawny mundur i stawał wyprostowany jak stempel karabina.
— Ale to będzie wielka wojna... wojna ośmiu tysięcy ludzi! — rozbrzmiał wśród szybko gromadzącej się gawiedzi przeraźliwy głos Kima. który aż jego samego przejął zdumieniem.
— Czerwone kurty (Anglicy), czy nasze własne pułki? — pochwycił starzec, jak gdyby pytał równego sobie. Ton jego zapytania wzbudził w obecnych szacunek dla Kima.
— Czerwone kurtki — palnął Kim na chybił trafił — czerwone kurty i armaty...
— Ależ... ależ astrolog nie mówił o tym ani słowa — krzyknął lama, charcząc dziwnie przez nos w swym podnieceniu.
— Ale ja wiem o tym! Miałem o tym objawienie, ja, który jestem uczniem tego męża świętego. Wybuchnie wojna... wojna ośmiu tysięcy czerwonych kurt. Ściągną ich z Pindi i Peshawur. To rzecz pewna.
— Chłopak nasłuchał się plotek jarmarcznych — ozwał się kapłan.
— Ależ on był wciąż przy mnie — rzekł lama. — Skąd by on to wiedział? Ja nic nie wiedziałem.
— Będzie z niego sprytny kuglarz, gdy ten stary zemrze! — bąknął kapłan do wójta. — Cóż to za nowy figiel?
— Dowodu!... Daj mi dowód! — huknął naraz stary wojak. — Gdyby się zanosiło na wojnę, synowie moi dawno by mi o tym powiedzieli.
— Gdy wszystko będzie gotowe, twoi synowie na pewno będą o tym zawiadomieni. Ale od twoich synów daleka droga do człowieka, w którego rękach spoczywa wszystko.
Kim zapalił się do gry, bo mu to przypominało przygody na linii kolejowej, przewożącej pocztę, kiedy to dla zdobycia kilku paisów51 udawał, że wie więcej, niż wiedział w istocie. Ale teraz grał o wyższą stawkę — o samo tylko podniecenie i poczucie własnej mocy. Nabrał więc tchu na nowo i mówił dalej:
— Staruszku, ty daj mi dowód. Czy podwładni mogą nakazać wymarsz ośmiu tysięcy czerwonych kubraków... z armatami?
— Nie! — odpowiedział wiarus wciąż takim tonem, jak gdyby Kim był jego rówieśnikiem.
— Czy wiesz, kto to jest taki, co wydaje rozkazy?
— Przecieżem go widział!
— Poznałbyś go znowu?
— Znałem go jeszcze, gdy był porucznikiem w topkhana (artylerii).
— Jest to człek wysoki... wysoki człek o czarnych włosach... a chodzi w ten sposób... — tu Kim przeszedł parę kroków, uwydatniając chód sztywny, jakby drewniany.
— No tak. Ale to mógł zauważyć byle kto.
Tłum przysłuchiwał się z zapartym tchem całej tej rozmowie.
— To prawda — rzekł Kim. — Ale powiem ci jeszcze więcej. Przypatrz no się. Najpierw ten wielki człowiek chodzi w ten sposób... potem myśli w ten sposób... — (tu Kim przesunął palec wskazujący po czole, potem w dół, aż na koniec zatrzymał go w kącie ust) — następnie w ten sposób strzela palcami... potem bierze kapelusz pod lewą pachę...
Kim unaoczniał cały ruch i stanął niby bocian. Stary wiarus warczał coś niezrozumiale z podziwu, a po tłumie przebiegł dreszcz.
— Tak... taak... taak! Ale co on czyni, gdy ma wydać rozkaz?
— Skrobie się w ten sposób po karku... Potem wyrzuca Jeden palec na stół i z lekka fuczy przez nos... Potem odzywa się:
— Zluzować taki a taki pułk! Sprowadzić takie działa!
Stary wiarus stanął na baczność i zasalutował.
— Bo... — tłumaczył Kim na gwarę gminną dobitne zdania posłyszane w szatni domu w Umballi — bo, powiada on... powinniśmy to uczynić już dawno. To nie wojna, to kara. Fff!
— Dosyć. Wierzę ci. Takim go widziałem w ogniu bitwy. Widziałem i słyszałem. To on!
— Nie widziałem ognia bitwy! — tu głos Kima przeszedł w urywkowe ględzenie przydrożnego wróżbity. — Widziałem go w ciemności... Najpierw nadszedł człowiek, mający wyjaśnić położenie... Potem przybyli jeźdźcy... Potem przybył on, stojąc w obręczy świetlnej... Dalej było tak, jak mówiłem. Starcze, czy powiedziałem prawdę?
— To on; to on bez najmniejszej wątpliwości.
Tłum odetchnął przeciągle całą skalą głosów, wlepiając oczy na przemian to w starego wiarusa, wciąż jeszcze stojącego na baczność, to w obdartego Kima. Zmierzch krasił się barwą purpury.
— Czyż nie mówiłem... czyż nie mówiłem, że on nie z tego świata? — zawołał lama chełpliwie. — On jest Przyjacielem całego świata! on jest Przyjacielem gwiazd!
— No, ale co nam do tego! — zawołał jeden z chłopów. — O młodociany wróżbito, jeżeli duch wieszczy zamieszkuje w tobie o każdej porze... to ja mam czerwono nakrapianą krowinę. Ona mogłaby być siostrą twego byka... o ile mi wiadomo...
— Albo o ile mnie to obchodzi! — rzekł Kim. — Moje gwiazdy nie mają nic wspólnego z twoim bydłem.
— Ależ nie... ona jest bardzo chora — wmieszała się jakaś babina. — Mój mąż to istny bawół, inaczej dobierałby lepiej wyrazów. Powiedz mi, czy ona się wyliże?
Gdyby Kim był zwyczajnym chłopcem, przeciągałby jeszcze tę zabawę; lecz jeżeli ktoś od lat trzynastu znał całe miasto Lahorę lub chociażby wszystkich fakirów przy bramie Taksali, to musiał już dobrze znać i naturę ludzką. Z boku nieco kwaśno spozierał nań kapłan — uśmiechając się oschle i jadowicie.
— Cóż? Czy w tej wsi nie ma kapłana? Zdaje mi się, że dopiero co widziałem, i to nie lada, kapłana!
— Tak... ale... — zaczęła kobieta.
— Ale ty i twój mąż przypuszczaliście, że ktoś wyleczy wam krowę za kopę podziękowań. — Strzał był celny, gdyż to stadło słynęło z największego sknerstwa w całej wiosce. — Niedobrze to oszukiwać świątynię. Daj młodego cielaka kapłanowi, a o ile bóstwa twoje nie pałają nieodwołalnym gniewem, to za miesiąc krowa będzie dawała mleko.
— Jesteś mistrzem w żebraniu — markotał niby kot udobruchany kapłan. — Nawet czterdziestoletnie doświadczenie nie mogłoby cię uczynić doskonalszym. Pewno bardzo wzbogaciłeś tego starucha?
— Trochę mąki, trochę masła i garść rzeżuchy — odpowiedział Kim, rumieniąc się z pochwały, lecz mając się jeszcze na ostrożności — czyż można się tym wzbogacić? A jak sam pewno widzisz, on ma fioła w głowie. Ale przynajmniej tyle na tym korzystam, że poznaję drogę.
Wiedział, jak wyglądali fakirowie pod bramą Taksali, gdy gwarzyli ze sobą, i naśladował nawet same wyrażenia ich wyuzdanych uczniów.
— Czyż więc jego poszukiwanie jest prawdą czy też płaszczykiem do pokrycia innych celów? Może to skarby?...
— On jest szalony... bardzo szalony... Nie ma w tym nic więcej...
W tej chwili przykusztykał stary wiarus i zapytał, czy Kim zostanie u niego na noc. Kapłan namawiał go, by tak uczynił, lecz równocześnie twierdził uporczywie, że zaszczyt podejmowania lamy należy do świątyni, na co lama uśmiechnął się z całą szczerością. Kim rzucił okiem z twarzy jednego na oblicze drugiego — i wyciągnął odpowiednie wnioski.
— Gdzie masz pieniądze? — szepnął odprowadziwszy starca na bok w ciemności.
— Za pazuchą. Gdzieżby były?
— Daj mi je. Daj mi je prędko i po cichu.
— Na co? Po co? Tu nie trzeba kupować biletu.
— Czy jestem twoim chelą, czy nie? Czyż nie jestem podporą twych starych nóg w podróży? Daj mi pieniądze, a oddam ci je o świcie.
Wsunął dłoń za pas lamy i wyciągnął stamtąd kieskę.
— Niechże tak będzie... niech będzie... — pokiwał głową starzec. — Świat ten jest wielki i straszny. Nigdym nie sądził, że tylu ludzi żyje na nim.
Nazajutrz rano kapłan był wielce nadąsany, natomiast lama czuł się rozkosznie. Kim zaś spędził wieczór bardzo zajmująco ze starym wojakiem, który wyciągnął skądsi swą szablę kawaleryjską i kołysząc ją na chudych kolanach opowiadał mu o powstaniu i młodych kapitanach, spoczywających od trzydziestu lat w grobie... aż chłopca z wolna zmorzył sen.
— Zdrowe być musi powietrze w tej okolicy — ozwał się lama. — Sypiam zazwyczaj lekko, jak wszyscy starcy, ale tej nocy spałem jak zabity i nie obudziłem się do białego ranka.
— Łyknij sobie gorącego mleka — rzekł Kim, który nierzadko stosował takie lekarstwo względem znajomych palaczy opium. — Czas już ruszyć w drogę.
— Na długą drogę, co przecina wszystkie rzeki Indii — rzekł lama radośnie. — Chodźmy. Ale jak myślisz, chelo, odwdzięczyć się tym ludziskom, nade wszystko zaś kapłanowi, za ich wielką uprzejmość? Wprawdzie są to but-parast, ale w przyszłych żywotach może doznają oświecenia? Czy dać rupię na świątynię? Przedmiot, który znajduje się wewnątrz tej świątyni, jest niczym innym, jak tylko kamieniem malowanym na czerwono, ale powinniśmy cenić serce człowieka, gdy jest dobre.
— O święty! Czy odbywałeś kiedy drogę samopas? — Kim spojrzał nań ostro, niby jedna z wron indyjskich, co się krzątają po polach.
— A juści, dziecię moje: od Kulu do Pathankot... z Kulu, gdzie zmarł mój pierwszy chela. Gdy ludzie byli dla nas dobrzy, składaliśmy datki, a na całym pogórzu okazywano nam życzliwość.
— Inaczej jest w Hind (na niżu indyjskim) — rzekł Kim oschle. — Ich bogi mają wiele ramion i są złośliwe. Zostaw je w spokoju.
— Chciałbym was odprowadzić przez kawałek drogi, Przyjacielu całego świata... ciebie i twojego żółtego człowieka — ozwał się czyjś głos; to stary wiarus człapał stępa na chudym kucyku o nożycowatych pęcinach, majacząc w brzasku na uliczce wioski — ostatniej nocy w mym wyschłym sercu wytrysły zdroje wspomnień i było to dla mnie błogosławieństwem. Naprawdę wojna rozchodzi się w powietrzu; odczuwam ją... Patrz, wziąłem ze sobą pałasz.
Siedział, zwiesiwszy długie nożyska, na grzbiecie małego wierzchowca, a dłonią oparł się na głowicy sążnistego52 pałasza dyndającego mu przy boku; poglądał srogo hen ponad kraj53 równinny, ku północy.
— Opowiedz no mi jeszcze raz, jak on wyglądał w tej zjawie. Hopnij i siądź za mną. Bestyjka udźwignie nas obu.
— Jestem uczniem tego świętego — rzekł Kim, gdy przejechali bramę wioski.
Wieśniacy byli, zda się, niemal zmartwieni rozstaniem z nimi, natomiast kapłan pożegnał ich chłodno i z daleka. Zmarnował jeno niepotrzebnie tyle opium na człowieka, który nie nosił z sobą pieniędzy.
— Wcale trafne powiedzenie. Nie bardzo się wdaję z ludźmi świętymi, ale szacunek nigdy nie zawadzi. W dzisiejszych czasach już nie szanują człowieka... nawet gdy sahib-komisarz przyjeżdża do mnie w odwiedziny. Lecz czemuż to chodzić z człowiekiem świątobliwym, jeżeli kogoś gwiazda prowadzi do wojny?
— Ależ on jest człowiekiem świętym — rzekł Kim z powagą. — Jest naprawdę święty w słowach i czynach. On nie jest podobny innym: nigdy nie widziałem takiego jak on. Nie jesteśmy wróżbitami ani kuglarzami, ani żebrakami.
— Ty nie
Uwagi (0)