Darmowe ebooki » Powieść » Kim - Rudyard Kipling (czytaj książki za darmo txt) 📖

Czytasz książkę online - «Kim - Rudyard Kipling (czytaj książki za darmo txt) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Rudyard Kipling



1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 ... 51
Idź do strony:
Gdy żona zmarła w Ferozepore na cholerę, O’Hara rozpił się i jął zbijać bąki, wałęsając się wzdłuż linii kolejowej z trzyletnim bystrookim berbeciem. Księża oraz członkowie różnych stowarzyszeń religijnych starali się go pochwycić w obawie o los dziecka, lecz O’Hara wymykał się im, aż poznał się z kobietą, która paliła opium; przejąwszy się od niej tym nałogiem, zmarł tak, jak umierają w Indiach nędzarze z rasy białej.

W chwili śmierci całe jego mienie stanowiły trzy dokumenty: pierwszy nazwał on ne varietur, gdyż te słowa były tam umieszczone pod jego podpisem, drugim było świadectwo zwolnienia ze służby wojskowej, trzecim zaś — metryka Kima. Te szpargały (mawiał w chwilach, gdy przebrał miarę w opium) powinny były wykierować kiedyś małego Kimballa na wielkiego człowieka. Kimowi pod żadnym warunkiem nie wolno było rozstawać się z nimi, gdyż wchodziły one w skład wielkich czarów... takich czarów, jakie odbywają się tam z przeciwka, za muzeum, w wielkim biało-niebieskim Jadoo-Gher — Domu Czarnoksięskim, jak u nas zwą lożę masońską. Pewnego dnia (powiadał) wszystko na dobre się obróci i sława Kima rozbrzmiewać będzie wśród kolumn... straszliwych kolumn — piękna i siły. Sam pułkownik, jadąc konno na czele pułku, najlepszego w świecie, pójdzie za Kimem, małym Kimem, któremu w udziale przypadnie lepszy los niż jego ojcu. Dziewięciuset chłopów na schwał, istnych diabłów, których bożyszczem był Ryży Byk w zielonym polu, pójdzie za Kimem... o ile tylko nie zapomnieli O’Hary — biednego O’Hary, który był nadzorcą robotników na kolei w Ferozepore. Potem popłakiwał gorzko, siedząc w połamanym krześle trzcinowym na werandzie... Stąd to poszło, że po jego śmierci kobieta zaszyła pergamin, zaświadczenie i metrykę w skórzaną sakiewkę z amuletami i zawiesiła ją Kimowi na szyi.

— A któregoś dnia — mówiła, wspominając jak przez mgłę przepowiednie O’Hary — przyjdzie po ciebie wielki Ryży Byk w zielonym polu i pułkownik jadący na okazałym wierzchowcu... tak... i — tu wpadła w angielszczyznę — dziewięciuset diabłów.

— O! — odpowiadał Kim — będę pamiętał. Przyjdzie i Ryży Byk, i pułkownik na koniu, ale wprzódy, jak mówił ojciec, mają przyjść jeszcze dwaj ludzie, którzy przysposobią grunt do tej całej sprawy. Ojciec gadał, że oni zawsze robią w ten sposób i że zawsze tak bywa, gdy mają się odbywać czary.

Gdyby kobieta wyprawiła Kima z owymi dokumentami do miejscowego Jadoo-Gher, loża prowincji przyjęłaby go niewątpliwie i odesłała do masońskiej ochronki w Pogórzu; atoli baba nie miała zaufania do tego, co słyszała o czarnoksięstwie, a i Kim miał też samodzielne poglądy. Skoro dorósł do lat zielonej młodości, nauczył się unikać misjonarzy i białych ludzi o surowych obliczach, którzy go pytali, kto zacz i czym się trudni. Albowiem Kim trudnił się tylko nieróbstwem — w czym powodziło mu się doskonale. Prawda, że znał jak własną kieszeń przepysznie obwarowany gród Lahory, od bramy delhijskiej do fosy fortecznej, żył za pan brat z ludźmi, którzy wiedli życie osobliwsze, niżby się śnić mogło samemu Harun al Raszydowi, a sam też pędził żywot niesforny, niby z Tysiąca i jednej nocy — lecz misjonarze i sekretarze towarzystw dobroczynnych nie poznawali się na piękności jego żywota.

Załoga nadała mu żartobliwy przydomek „Małego Przyjaciela całego świata”, a ponieważ był zręczny i niepozorny, więc często nocą przekradał się po ludnych dachach domów, spełniając polecenia wymuskanych i urodziwych młokosów eleganckiego świata. Były to oczywiście intrygi miłosne — on wiedział o tym, gdyż odkąd nauczył się mówić, znane mu były wszelkie grzeszki, ale kochał tylko grę dla gry samej, przemykanie się chyłkiem po mrocznych uliczkach i zakamarkach, wydrapywanie się po rynnie, spostrzeżenia i odgłosy z kobiecych pogwarek na płaskich dachach domów i ucieczkę na łeb na szyję z gzymsu na gzyms pod osłoną parnej pomroki. Koło ceglanych kapliczek pod drzewami nadrzecznymi przebywali mężowie świątobliwi, pomazani popiołem fakirowie, z którymi był na stopie nader poufałej; pozdrawiał ich, gdy wracali z włóczęgi po prośbie, a gdy nikogo nie było w pobliżu, jadał wespół z nimi z jednej misy. Jego opiekunka ze łzami w oczach nalegała, by nosił odzież europejską: spodnie, koszulę i wymięty kapelusz. Kimowi jednak, gdy zajęty był pewnymi sprawkami, bardziej dogadzało przebieranie się w strój hinduski lub mahometański. Jeden z młodych wykwintnisiów (ten, którego zwłoki znaleziono na dnie studni w ową noc, gdy było trzęsienie ziemi) podarował mu całkowite ubranie chłopięce, jakie noszą łobuziaki z niższych kast; Kim ukrył je w tajnym schowku pod belkami na dziedzińcu tracza6 Nila Rama, naprzeciwko Wysokiego Trybunału pendżabskiego, gdzie wonne pnie deodarów7 spławiane rzeką Ravee leżą, czekając obróbki. Ilekroć nawinął się interes lub swawolna łazęga, Kim nie omieszkał skorzystać ze swej własności, o świcie zaś powracał na werandę, wyczerpany darciem się wniebogłosy za orszakiem ślubnym lub wyciem na uroczystościach hinduskich. W domu niekiedy trafiło się jadło, ale częściej się zdarzało, że nie było co do ust włożyć; wówczas Kim szedł na wyżerkę do przyjaznych mu krajowców.

Bębniąc piętami po bokach Zam-Zammah, raz po raz odrywał się od gry w „króla zamczyska” z małym Chota Lalem i Abdullahem, synem cukiernika, i rzucał niewybredne docinki w stronę krajowca-policjanta, który stał na straży rzędów obuwia koło bramy muzeum. Sążnisty8 Pendżabczyk pobłażliwie szczerzył zęby — znał on już Kima od dawna. W tenże sposób odnosił się do niego i polewacz zraszający zapyloną ulicę wodą z bukłaka z koziej skóry. Tak samo ustosunkował się doń pochylony nad świeżo sporządzonymi skrzyniami Jawihir Singh, co w muzeum był stolarzem; słowem, tak postępował wobec Kima każdy, kto się tu pojawił, z wyjątkiem chłopów okolicznych, spieszących do Domu Cudów celem obejrzenia przedmiotów wyrabianych w ich macierzystej prowincji lub gdzie indziej. Muzeum zawierało okazy sztuki i przemysłu indyjskiego, a kto chciał być tu mądry, mógł poprosić kustosza o objaśnienia.

— Wynocha! Wynocha! Puść mnie na górę! — krzyczał Abdullah, wdrapując się na koło armaty.

— Twój ojciec był cukiernikiem, twoja matka ukradła ghi! — zaśpiewał Kim. — Wszyscy muzułmanie już dawno pospadali z Zam-Zammah!

— Więc puść mnie na górę! — pisnął mały Chota Lal, ubrany w czapeczkę obrębioną szychem9. Jego ojca ceniono na jakie pół miliona szterlingów, ale Indie są jedynym w świecie krajem demokratycznym.

— Hindusi też stracili Zam-Zammah. Wyparli ich muzułmanie. Twój ojciec był cukiernikiem!...

Naraz przerwał śpiewkę. Zza węgła, od strony gwarnego Bazaru Motee, wysunął się człowiek, jakiego Kim dotąd jeszcze nie widział, choć mu się zdawało, że zna wszelkie kasty. Człowiek ów był wysoki prawie na sześć stóp10, ubrany w fałdzistą szatę z materiału burego niby derka końska, a żadnego z jej zmarszczeń Kim nie potrafił przypodobnić11 do jakiegokolwiek znanego mu zatrudnienia lub zawodu... U pasa przybysza zwisał podłużny, inkrustowany piórnik żelazny i drewniany różaniec, jaki noszą ludzie świątobliwi. Głowę osłaniał olbrzymich rozmiarów płócienny kapelusz, zapadający na oczy. Twarz była żółta i pomarszczona, podobnie jak u Chińczyka Fook-Shinga, szewca na rynku. Oczy w kącikach zakrzywiały się ku górze i wyglądały jak małe żyłki oniksu.

— Kto to? — ozwał się Kim do rówieśników.

— Chyba jakiś człowiek! — rzekł Abdullah, trzymając palec w gębie i wytrzeszczywszy oczy.

— Jużci12! — odparł Kim — ale takiego człowieka to jeszcze w Indiach nie zdarzyło mi się widzieć.

— Może kapłan — rzekł Chota Lal, przypatrując się różańcowi. — Patrzcie, on idzie do Domu Cudów!

— Nie, nie! — mówił policjant, potrząsając głową — nie rozumiem waszej mowy! — (sam stróż bezpieczeństwa mówił po pendżabsku). — Hej, Przyjacielu całego świata, co on tam szwargocze?

— Przyślij go tu! — zawołał Kim i dał susa z Zam-Zammah, wymachując bosymi piętami. — To cudzoziemiec, a z ciebie jest istny bawół!

Przybysz, nie mogąc się dogadać, ruszył ku chłopcom. Był to człek już leciwy, a jego wełniana opończa trąciła jeszcze przykrym zapachem bylicy rosnącej w przesmykach górskich.

— Hej, dzieci, co to za wielki dom? — ozwał się płynnie narzeczem Urdu.

— Ajaib-Gher, Dom Cudów! — Kim nie obdarzył nieznajomego tytułem w rodzaju Lala lub Mian; nie mógł odgadnąć, jakiego wyznania był ten człowiek.

— Aha! Dom Cudów! Czy można wejść?

— Nad drzwiami napisano... każdemu wolno.

— Bezpłatnie?

— Ja tam bywam raz po raz, a nie jestem przecie bankierem — zaśmiał się Kim.

— Niestety, jestem stary; nie wiedziałem — przesunął palcami po paciorkach różańca i zawrócił ku muzeum.

— Z jakiej jesteście kasty? Gdzie wasz dom? Czy dalekoście chadzali? — zapytał Kim.

— Idę z Kulu... z tamtej strony Kailasu... lecz cóż ty możesz wiedzieć?... od tych gór, gdzie — (tu westchnął) — powietrze i woda są świeże i chłodne.

— Aha! Khtai! (Chińczyk) — rzekł Abdullah wyniośle. Fook Shing wygnał go raz ze sklepu za to, że opluł bożka stojącego nad rzędami obuwia.

— Pahari (góral) — rzekł mały Chota Lal.

— Tak jest, dziecko... góral z gór, jakich nigdy nie obaczysz w życiu. Czy słyszałeś o Bhotiyalu (Tybecie)? Nie jestem Khitai, lecz Bhotiya (Tybetańczykiem) musiałeś słyszeć... jestem lamą, czyli guru (duchowny), jak się mówi po waszemu.

— Guru z Tybetu! — rzekł Kim. — Nie widziałem jeszcze takiego człowieka! Więc w Tybecie są Hindusi?

— Jesteśmy z tych, co kroczą Drogą Pośrednią, i żyjemy spokojnie po klasztorach, ja zaś chciałbym przed śmiercią zwiedzić cztery miejsca święte. Teraz wy, którzy jesteście dziećmi, wiecie tyle samo, co ja stary.

Uśmiechnął się życzliwie do chłopców.

— Czy jadłeś co?

Pogmerał w zanadrzu i dobył stamtąd wyszczerbioną, drewnianą miseczkę dziadowską. Chłopcy skinęli głową. Wszyscy znajomi im kapłani chodzili na żebry.

— Jeszcze mi się jeść nie chce — rzekł, odwracając głowę niby stary żółw grzejący się na słońcu. — Czy to prawda, że w Domu Cudów w Lahorze znajduje się wiele obrazów? — ostatnie słowa powtórzył, jakby chcąc sprawdzić adres.

— To prawda — rzekł Abdullah — Pełno tam pogańskich wizerunków. Ty również jesteś bałwochwalcą.

— Nie zważaj na to, co on bajdurzy! — rzekł Kim. — To dom rządowy i nie ma tam żadnego bałwochwalstwa, tylko sahib (Europejczyk) z siwą brodą. Chodź ze mną, to ci pokażę.

— Cudzoziemscy kapłani zjadają dzieci — szepnął Chota Lal.

— A on jest cudzoziemcem i but-parast (bałwochwalcą)! — rzekł mahometanin Abdullah.

Kim roześmiał się.

— To ci frajer! Uciekajcie schować się za mamusin fartuszek, pędraki! Chodź za mną!

To mówiąc, przepchnął się przez drzwi kołowrotowe; starzec poszedł za nim i zatrzymał się w osłupieniu. W przedsionku stały większych rozmiarów posągi grecko-buddyjskie, wykonane (uczonym tylko wiadomo, kiedy) przez zapomnianych mistrzów, których dłonie nie bez zręczności starały się oddać wdzięki sztuki greckiej, co zawitała tu sposobem jakimś niedocieczonym. Znajdowały się tam setki obrazów: fryzy pełne płaskorzeźb, ułamki posągów i tafle marmurowe okryte deseniem, które niegdyś przyozdabiały ceglane mury buddyjskich stupa i vihara na północy, a obecnie wykopane z ziemi i opatrzone napisami stanowiły chlubę muzeum. Lama, rozdziawiwszy usta z podziwu, rozglądał się na wszystkie strony, aż na koniec z pełną zachwytu uwagą zatrzymał się przed sporą wypukłorzeźbą, przedstawiającą koronację czy apoteozę Buddy Pana. Mistrz wyobrażony był w postawie siedzącej, na lotosie, którego płatki były tak głęboko wcięte, że wydawały się nieomal oderwane. Dokoła niego w kornym uwielbieniu stała cała hierarchia królów, dostojników i staroświeckich Buddów; poniżej widać było wodę lotosami porosłą, pełną ryb i ptactwa wodnego. Dwa bóstwa o motylich skrzydłach trzymały wieniec nad jego głową; ponad nimi druga para dźwigała baldachim, na którego szczycie wznosiła się wysadzana klejnotami mitra Bodhisata.

— Pan! Pan! To sam Sakya Muni! — zawołał lama, na wpół szlochając, i zaczął półgłosem mruczeć przedziwne zaklęcia buddyjskie:

Ku niemu droga — do prawd — w ustronie — 
Którego Maya nosiła w swym łonie, 
On pan Anandy — Bodhisat! 
 

— I on jest tutaj! Najwznioślejsze Prawo jest również tutaj! Pielgrzymka moja dobrze się zaczęła... I co za dzieło! Co za dzieło!

— Sahib jest po tamtej stronie — rzekł Kim i dał nura w bok pomiędzy szafami pawilonu sztuki i rękodzieł. Siwobrody Anglik już od dłuższej chwili przyglądał się lamie, który odwrócił się uroczyście i oddał mu pokłon, po czym pogmerawszy przez chwilę w zanadrzu wydobył notatnik i świstek papieru.

— Tak, to moje nazwisko — przemówił kustosz, uśmiechając się na widok pokracznego, dziecinnego gryzmołu.

— Dał mi to jeden z naszych braci, co szedł w pąci13 do miejsc świętych (jest obecnie przełożonym klasztoru Lung-Cho) — jąkał się lama — on opowiadał mi o tym...

Drżała mu sucherlawa ręka, gdy zataczał nią wokoło.

— Witajże więc, lamo z Tybetu. Tu są obrazy, a ja tu przebywam w tym celu — (tu rzucił okiem na twarz lamy) — by gromadzić wiedzę. Chodź na chwilę do mego gabinetu.

Starzec ruszył za nim, drżąc ze wzruszenia.

Ów gabinet był jedynie małą drewnianą sypialnią, wyodrębnioną z galerii obrzeżonej rzeźbami. Kim położył się na ziemi, przytknąwszy ucho do szpary w spękanych od gorąca drzwiach cedrowych, a idąc za wrodzonym instynktem, natężył słuch i uwagę.

Przeważna14 część rozmowy była dlań całkiem niezrozumiała.

Lama, zrazu wahając się nieco, opowiadał kustoszowi o klasztorze Such-zen, leżącym naprzeciw Malowanych Skał, o cztery miesiące drogi od Lahory. Kustosz wyciągnął ogromny album z fotografiami i pokazał mu owo właśnie siedlisko, sterczące na urwistej grani, spozierające z wysoka na rozległą dolinę o różnobarwnym uwarstwieniu.

— Tak, tak! — wołał lama, osadziwszy na nosie okulary chińskiej roboty w rogowej oprawie. — Oto furtka, którędy

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 ... 51
Idź do strony:

Darmowe książki «Kim - Rudyard Kipling (czytaj książki za darmo txt) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz