Śmierć - Ignacy Dąbrowski (biblioteka txt) 📖
Możliwe, że początkowa poczytność powieści Ignacego Dąbrowskiego pod szokującym w swej prostocie tytułem „Śmierć. Studium” spowodowana była aktualnością tematu: powszechną na przełomie XIX i XX wieku umieralnością na suchoty oraz ogólnie dekadenckim nastrojem epoki.
Autor odważył się jednak napisać (również w duchu epoki) naturalistyczne studium osoby umierającej — i to osoby, którą można określić jako jednego z wielu, everymana. To nie Chopin ani Dama Kameliowa śmiertelnie choruje i kona, ale zwykły młody człowiek, Józef Rudnicki, student trzeciego roku, zarabiający na utrzymanie korepetycjami, zostaje zaskoczony przez wyrok śmierci z powodu nieuleczalnej choroby u progu swego życia.
Notatki z jego dziennika dokumentują przeżycia dwóch ostatnich miesięcy: niedowierzanie, bunt, gniew, próby walki, wreszcie pogodzenie się z wyrokiem, który nad nim zapadł. Mimo swej młodości, a może właśnie dzięki niej, narrator staje się wcieleniem powszechnej ludzkiej postawy wobec śmierci: nieuniknionego nieprzygotowania.
Rudnicki konstatuje: „Jestem więc przejściem, zmiennością, tymczasowością, jestem istotą chwiejną, stojącą między dogmatyzmem a sceptycyzmem (…). Byłem ciągle w stanie przetwarzania się i urabiania. Niestety, śmierć przyszła, nie czekając końca pracy”. Refleksje głównego bohatera rozciągają się nie tylko na własne doświadczenia, ale dążą do uogólnień: „Jestem uosobioną przeciętnością tej falangi wpół wykształconych ludzi, z nicością w duszy, z drwinami na ustach, doskonale się obywających bez wszelkich światopoglądów i metafizycznych idei (…). Na życiu opieramy wszystko, dla niego pracujemy ciągle, nic poza nim nie dostrzegając. I żyć z tym dobrze, ale żyć tylko; a gdy umierać przyjdzie, stajemy się pastwą rozpaczy. (…) Z mistrzów życia stajemy się niedołęgami śmierci”.
Kiedy nad wymęczonym chorobą obejmuje opiekę pełna delikatności, ale i pewności siebie starsza siostra, przynosi mu to ulgę i prowadzi do rozmyślań na temat psychologicznych praw rządzących całymi społeczeństwami: „Niemocą a rozpaczą strawiona dusza staje się ofiarą silniejszego organizmu. Temu tylko Mahomety, Savonarole, Napoleony winni swoje powodzenie i entuzjazm, jaki wzbudzili. To tak dobrze, kiedy z własną myślą uporać się trudno, zaufać komuś ślepo, zrobić go swoim sumieniem i tak iść za rozkazem, iść — choćby po stopniach tronu albo rusztowania…”.
Dzięki takim przemyśleniom, ukazaniu nieprzezwyciężalnej chwiejności kondycji ludzkiej — studium to pozostaje utworem uniwersalnym i aktualnym.
- Autor: Ignacy Dąbrowski
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Śmierć - Ignacy Dąbrowski (biblioteka txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Ignacy Dąbrowski
Nie szło jednakże. Taką już widać miałem tępą głowę do łaciny.
Aż nadeszła wreszcie ostatnia noc. Sen mi oczy zasłaniał, głowa ze znużenia opadała ciągle na książkę — siedziałem jednak noc całą.
To pamiętna noc dla mnie, boleśnie pamiętna.
Dla oszczędności nafty, przyćmiona lampa słabo tylko oświecała pokój. Traciłem nieraz świadomość czasu i miejsca, a myśl, odrywając się od Cycerona, który leżał przede mną, ciągle gdzieś ulatywała w przestrzenie. Majaczyłem i zasypiałem. Myślałem chwilami o innych ludziach, choćby o uczniach moich, i ciągle się z nimi zestawiałem.
— Ot, oni szczęśliwi. O każdym z nich ktoś pamięta, troszczy się, opiekuje, a ja tylko między nimi jestem sam jeden jak palec, rzucony w świat na walki i gorycze. Nikt się mną nie interesuje, nikt ręki pomocnej nie poda, muszę sam jeden, o własnych siłach, dobijać się chleba kawałka i jeszcze innym dopomóc. I to sam, sam jeden, bez ręki bratniej, bez niczyjego serca, bez...
Tak sobie myślałem.
Brzask już był na niebie, wschodni skrawek horyzontu zaróżowił się i ział światłością. Cały świat zabarwił się błękitem i tonął w ogólnym oceanie dziwnej błogości nieba.
Zgasiłem światło.
Cały pokój zaczął nasiąkać tą atmosferą niebieską, jaka wszechświat zatapiała. Czułem niebo dokoła. Błękit wszechoceanu zaczął mi się wdzierać w mózg, w duszę, i napełnił światłością i upojeniem. Roztapiałem się w tej niebiańskości, anielała mi dusza — i byłem w niebie...
W niebie? Wszakże tam Bóg panem! Czułem Go, widziałem niemal.
On był wielki, potężny, jedną ręką kierował ruchem wszechświata, drugą sypał dobrodziejstwa i łaski.
Takim Go widziałem, takim mieć Go chciałem, takim mnie Go widzieć nauczono...
Na kolana!
Zgiąłem kolana.
Zacząłem się modlić...
— Tyś jest wielki, Boże, dobry, wszechmocny, miłosierny! Wysłuchaj modlitwy dziecka Twego, które z ufnością i pokorą śle Ci słowa skargi i prośby...
I płynęła modlitwa...
Przypomniały mi się lata, ubiegłe już dawno, kiedym błagał w modlitwie o zdrowie i życie matki, kiedym z naiwną ufnością wymagał od Niego, by zmienił tor biegu świata i ocalił mi to najdroższe życie.
Niewiele pragnąłem teraz. Niech mi choć jednym promykiem rozjaśni życie pełne walk i trudów. Niechaj wejrzy Swym okiem i obaczy, że mi jest źle na świecie.
Samotny, opuszczony, borykam się wśród ludzi i niedobrze mi, i chłodno, i ciężko... nieraz nad siły ciężko...
Egzamin! Zanadto mi on ciężył na duszy, żeby mi teraz nie przyszedł na myśl. Tak — błagałem Boga, żeby mi dla Swej wszechmocności dopomógł, zezwolił, rozkazał...
Prosiłem jak dziecko małe, które się modli do Bozi o ulubiony przysmaczek lub zdrowie lalki. Wróciła mi cała prostota i wiara dziecinności.
Szlochałem i zawodziłem.
Wreszcie uląkłem się ogromu mych żądań, już nie o szczęście błagałem, nie o usunięcie cierni życia przede mną, nie o chleb powszedni, tylko o to fatalne jutro, o które życie moje miało się tak zahaczyć.
Słońce już weszło zupełnie i dzień był wielki, a jam się modlił jeszcze, rozmawiał z Bogiem.
Wreszcie znużony, w płaczu, zasnąłem, z głową zwieszoną na parapet okna, na kolanach...
Nie zdałem.
Ogarnęła mnie wściekłość. Zdawało mi się, żem miał prawo mieć o to żal do Boga.
Toteż krnąbrność i pycha wsączyły mi się w serce.
Drwiłem, szydziłem, bluźniłem.
Wreszcie wstyd mi było przed samym sobą. Tak się upokorzyć, tak zdziecinnieć, tak się zaprzeć całego dobytku rozumu, którym się w owe czasy niezmiernie szczyciłem — i za to nic nie otrzymać!
Czułem urazę i miałem jakąś rozkosz w myśli, że mogę coś zarzucić temu najdobrotliwszemu Bogu, przed którym kolana zginają.
Dzieckiem byłem jeszcze.
Nowe wrażenia jednak szybko zatarły to bolesne przejście i gniew mój bezsilny.
Zobojętniałem dziwnie. Dogmat za dogmatem leciał w gruzy, a ja dopomagałem jeszcze do tej niszczącej pracy. Przeczytałem kilka książek, w których nic nie było o Bogu, zapaliłem się do fizyki, zasłyszałem coś o Wolterze i Darwinie, jednym słowem mądrzałem strasznie. Nigdy nie uważałem się za tak wszechstronnie mądrego, jak wówczas. Z dumą spoglądałem na swych kolegów, stawiając się w duszy nieskończenie od nich wyżej. Nie ma ludzi bardziej zaufanych w siebie i dumnych ze swego rozumu i wiedzy, jak właśnie dziewiętnastoletni młodzieńcy.
Szukałem ideału, biegłem z życiem w szalonym pędzie, aż w tej pogoni pogubiłem wszystko.
Z całej dawnej wiary pozostało mi jeszcze mgliste pojęcie o Bogu jako najwyższej, kierującej i twórczej istocie — i o nieśmiertelności duszy. Te przetrwały najdłużej, bom ich strzegł i trudno mi się było tak rozstać z nimi bez nowych urojeń, które by dawniejsze zastąpiły. Zawsze to przykro spaść z tak wysoka.
Aż pewnego dnia zapytałem siebie: dlaczego przechowuję jeszcze w głębi duszy te szczątki dawnej wiary?
Nie umiałem na to odpowiedzieć.
Nie umiałem, bom nie mógł żadnym rozumowaniem poprzeć tych archaizmów, jakie mi gdzieś po zakątkach mózgu tkwiły.
Od tej chwili straciłem duszę i Boga.
Czy cierpiałem wówczas nad tym? Nie. Nie zdawałem nawet sobie sprawy, że to jeden z najważniejszych przewrotów w życiu. Lekko, swobodnie, nawet wesoło załatwiłem się z tymi szmatami pieluch, jak nazywałem wtedy te survivale umysłu, i ani chwili jednej nie zastanawiałem się nad tym, czym zastąpię powstałą próżnię.
Więcej nawet powiem: doznawałem jakiegoś zadowolenia z poczucia swobody i niezależności, jakbym się wyzwolił spod ostrej i przemożnej a uciążliwej kontroli. Nie ma Boga? Tym lepiej. Jeżeli nie jest niczym, jam wszystkim, ja panem, ja sędzią siebie, jak już Słowacki powiedział.
W pewnym okresie wieku takie poczucie własnej niezależności wydaje się niemal szczęściem. Ulegałem i ja tej zwykłej kolei życia. Ot, umarł sobie starowina dziadek, niezły, ale zrzędny, czasem nudny, czasem przestarzały w swych pojęciach, nieraz surowy i niewyrozumiały na prawa młodości, którą przeżył dawno, a zawsze krępujący i pełen wymagań.
Umarł? — ano, nażył się już sporo, czas miejsca innym ustąpić.
Tak to sobie jakoś wyrozumowałem.
I było mi z tym dobrze. Ukończyłem właśnie gimnazjum i wstąpiłem na uniwersytet. Nowe wrażenia, odmienny tryb życia, pochłaniały mnie w zupełności. Swoboda, jakiej używałem po wyjściu z klauzury gimnazjalnej, olśniła mnie na czas jakiś. Życie prowadziłem nad wyraz nieporządne. Tłumione dotychczas żądze wystąpiły z całą siłą. Popłatniejsze trochę lekcje pozwalały mi na zakosztowanie niejednego zakazanego owocu. Wreszcie — różne tam były historie.
Używałem więc trochę.
Zmieniłem się do niepoznania. Z dawnego pilnego i naiwnego chłopca przeobraziłem się w studenta hulakę, z szyderczym uśmiechem na ustach, pustką w głowie, a nicością w duszy.
Tak mi zeszedł pierwszy rok życia uniwersyteckiego. Cudem jakimś udało mi się tylko przejść na drugi kurs: zupełnie nie uważałbym się za pokrzywdzonego, gdyby mnie na drugi rok zostawili, tak dalece zaniedbałem się w pracy.
Wtedy dopiero po raz pierwszy od roku przejrzałem. Zrozumiałem całą czczość i bezcelowość takiego życia, jakie prowadziłem dotąd; i jak rzucałem się w nie bez zbytniego zapału, tak też i bez żalu je porzuciłem.
Przy tym i zdrowie coraz bardziej zaczęło mi nie dopisywać.
Otrząsnąłem się szybko. Wróciło zamiłowanie do pracy, wrócił rozsądek — ale nie wróciły się już ani zdrowie, ani wiara. Wraz z rumieńcami na twarzy zniknęła dawna prostota; zrobiłem się bardziej złożony, jakby powyginany na wszystkie strony, a przez to kruchszy i słabszy. I już nigdy nie mogłem się naprostować. Sielsko-anielskie dzieciństwo ustąpiło młodości górnej a chmurnej. I dziś...
Eh, co tam!...
Tak to ja straciłem wiarę.
Widocznie słaby jeszcze jestem bardzo i choroba robi mnie większym idealistą, aniżeli jestem w istocie lub być chcę. Tak, w życiu codziennym za mało mam czasu na podobne rozmyślania jak wczoraj. Teraz ta bezczynność odkrywa mi wiele stron duszy nieistniejących dotychczas albo może raczej przytłumionych. Z pewną ciekawością śledzę się obecnie, jakim ja jestem w głębi, jaką drogą poszedłby mój umysł, gdyby był pozostawiony zupełnie sobie samemu, nierozrywany na wszystkie strony codziennymi, małymi sprawkami. W ogóle uważam, że jestem skłonny do jakiegoś marzycielstwa, a nawet, wprost powiedziawszy — mazgajstwa. Tego ostatniego strasznie się boję. Jeżeli już nie mogę się zdobyć na optymizm życiowy, choćby na wzór Stacha, wolałbym drwić ze wszystkiego niż płakać, bo ostatecznie wszelkie kwilenia i utyskiwania na życie funta kłaków nie warte i nic a nic nie łagodzą jego ciężaru. Żale i narzekania to najniedołężniejsza filozofia życiowa. Łzami się muru nie rozpuści, a oczy wypłynąć mogą. Już lepiej kląć i złorzeczyć, a najlepiej nic nie robić, tylko żyć i żyć, jak Zosia moja. Niesłuszniem19 się nad nią litował — prędzej by zazdrościć można. Taka filozofia najdoskonalsza, bo jej wcale nie ma. Myśmy sobie pobudzili jakieś licha w głębi nas drzemiące, jakieś świadomości, kontrole, zdawania sprawy — wszystkie istoty niesłychanie wymagające, wiecznie niezadowolone, zgryźliwe, przesadne — i musimy im służyć.
Ja już nie potrafię się cofnąć do tego stanu prostoty. Licho zbudzone we mnie nie da się uśpić, ani wyżenąć20. Będzie tkwiło zawsze, ażeby, jak cień, towarzyszyć każdej myśli, każdemu zachceniu i pytać ciągle: „a po co? a dlaczego? a w jakim celu?”. Całe usiłowania skierować tylko mogę na to, żeby płacz w śmiech, a narzekania w drwiny obrócić. Może tak znośniej mi będzie na świecie.
Dziś pytałem się Starzeckiego, kiedy będę mógł wyjść po raz pierwszy. On mi robi nadzieję, choć sam nie ukrywa, że go dziwi ta długa rekonwalescencja. Zachodzą podobno jakieś dziwne komplikacje. To najgorsze, że gorączka nie ustępuje. Przez nią nie mogę do sił powrócić — a tych mi tylko trzeba, żeby się nazwać zdrowym zupełnie.
Głupia rzecz ta choroba: chciałoby się choć dryndą po mieście przejechać, a tu kwasić się trzeba w tych czterech ścianach. A dziś akurat taka pogoda, jaką ja pasjami lubię: mróz kilkunastostopniowy, śnieg skrzypi pod nogami, a niebo takie czyste, jakby nigdy chmur nie widziało. Coby to była za przyjemność tak się przelecieć piechotando — choćby do Łazienek na przykład!
Stęskniłem się już strasznie za moją kochaną Warszawą, za ulicami, trotuarami i całym zgiełkiem ulicznym. Jak tylko wstanę, zaraz pierwszego dnia ze Stachem urządzimy wędrówkę po mieście. Już taki sobie bal zrobimy.
Do Warszawy jestem dziecinnie przywiązany. Może to nawet śmieszne takie przywiązanie, umiłowanie jednego kącika świata, ale ono, doprawdy, dopełnia mi trochę życie. A czymże bym ja sobie umilił swoje wieczorne wędrówki po ulicach z jednego krańca miasta na drugi, gdyby nie ta sympatia do trotuarów, gmachów, latarni gazowych?
Lapończyk tęskni do swoich bezbrzeżnych oceanów śniegu, Arab do pustyni — a ja do moich płomieni gazowych, skupionych do siebie na placach, jak gwiazdy konstelacji na niebie — do moich bruków i domów, do alei z murów i pasków nieba nad ulicami.
Trzeba umieć wszystko odczuć. Nawet kamień przydrożny, nawet znaki nad sklepami mają wówczas swoją duszę.
Dziś rano, bez żadnego powodu, w chwili rozmowy ze Stachem, rzuciła mi się gwałtownie krew gardłem. Już to po raz trzeci od miesiąca. Co to wszystko ma znaczyć? Zaczyna mnie to niecierpliwić — no i niepokoić w końcu.
Teraz mi lepiej trochę i siedzę jako tako, ale przed południem nie mogłem już dokończyć niemieckiego z Hofmannem. Myślałem, że się przemogę, i prosiłem go, by zaczekał z kwadrans — ale i to na nic się nie zdało. On jest nudny trochę, przy tym namiętnie zażywa tabakę, a ja dziś, nie wiem dlaczego, właśnie nie mogłem znieść jej odoru. Skończyło się na tym, żem go prosił, by wyszedł jak najprędzej.
W ogóle jestem dziś w niehumorze: drażni mnie i nieobecność Stacha, i Hofmann, i Starzecki i ta cała choroba — wreszcie nie wiem, co jeszcze. Nie potrafiłem się nawet pohamować wobec Starzeckiego. Choćby dlatego, że darmo chodzi do mnie codziennie, powinienem czuć wdzięczność dla niego i okazywać uprzejmość. Ale dziś, doprawdy, nie byłem zdolny. Ten nowy krwotok przeraził mnie więcej, niźli chcę okazać. Słusznie czy niesłusznie, część winy zwaliłem na Starzeckiego za tę powolną kurację i w kilku słowach dałem mu to do zrozumienia. Teraz żałuję tego bardzo, bo to dobry człowiek; a że nie orzeł, toć i nie jego wina, że go takim mama-natura stworzyła.
Jutro muszę mu podwójną grzeczność okazać. Mam nadzieję, że Stach, który wyszedł razem ze Starzeckim, załagodzi jakoś moje niestosowne znalezienie się. On mi oczami dawał znaki, żeby się powstrzymać w goryczy, i z pewnością dlatego tylko wyszedł z nim razem. On zna moje szusy, to i wytłumaczyć potrafi.
Nie wiem, czy wytrwam, tak siedząc, do wieczora. Chciałbym w ten usposób uspokoić trochę obawy Stacha. On się dziś tej krwi także przeląkł strasznie.
Leżeć nie chcę dłużej — raz, że mi się to już szalenie uprzykrzyło, a po drugie, że zaczynam doznawać jakiegoś instynktownego wstrętu do łóżka. Wszystko, co tylko przypomina chorobę, sprawia mi niewypowiedzianą odrazę; każę Łuckiej co dzień zaścielać łóżko choć na kilka godzin, żeby się pozbyć widoku rozłożonej pościeli. Te poduszki, ta kołdra, siennik — to symbole niemocy i cierpienia. Raz już chcę wziąć z nimi rozbrat.
Jeszcze mnie tylko te flaszki z receptami irytują. Poproszę Stacha, żeby to gdzie do diabła wyrzucił. Po co ma stać na oczach? Dosyć, że mnie kaszel dusi i piersi bolą, nie potrzeba więcej symbolów.
Boję się, czym do Amelki dość zręcznie napisał. Odczytuję list po raz drugi, a ciągle mi się zdaje, że ona domyśli się wszystkiego. Wreszcie, choćbym
Uwagi (0)