Darmowe ebooki » Powieść » Pierwsze kroki - Honoré de Balzac (czytanie po polsku .txt) 📖

Czytasz książkę online - «Pierwsze kroki - Honoré de Balzac (czytanie po polsku .txt) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Honoré de Balzac



1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 ... 24
Idź do strony:
dwaj młodzi ludzie byli w tej chwili dla Oskara całym światem.

— On mówi mamo — wykrzyknął jeden z nieznajomych, śmiejąc się.

Wykrzyknik ten doszedł uszu Oskara i spowodował oschłe: „Żegnam cię, matko”, któremu towarzyszył straszliwy odruch zniecierpliwienia.

Przyznajmy to: pani Clapart mówiła trochę za głośno i zdawała się brać przechodniów za świadków swej czułości.

— Co tobie, Oskarze? — rzekła biedna matka dotknięta. — Nie rozumiem cię — dodała surowiej, sądząc że jest zdolna (omyłka wszystkich matek, które psują swoje dzieci) nakazać mu szacunek. — Słuchaj, Oskarze — dodała natychmiast, przechodząc do tkliwości — ty masz skłonność do gadulstwa, do mówienia wszystkiego, co wiesz i czego nie wiesz, dla popisu, przez głupią dziecinną próżność; powtarzam ci, staraj się trzymać język za zębami. Nie znasz jeszcze na tyle życia, mój drogi skarbie, aby ocenić ludzi, z którymi się spotkasz, a nie ma niebezpieczniejszej rzeczy niż rozmawiać w publicznym wehikule. Zresztą w dyliżansie ludzie dystyngowani zachowują milczenie.

Dwaj młodzi ludzie, którzy zapewne przeszli w głąb gospody, zaszurali w bramie butami; mogli słyszeć to kazanie; toteż, aby się pozbyć matki, Oskar uciekł się do heroicznego środka, który dowodzi, jak bardzo miłość własna pobudza inteligencję.

— Mamo — rzekł — stoisz na przeciągu, możesz dostać fluksji, zresztą ja już siadam.

Chłopiec musiał trafić w słaby punkt, bo matka chwyciła go, uściskała tak jakby chodziło o zamorską podróż i odprowadziła ze łzami w oczach do kabrioletu.

— Nie zapomnij dać pięć franków służbie — rzekła. — Napisz do mnie przynajmniej trzy razy przez te dwa tygodnie. Zachowuj się dobrze i pamiętaj o moich przestrogach. Masz dosyć bielizny, aby nie musieć dawać do prania. Wreszcie, pamiętaj wciąż o dobroci pana Moreau, słuchaj go jak ojca i trzymaj się jego rad...

Wsiadając do dyliżansu, Oskar ukazał swoje niebieskie pończochy ruchem, który podciągnął spodnie jego w górę, oraz nową łatę w spodniach między rozchylonymi połami surduta. Uśmiech młodych ludzi, których wzroku nie uszły te oznaki uczciwego ubóstwa, zadał nową ranę miłości własnej młodzieńca.

— Oskar zatrzymał pierwsze miejsce — rzekła matka do Pietrka. — Siadaj na tylnym siedzeniu — dodała, patrząc wciąż na Oskara z czułością i uśmiechając się doń tkliwie.

Och! Jakże Oskar żałował, że nieszczęścia i zgryzoty skaziły piękność jego matki, że nędza i zaparcie się siebie nie pozwoliły się jej dobrze ubierać! Jeden z młodych ludzi, ten który miał buty i ostrogi, trącił drugiego łokciem, aby mu pokazać matkę Oskara, tamten zaś podkręcił wąsa gestem, który znaczył: „Ładna figurka!”.

„Jak pozbyć się matki?” — myślał Oskar nachmurzony.

— Co tobie? — spytała pani Clapart.

Oskar udał, że nie słyszy. Potwór! Może w tych okolicznościach pani Clapart zbywało taktu. Ale bezgraniczne uczucia są takie samolubne!

— Jerzy, czy ty lubisz dzieci w podróży? — spytał młody człowiek swego przyjaciela.

— Owszem, gdy są odłączone, noszą imię Oskar i mają czekoladę, mój drogi Amaury.

Te dwa zdania wymieniono półgłosem, pozwalając Oskarowi słyszeć albo nie słyszeć; zachowanie jego miało dać podróżnemu miarę tego, co może sobie pozwolić z dzieciakiem, aby się rozerwać w drodze. Oskar wolał nie słyszeć. Rozglądał się dokoła, aby zobaczyć, czy matka, która ciążyła nad nim jak koszmar, jest jeszcze, wiedział bowiem, że go zanadto kocha, aby go tak rychło opuścić. Nie tylko porównywał mimo woli strój towarzysza podróży ze swoim, ale jeszcze czuł, że strój jego matki odgrywa znaczną rolę w drwiącym uśmiechu młodych ludzi.

„Gdybyż oni stąd poszli!” — powiadał sobie.

Niestety! Amaury rzekł do Jerzego, trącając laską w koła kabrioletu:

— I ty powierzysz przyszłość tej kruchej barce?

— Tak trzeba! — rzekł Jerzy fatalistycznym tonem.

Oskar westchnął, widząc kapelusz nieznajomego junacko nasadzony na ucho, jak gdyby po to, aby pokazać wspaniałe, pięknie ufryzowane włosy blond, gdy on, z rozkazu ojczyma, włosy miał ostrzyżone na jeża, krótkie jak u rekruta. Próżny dzieciak miał twarz okrągłą i pyzatą, błyszczącą rumieńcem zdrowia, gdy twarz towarzysza podróży była ściągła, delikatna i blada, czoło wydatne, a pierś obleczona w kaszmirową kamizelkę. Oskar podziwiał obcisłe spodnie stalowego koloru, surdut szamerowany i ściśnięty w talii; miał uczucie, że ten romantyczny pasażer, obdarzony tyloma przewagami, nadużywa wobec niego swej wyższości, tak jak kobietę brzydką uraża sam widok ładnej. Hałas podkutych butów, którymi nieznajomy dzwonił, zdaniem Oskara trochę zanadto, rozlegał mu się aż w sercu. Wreszcie Oskar był równie nieswój w swoim ubraniu zrobionym może w domu i skrojonym ze starego garnituru ojczyma, jak ten szczęśliwy chłopiec czuł się swobodnie w swoim.

„Ten chłopak musi mieć jakieś kilkadziesiąt franków w sakiewce” — pomyślał Oskar.

Młody człowiek odwrócił się. Cóż się stało z Oskarem, kiedy ujrzał złoty łańcuszek, na którym wisiał zapewne złoty zegarek! Nieznajomy nabrał wówczas w oczach Oskara rozmiarów wybitnej osobistości.

Wychowany przy ulicy de la Cerisaie od roku 1815, przyprowadzany do domu i odprowadzany do kolegium w wolne dnie przez ojczyma, Oskar nie miał, od chwili dojścia do wieku młodzieńczego, innych punktów porównania, jak tylko ubogie gospodarstwo matczyne. Trzymany krótko, w myśl rad pana Moreau, rzadko bywał w teatrze i nie wzniósł się jeszcze ponad Ambigu-Comique, gdzie oczy jego nie widziały zbytnich świetności, o ile w ogóle uwaga, z jaką dziecko pochłania melodramat, pozwoliła mu rozglądać się po sali. Ojczym jego nosił jeszcze, modą cesarstwa, zegarek w kieszonce od spodni, a na żołądku dyndał mu gruby złoty łańcuszek, zakończony pękiem breloków, pieczątek oraz kluczykiem z płaską i okrągłą główką, w której można było oglądać mozaikowy pejzaż. Oskar, który uważał ten staroświecki zbytek za ostatni wyraz wykwintu, osłupiał tedy na widok subtelnej i niedbałej elegancji. Młody człowiek ostentacyjnie pokazywał świeże rękawiczki, i chciał wyraźnie olśnić Oskara, obracając z wdziękiem wykwintną laseczkę ze złotą gałką. Oskar dochodził do tej ostatniej kwadry młodości, w której małe rzeczy tworzą wielkie radości i wielkie cierpienia, gdzie woli się nieszczęście od śmiesznej toalety, gdzie miłość własna, nie mogąc się czepić wielkich spraw życia, czepia się błahostek, stroju, chęci uchodzenia za mężczyznę. Człowiek wspina się wówczas na szczudła a próżność jest tym bardziej rażąca, iż objawia się w drobiazgach; ale, o ile taki młokos zazdrości ładnie ubranemu durniowi, entuzjazmuje się także dla talentu, podziwia genialnego człowieka. Te wady, kiedy mają źródło w sercu, świadczą o bujności soków, o zbytku wyobraźni. Że dziewiętnastoletni chłopiec, chowany surowo w domu rodzicielskim, w niedostatku dławiącym urzędniczynę o tysiąc dwustu frankach pensji, ale uwielbiany i psuty przez matkę, staje olśniony na widok dwudziestodwuletniego młodzieńca, zazdroszcząc mu szamerowanej czamarki na jedwabiu, kamizelki z fałszywego kaszmiru i krawata z pierścionkiem w złym guście, czyż to nie są grzeszki powtarzające się na wszystkich szczeblach społeczeństwa; niższy, który zazdrości stojącemu wyżej? Nawet człowiek genialny ulega tej pierwszej namiętności. Czyż genewczyk Rousseau nie zazdrościł Wenturze i Baclowi31? Ale Oskar przeszedł od słabostki do błędu, uczuł się upokorzony, poczuł żal do swego towarzysza podróży, w sercu jego zbudziła się tajemna żądza dowiedzenia mu, że nie jest gorszy od niego. Dwaj lalusie przechadzali się wciąż od bramy do stajen, od stajen do bramy, dochodząc aż do ulicy; kiedy się zaś obracali, za każdym razem przyglądali się Oskarowi, przycupniętemu w kącie. Oskar, przekonany, że te śmieszki młodych ludzi tyczą jego, udał głęboką obojętność. Zaczął nucić piosenkę spopularyzowaną wówczas przez liberałów, ze słowami: To wina Woltera, to wina jest Russa. Zachowanie to sprawiło zapewne, że go wzięli za pisarczyka od adwokata.

— O, to może chórzysta z Opery.

Biedny Oskar żachnął się zrozpaczony, podniósł poręcz i rzekł do Pietrka:

— Kiedy jedziemy?

— Natychmiast — odpowiedział woźnica, który trzymał bat w ręce i spoglądał w ulicę d’Enghien.

W tej chwili urozmaicił scenę młody człowiek prowadzący z sobą typowego urwisa; za nimi szedł posłaniec, wlokąc wózek przy pomocy sznura. Młody człowiek zagadnął poufnie Pietrka, który kiwnął głową i zaczął wołać stajennego. Stajenny nadbiegł, aby pomóc wyładować wózek, który, poza dwiema walizkami, zawierał wiadra, szczotki, skrzynki dziwnego kształtu, niezliczoną ilość paczek i przyborów, które młodszy z przybyłych, wdrapawszy się na imperiałkę, ładował z taką chyżością, że biedny Oskar, uśmiechający się do matki stojącej wciąż na posterunku po drugiej stronie ulicy, nie spostrzegł żadnego z tych przyborów, które mogły mu zdradzić rzemiosło nowych towarzyszów podróży. Urwis, chłopak szesnastoletni, miał na sobie szarą bluzę, przepasaną lakierowanym skórzanym paskiem. Zuchowato nasadzona na bakier czapeczka, zarówno jak malowniczy nieład ciemnych i obfitych puklów, zwiastowały wesoły temperament. Taftowy krawat odcinał siej czarną linią od bardzo białej szyi i uwydatniał jeszcze żywość szarych oczu. Ożywienie ciemnej i rumianej twarzy, krój dosyć wydatnych warg, odstające nieco uszy, zadarty nos, wszystkie szczegóły fizjonomii, zdradzały drwiący temperament Figara32, beztroskę młodości; żywość zaś ruchów, ironiczne spojrzenia świadczyły o inteligencji rozwiniętej już praktyką wcześnie obranego zawodu. Dojrzały nad wiek, dzieciak ten, pasowany na mężczyznę przez Sztukę lub powołanie, udawał się obojętny na kwestię stroju, gdyż patrzał na swoje nieoczyszczone buty z miną taką, jakby z nich sobie drwił, i na swoje proste drelichowe spodnie tak, jakby szukał na nich plam, nie tyle aby je usunąć, co aby śledzić ich efekty.

— Jestem w pięknym tonie! — rzekł, otrząsając się i zwracając się do towarzysza.

Wzrok tego ostatniego świadczył o powadze, jaką miał u tego urwisa, w którym wyćwiczone oko poznałoby owego wesołego ucznia szkoły malarskiej, zwanego w pracownianym stylu knociarzem.

— Zachowuj się przyzwoicie, Mistigris33 — odpowiedział mistrz, dając mu przydomek uświęcony zapewne przez kolegów.

Podróżny ten był to szczupły i blady młodzieniec, z czarnymi, bardzo obfitymi włosami, skłębionymi w fantastycznym nieładzie; ale ta bujna czupryna była niejako potrzebna dla ogromnej głowy, której szerokie czoło zwiastowało przedwczesną inteligencję. Nieregularna twarz, zbyt oryginalna, aby mogła być brzydka, była zapadła tak, jak gdyby tego szczególnego młodziana żarła bądź chroniczna choroba, bądź nędza, która jest straszliwą chroniczną chorobą, bądź wreszcie zgryzoty zbyt świeże, aby je mógł zapomnieć. Ubiór jego, prawie podobny — z zachowaniem proporcji — do stroju Mistigrisa, składał się z lichego, wytartego, ale czystego, dobrze wyszczotkowanego zielonkawego surduta, z czarnej zapiętej pod szyję kamizelki, spod której zaledwie było widać czerwony fular. Czarne spodnie, równie zużyte jak surdut, wisiały na chudych nogach. Wreszcie zabłocone buty świadczyły, że artysta przyszedł pieszo i z daleka. Szybkim spojrzeniem objął czeluści Srebrnego Lwa, stajnie, oświetlenie, szczegóły i spojrzał na Mistgrisa, który go naśladował ironicznym rzutem oka.

— Ładne! — rzekł Mistigris.

— Tak, ładne — powtórzył nieznajomy.

— Przyszliśmy jeszcze za wcześnie — rzekł Mistigris. — Czy byśmy nie mogli wsunąć jakiegoś ziemiopłodu? Mój żołądek jest jak natura, brzydzi się próżnią!

— Czy możemy iść wypić szklankę kawy? — spytał młody człowiek łagodnie Pietrka.

— Nie siedźcie panowie długo — odparł Pietrek.

— Dobra, mamy kwadrans czasu — odparł Mistigris, zdradzając tym geniusz obserwacji, wrodzony paryskim urwisom.

Dwaj podróżni znikli. Dziewiąta właśnie wybiła na zegarze w kuchni. Jerzy uważał za właściwe połajać Pietrka.

— Ech, mój przyjacielu, kiedy się ma klekot taki jak ten — rzekł, uderzając laską o koło — trzeba przynajmniej mieć zaletę punktualności. Cóż u diabła, nie tłucze się tym człowiek dla przyjemności, trzeba mieć sprawy diabelnie pilne, aby narażać tak swoje kości. Potem ta szkapa, którą nazywacie Kasztanem, nie odrobi straconego czasu.

— Zaprzęże się panom Sarenkę, podczas gdy tamci panowie będą pili kawę — odparł Pietrek. — Idź no ty — rzekł do stajennego — zobacz, czy stary Léger zabierze się z nami...

— A gdzie on jest, ten stary Léger? — rzekł Jerzy.

— Naprzeciwko, pod numerem 50: nie znalazł miejsca w dyliżansie bomonckim — rzekł Pietrek do stajennego, nie odpowiadając Jerzemu i znikając, aby przyprowadzić Sarenkę.

Jerzy, któremu przyjaciel uścisnął rękę, wsiadł do wehikułu, rzucając doń najpierw z ważną miną wielką tekę, którą umieścił pod poduszką. Zajął kąt przeciwległy temu, w którym umieścił się Oskar.

— Ten stary Léger niepokoi mnie — rzekł.

— Nie mogą nam zabrać naszych miejsc, ja mam numer pierwszy — odparł Oskar.

— A ja drugi — dorzucił Jerzy.

W tej samej chwili gdy Pietrek ukazał się z Sarenką, pojawił się stajenny, wiodąc grubego mężczyznę, ważącego co najmniej sto dwadzieścia kilo. Ojciec Léger należał do gatunku rolników brzuchaczy; z kwadratowymi barami, z pudrowanym harcapem34, ubrany był w niebieską płócienną kurtkę. Białe kamasze, sięgające powyżej kolan, zachodziły na aksamitne prążkowane spodnie, zapięte na srebrne klamry. Podkute trzewiki ważyły po dwa funty każdy. Trzymał w ręku prostą laseczkę z grubym końcem, przywiązaną rzemykiem u garstki.

— Pan się nazywa ojciec Léger — rzekł poważnie Jerzy, kiedy dzierżawca silił się postawić nogę na stopniu.

— Do usług pańskich — rzekł dzierżawca, ukazując twarz podobną do twarzy Ludwika XVIII, o szerokich rumianych policzkach i nosie, który na każdej innej twarzy wydałby się olbrzymi. Uśmiechnięte oczy tonęły w wałkach tłuszczu. — No, podaj mi rękę, chłopcze — rzekł do Pietrka.

Stajenny i jego pan podsadzili dzierżawcę, przy okrzyku: „W górę, hoop!”, wydanym przez Jerzego.

— Och, ja nie jadę daleko, jadę tylko do Piwnicy35 — rzekł dzierżawca odpowiadając żarcikiem na żart.

We Francji wszyscy rozumieją się na żartach.

— Siadaj pan z tyłu — rzekł Pietrek — będzie panów sześciu.

— A wasz drugi koń — spytał Jerzy — czy jest równie fantastyczny jak trzeci koń pocztowy?

— Patrz, obywatelu —

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 ... 24
Idź do strony:

Darmowe książki «Pierwsze kroki - Honoré de Balzac (czytanie po polsku .txt) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz