Pierwsze kroki - Honoré de Balzac (czytanie po polsku .txt) 📖
Wiadomo, jak uniwersalnym zjawiskiem jest nuda w podróży. Wiadomo też, jak powszechnie ludzie przeglądają się w sobie nawzajem, odczytują się wzajemnie (niekiedy fałszywie) i grają przed sobą improwizowane role. Pierwsze kroki Balzaka to niemal humoreska — wyrastająca z obserwacji tych zjawisk. Jednakże tło społeczne, zarysowane ręką mistrza z lekkością i swadą, nadaje temu obrazkowi obyczajowemu z pierwszej połowy XIX w. zaskakującą głębię.
- Autor: Honoré de Balzac
- Epoka: Romantyzm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Pierwsze kroki - Honoré de Balzac (czytanie po polsku .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Honoré de Balzac
— Pani — rzekł, dzwoniąc na kamerdynera — niech pani wraca do Presles z moim rejentem, który postara się tam przybyć na obiad i któremu panią poleciłem: oto adres. Ja sam udaję się potajemnie do Presles i poproszę pana de Reybert na rozmowę.
Tak więc nowina o podróży pana de Sérisy publicznym dyliżansem oraz przestroga, aby zachować w sekrecie jego nazwisko, nie bez kozery zaniepokoiły Pietrka: przeczuwał niebezpieczeństwo wiszące nad głową swego najlepszego klienta.
Wychodząc z kawiarni, Pietrek spostrzegł w bramie pod Srebrnym Lwem kobietę i młodego chłopca. Bystre jego oko poznało pasażerów, dama bowiem, z wyciągniętą szyją, z niespokojną twarzą, szukała widocznie woźnicy. Dama ta, ubrana w czarną jedwabną suknię, widocznie farbowaną, w brązowy kapelusz i w stary francuski kaszmir, w bawełnianych pończochach i kozłowych trzewikach, trzymała w ręku płaski pleciony koszyk i niebieski parasol. Kobieta ta, niegdyś piękna, wyglądała na lat niespełna czterdzieści, ale jej błękitne oczy, pozbawione owego płomienia, który zwiastuje szczęście, świadczyły, że od dawna wyrzekła się świata. Toteż strój jej, zarówno jak i wzięcie28 wskazywały matkę całkowicie oddaną gospodarstwu i synowi. Wstążki u kapelusza były spłowiałe, a fason sprzed trzech lat. Szal spięty był złamaną igłą, zmienioną w szpilkę za pomocą gałeczki laku. Nieznajoma oczekiwała niecierpliwie Pietrka, aby mu polecić syna, który zapewne pierwszy raz podróżował sam i którego odprowadziła aż do dyliżansu zarówno przez obawę, co przez miłość matczyną. Syn był poniekąd dopełnieniem matki, tak jak, bez widoku matki, nie rozumiałoby się tak dobrze syna. O ile matka skazywała się na cerowane rękawiczki, syn miał oliwkowy surdut, którego przykrótkie rękawy świadczyły, że jeszcze wyrośnie, jak chłopcy między osiemnastym a dziewiętnastym rokiem. Niebieskie spodnie, naprawione przez matkę, świeciły łatą z nowego materiału, o ile surdut miał tę złośliwość, aby się rozchylić z tyłu.
— Nie kręć tak tych rękawiczek, prędzej je zniszczysz — mówiła w chwili, gdy zjawił się Pietrek. — ...a, to wy, Pietrku — dodała, zostawiając syna na chwilę i odciągając woźnicę o parę kroków.
— Jak się pani powodzi, pani Clapart? — odpowiedział woźnica, którego fizjonomia wyrażała równocześnie szacunek i poufałość.
— Nieźle, Pietrku. Uważajcie dobrze na mego Oskara, pierwszy raz podróżuje sam.
— O, sam jedzie do pana Moreau?... — wykrzyknął woźnica, aby się dowiedzieć, czy młody człowiek tam jedzie istotnie.
— Tak — odparła matka.
— Zatem pani Moreau się zgodziła? — odparł Pietrek z chytrą miną.
— Ach — rzekła matka — nie wszystko będzie tam miłe dla biednego chłopca, ale przyszłość jego wymaga koniecznie tej podróży.
Odpowiedź ta uderzyła Pietrka, który bał się powierzyć pani Clapart swoje obawy o rządcę, tak samo jak ona nie chciała zaszkodzić synowi, dając Pietrkowi pewne zalecenia, które by zmieniły konduktora w mentora. Podczas tego zobopólnego wahania, które się wyraziło paroma zdaniami o drodze, o pogodzie, o stacjach w podróży, nie od rzeczy będzie wyjaśnić węzły, jakie łączyły Pietrka z panią Clapart, usprawiedliwiając tych parę poufnych słów, które wymienili z sobą. Często, to znaczy trzy lub cztery razy na miesiąc, jadąc do Paryża, Pietrek zastawał w La Cave rządcę, który dawał znak ogrodnikowi, widząc nadjeżdżający wehikuł. Ogrodnik pomagał wówczas Pietrkowi załadować jeden lub dwa koszyki pełne owoców lub jarzyn zależnie od pory roku, kurcząt, jaj, masła, zwierzyny. Rządca dawał zawsze Pietrkowi za fatygę, wręczając mu zarazem pieniądze na rogatkę, jeżeli przesyłka zawierała przedmioty podlegające ocleniu. Nigdy te paczki, te kobiałki, te koszyki, nie miały napisu. Pierwszy raz, który starczył na zawsze, rządca wskazał ustnie mieszkanie pani Clapart dyskretnemu woźnicy, prosząc go, aby nigdy nikomu innemu nie powierzał tej cennej przesyłki. Pietrek, rojąc miłostkę między jakąś śliczną dziewczyną a rządcą, udał się na ulicę de la Cerisaie nr 7, w dzielnicy Arsenału, gdzie, zamiast spodziewanej młodej i pięknej istoty, ujrzał panią Clapart, której oto odmalowaliśmy portret. Woźnice dyliżansów powołani są, ze swego zawodu, wchodzić do wielu domów i w wiele tajemnic, że jednak przypadek, ta wice-opatrzność, zrządził, iż są bez wykształcenia i wyzuci z daru obserwacji, nie są tym samym niebezpieczni. Jednakże, po kilku miesiącach, Pietrek nie wiedział, jak sobie wytłumaczyć stosunki pani Clapart z panem Moreau, z tego, co mu było danym dojrzeć w domu przy ulicy de la Cerisaie. Mimo iż w owej epoce, w dzielnicy Arsenału czynsze nie były wysokie, pani Clapart mieszkała na trzecim piętrze w dziedzińcu, w domu, który był niegdyś pałacem jakiegoś magnata, w czasie gdy cała arystokracja mieszkała na dawnym terenie pałaców Tournelles i Saint-Paul. Z końcem szesnastego wieku wielkie rodziny dzieliły między siebie te rozległe przestrzenie, niegdyś ogrody naszych królów, jak to wskazują nazwy ulic de la Cerisaie, Beautreillis, des Lions etc. Mieszkanko to, którego wszystkie ubikacje29 zdobne były starożytną boazerią, składało się z trzech pokoi w amfiladzie: jadalni, salonu i sypialni. Nad nimi znajdowała się kuchnia i pokój Oskara. Na wprost drzwi wchodowych były drzwi do izdebki, pomieszczonej na każdym piętrze w przybudówce, która mieściła też drewniane schody i tworzyła czworograniastą wieżę zbudowaną z dużych kamieni. To był pokój pana Moreau, kiedy nocował w Paryżu. W pierwszym pokoju, tam gdzie składał paczki, Pietrek ujrzał sześć orzechowych wyplatanych krzeseł, stół, kredens, w oknach liche zrudziałe firaneczki. Kiedy wszedł następnie do salonu, zauważył tam stare meble z epoki cesarstwa, ale podniszczone. Było w tym salonie jedynie tyle sprzętów, ile wymaga gospodarz jako rękojmi czynszu. Z salonu i jadalni osądził Pietrek sypialnię. Boazerie, z gruba pociągnięte czerwoną farbą, która zaciera rzeźby, rysunki, figury, zamiast być ozdobą, zasmucały oko. Niewoskowana nigdy podłoga miała odcień szary, jak podłoga w pensjonatach. Kiedy woźnica zastał państwa Clapart przy stole, talerze, szklanki, najdrobniejsze rzeczy świadczyły o strasznym niedostatku; jedli srebrnymi sztućcami, ale półmiski, waza, były wyszczerbione i odrutowane jak u najbiedniejszych ludzi; budziły litość. Pan Clapart, ubrany w lichą surducinę, obuty w zniszczone pantofle, zawsze w zielonych okularach, odsłaniał, skoro zdjął ohydną wysłużoną przez pięć lat czapeczkę, szpiczastą czaszkę, uwieńczoną skąpymi i brudnymi kosmykami, którym poeta odmówiłby miana włosów. Człowiek ten o wyblakłej cerze wydawał się nieśmiały, a musiał być tyranem. W tym smutnym północnym mieszkaniu, bez innego widoku prócz widoku na wino pnące się po przeciwległym murze oraz na studnię w dziedzińcu, pani Clapart przybierała miny królowej i stąpała jak kobieta, która nie umie chodzić pieszo. Często, dziękując Pietrkowi, obrzucała go spojrzeniem, które rozczuliłoby obserwatora; od czasu do czasu wsuwała mu w rękę kilkanaście groszy. Głos miała uroczy, Pietrek nie znał Oskara, z tej przyczyny, że chłopiec dopiero co opuścił kolegium; nigdy zatem nie spotkał go w domu.
Oto smutna historia, której Pietrek nie byłby nigdy odgadł, nawet zasięgając (jak czynił od jakiegoś czasu) objaśnień u odźwiernej; ta bowiem nie wiedziała nic, chyba tyle, że Clapartowie płacili dwieście pięćdziesiąt franków komornego, mieli tylko jedną służącą na kilka godzin rano, że pani często sama prała od ręki w domu i że opłacała codziennie porto od listów, jak gdyby lękając się, aby nie narosło.
Nie istnieje, lub raczej rzadko istnieje, zbrodniarz, który byłby zupełnym zbrodniarzem. Z tym większą racją, niełatwo spotka się człowieka nieuczciwego w każdym calu. Można przy okazji oszukiwać pryncypała, można starać się wykroić dla siebie pieczyste, ale mało jest ludzi, którzy, ciułając sobie mniej lub więcej dozwolonymi sposobami kapitalik, nie pozwalaliby sobie na jakiś dobry uczynek. Bodaj przez ciekawość, przez próżność, z kaprysu, przypadkiem, każdy człowiek miał swój atak dobroczynności; nazywa go swoją omyłką, nie powtórzy go więcej; ale składa ofiarę Dobru, tak jak największy gbur składa ofiarę Wdziękowi, raz albo dwa razy w życiu. Jeżeli winy pana Moreau dadzą się usprawiedliwić, to może przez tę jego wytrwałość we wspomaganiu biednej kobiety, której łaski pochlebiały mu niegdyś i u której się ukrywał w dobie swoich niebezpieczeństw? Ta kobieta, słynna za Dyrektoriatu przez swoje stosunki z jednym z pięciu królów dnia, wyszła, dzięki temu wszechmocnemu poparciu, za dostawcę, który zrobił miliony i którego Napoleon zrujnował w roku 1802. Ten człowiek, nazwiskiem Husson, oszalał wskutek nagłego przejścia z dostatku do nędzy; rzucił się w Sekwanę, zostawiając piękną panią Husson w ciąży. Moreau, bardzo ściśle związany z panią Husson, był wówczas skazany na śmierć, nie mógł tedy zaślubić wdowy po dostawcy, a nawet na jakiś czas musiał opuścić Francję. W tym smutnym położeniu dwudziestodwuletnia pani Husson wyszła za urzędnika nazwiskiem Clapart, człowieka lat dwudziestu siedmiu, rokującego — jak się to mówi — nadzieje. Niech Bóg strzeże od przystojnych mężczyzn, który rokują nadzieje! W tej epoce urzędnicy rychło dochodzili do wybitnych stanowisk, bo cesarz szukał ludzi zdolnych. Ale Clapart, obdarzony pospolitą urodą, nie posiadał żadnej inteligencji. Myśląc, że pani Husson jest bardzo bogata, udawał wielką miłość do niej; stał się jej ciężarem, nie zadowalając, ani teraz, ani potem, przyzwyczajeń, jakich nabrała w dniach dostatku. Clapart licho spełniał w ministerium finansów obowiązki, za które pobierał ledwie tysiąc osiemset franków rocznie. Kiedy Moreau, wróciwszy do hrabiego de Sérisy, dowiedział się o okropnym położeniu, w jakim znalazła się pani Husson, zdołał, zanim się sam ożenił, umieścić ją jako pierwszą pannę służącą u Jejmości, matki cesarza. Mimo tego potężnego poparcia, Clapart nigdy nie posunął się naprzód; nicość jego zanadto biła w oczy. Zrujnowana w r. 1815 przez upadek cesarza, piękna Aspazja30 Dyrektoriatu została bez innych środków poza miejscem na tysiąc dwieście franków, uzyskanym dla Claparta, dzięki wpływom hrabiego de Sérisy, w urzędzie gminnym Paryża. Moreau, jedyny protektor tej kobiety, którą znał, gdy posiadała kilka milionów, wyrobił dla Oskara Husson stypendium miasta Paryża w kolegium Henryka IV i posyłał przez Pietrka na ulicę de la Cerisaie wszystko, co wypada ofiarować, aby wspomóc dom w ruinie.
Oskar był całą przyszłością, całym życiem matki. Jako jedyną wadę można było zarzucić tej biednej kobiecie przesadną czułość dla tego dziecka, nienawistnego ojczymowi. Na nieszczęście Oskar miał w sobie sporo durnia, czego nie widziała matka, mimo docinków Claparta. Dureństwo to lub, aby rzec ściślej, ta próżność, zarozumiałość, tak dalece niepokoiły rządcę, iż prosił panią Clapart, aby mu przysłała na miesiąc tego młodzieńca, iżby się mógł w nim rozejrzeć i zbadać, na jaką drogę trzeba by go skierować. Moreau miał zamiar kiedyś przedstawić Oskara hrabiemu jako swego następcę. Ale, aby zachować ścisłą bezstronność, nie będzie może zbytecznym stwierdzić źródła głupiej próżności Oskara, zaznaczając, że przyszedł on na świat w domu jejmości, matki cesarza. W pierwszej młodości, olśnione jego oczy patrzały na blaski cesarstwa. Jego wrażliwa wyobraźnia musiała zachować odciski tych oszałamiających scen, zachować odblask tej epoki złota i festynów, z nadzieją odnalezienia ich w życiu. Wrodzona chełpliwość uczniaków, z natury trawionych żądzą błyszczenia i zaćmiewania się wzajem, oparta na tych wspomnieniach dziecięctwa, rozwinęła się ponad miarę. Może i matka zbyt chętnie przypominała sobie w domu dni, w których była jedną z królowych Paryża z epoki Dyrektoriatu. Wreszcie Oskar, który właśnie ukończył szkoły, musiał może w kolegium bronić się przed upokorzeniami, jakimi płacący gnębią przy każdej okazji stypendystów, o ile stypendysta nie umie wdrożyć im pewnego szacunku siłą fizyczną. To pomieszanie dawnego zgasłego blasku, minionej piękności, czułości znoszącej nędzę, nadziei pokładanych w tym synu, macierzyńskiego zaślepienia, heroicznie dźwiganych cierpień, czyniło z tej matki jedną z owych wzniosłych postaci, które w Paryżu ściągają oko obserwatora.
Niezdolny odgadnąć głębokiego przywiązania pana Moreau do tej kobiety, ani też przywiązania tej kobiety do swego protegowanego z roku 1797, Pietrek nie kwapił się z nią podzielić podejrzeniem, jakie mu świtało w głowie co do niebezpieczeństw grożących panu Moreau. Straszliwe słowa lokaja: „Dosyć mamy roboty z tym, aby myśleć o sobie!” przyszły na myśl woźnicy, jak również poczucie subordynacji wobec tych, których nazywał starszyzną. Zresztą w tej chwili Pietrek czuł w głowie tyleż igieł, ile jest pięciofrankówek w tysiącu franków!
Siedmiomilowa droga rysowała się zapewne jako długa podróż w wyobraźni biednej matki, która w epoce swej świetności rzadko puszczała się za rogatki; słowa bowiem: „Dobrze, proszę pani! — tak, proszę pani!”, powtarzane przez Pietrka, okazywały dostatecznie, że woźnica pragnie sobie oszczędzić zaleceń najoczywiściej zbyt gadatliwych i bezużytecznych.
— Umieści pan paczki tak, aby nie zamokły, gdyby przypadkiem zaczęło padać.
— Mam płachtę — odparł Pietrek. — Zresztą, o, widzi pani, jak troskliwie się ładuje?
— Oskarze, nie zostawaj tam dłużej niż dwa tygodnie, choćby cię zapraszano — dodała pani Clapart, wracając do syna. — Co bądź byś czynił, nie pozyskasz łask pani Moreau; zresztą musisz być z powrotem z końcem września. Wiesz, że mamy jechać do Belleville, do wuja Cardot.
— Tak, mamo.
— Zwłaszcza — dodała po cichu — nie mów nigdy nic o służbie... Pamiętaj wciąż, że pani Moreau była pokojówką...
— Tak, mamo...
Oskar, jak wszyscy młodzi ludzie o nadmiernie rozwiniętej miłości własnej, zdawał się nierad z tych napomnień udzielanych w progu Srebrnego Lwa.
— Zatem do widzenia, mamo; jedziemy, już zaprzężono.
Matka, zapominając, że się znajduje na ulicy, uściskała swego Oskara i rzekła, wyjmując z koszyka ładną bułeczkę:
— O, byłbyś zapomniał swojej bułki i czekolady! Powtarzam ci, nie jedz nic po gospodach, każą tam płacić za najmniejszą rzecz dziesięć razy tyle, co jest warta.
Oskar byłby rad, aby matka była daleko, kiedy mu pakowała bułkę i czekoladę do kieszeni. Scena ta miała dwóch świadków, młodych ludzi o kilka lat starszych od świeżo upieczonego maturzysty, lepiej ubranych od niego, przybyłych bez matki; chód ich, ubiór, wzięcie zdradzały ową zupełną niezawisłość, przedmiot wszystkich pragnień dziecka jeszcze pod jarzmem matczynym. Ci
Uwagi (0)