Germinal - Emil Zola (wypożyczalnia książek TXT) 📖
Germinal: walka Kapitału i Pracy, czyli o mrocznych wiekach bez praw pracowniczych i zasad BHP.
Rozparliśmy się już dawno, Europejczycy, w pluszowych fotelach i nie pamiętamy, czemuż to słusznym i pięknym ideom, które patronują wrzeniom rewolucyjnym, towarzyszy szał zniszczenia, wściekłość, zezwierzęcenie i mord - czemu pokrzywdzeni są tak brzydcy i brudni (po prostu niemedialni).
Okazję powtórnej analizy podłoża buntu społecznego, jego surowej gleby, daje naturalistyczna, symboliczna, oparta na analizie faktów i danych statystycznych powieść Emila Zoli Germinal w tłumaczeniu Franciszka Mirandoli.
Czytasz książkę online - «Germinal - Emil Zola (wypożyczalnia książek TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Emil Zola
— Idź spać! — szepnęła. — Ja ubiorę się po ciemku, by nie zbudzić matki. Puść mnie, już czas.
Przyciskał ją do piersi, opanowany wielkim smutkiem. Pragnął teraz całą duszą spokoju, szczęścia, marzyło mu się, że ożenił się z Katarzyną i mieszka w małym, schludnym domku i nie pragnie niczego, tylko żyć tam z nią do śmierci. Wystarczy im suchy chleb, gdyby i tego nie stało na dwoje, to odda jej swą część. Czyż nie to było najwyższą i jedyną wartością życia?
Wysunęła się wreszcie z jego objęć i szepnęła:
— Proszę cię, puść mnie!
Wówczas on dał się unieść sercu i odparł:
— Idę z tobą.
Zdziwił się, że mógł to powiedzieć. Przysiągł przecież przed chwilą, skądże nagła zmiana postanowienia? Samo spłynęło mu to na wargi, nie myślał o tym ni przez moment! A zarazem uczuł się spokojny, wolny od wszelkich dręczących zwątpień i wydawało mu się, że został przypadkiem ocalony, że nagle odnalazł drogę wyjścia z labiryntu trosk i cierpień. Nie chciał słuchać o niczym, gdy przerażona, pojąwszy, iż się dla niej poświęca, czyniła mu przedstawienia, gdy wyrażała obawy, iż go towarzysze w kopalni powitają obelgami. Nic sobie z tego nie robił. Plakaty oznajmiały przebaczenie dla wszystkich, to było wystarczające.
— Chcę pracować i basta... Ubierajmy się, nie robiąc hałasu.
Z wielką ostrożnością ubrali się po ciemku. Katarzyna wczoraj przygotowała swój strój górniczy, Stefan wziął z szafy kaftan i spodnie. Nie myli się z obawy narobienia łoskotu. Wszyscy spali, ale należało minąć sionkę, w której stało łóżko matki. Gdy byli już niedaleko drzwi, Katarzyna przypadkiem potrąciła krzesło. Maheude zbudziła się i spytała zaspanym głosem:
— Któż tam?
Katarzyna stanęła drżąca i ścisnęła kurczowo dłoń Stefana.
— To ja, proszę się nie bać! — odparł. — Wychodzę trochę na dwór, odetchnąć świeżym powietrzem.
— Dobrze, dobrze...
Zasnęła na nowo. Katarzyna długo stała bez ruchu, a gdy wreszcie znaleźli się w izbie na dole, wzięła kromkę chleba, która pozostała z bochenka ofiarowanego Maheudzie przez jedną damę. Przymknęli za sobą drzwi i poszli.
Souvarine stał ciągle jeszcze przed kopalnią u samych wrót gospody Rasseneura i od pół godziny patrzył na górników wlokących się w ciemnościach z tupotem nóg niby trzoda. Liczył ich, jak rzeźnik liczy bydło zapędzane do jatki, i był zdziwiony liczbą wracających do pracy. Mimo swego pesymizmu nie sądził, że tylu będzie tchórzów. Robotnicy płynęli bez przerwy, a Souvarine z zimną krwią i zaciśniętymi ustami patrzył na nich pałającym wzrokiem.
Nagle drgnął. Pośród idących, których twarzy nie widział, rozpoznał jednego po ruchach. Podszedł i zatrzymał go.
— Dokąd idziesz?
Stefan przeraził się i zamiast odpowiedzi wybąknął:
— A więc nie poszedłeś jeszcze?
Potem przyznał się, iż wraca do pracy. Przysiągł, że nie wróci, ale namyślił się. To za trudno czekać z założonymi rękami na coś, co przyjść może za jakieś sto lat. Zresztą ma powody osobiste.
Souvarine wysłuchał drżąc z wściekłości, a potem chwycił go za ramię, pchnął ku kolonii i krzyknął:
— Wracaj do domu! Chcę tego, rozumiesz?
Zbliżyła się Katarzyna, Souvarine poznał i ją także. Stefan tymczasem zaprotestował. Któż to ma prawo krytykować jego postępowanie? Oczy maszynisty przeniosły się z twarzy Stefana na twarz dziewczyny, wróciły znów... i nagle wykonał gest i cofnął się w tył. Gdy w sercu mężczyzny zagnieździ się kobieta... już po nim... może umierać. Może błysnął mu w głowie obraz kochanki powieszonej tam, w Moskwie, może pomyślał o tej ostatniej nici, która pękła, wyzwalając go ze strachu o życie własne i życie innych. Rzekł po prostu:
— Idź!
Stefan stał zmieszany i szukał jakiegoś serdecznego słowa. Jakże tak się rozstawać?
— Więc chcesz iść stąd? — spytał.
— Tak.
— Więc podaj mi rękę, stary druhu! Szczęśliwej drogi i... nie miej mi za złe...
Souvarine podał mu swą zimną jak z lodu rękę. On był wolny... nie miał ni kobiety, ni przyjaciela.
— Bądź zdrów... po raz ostatni... — rzekł Stefan.
— Bądź zdrów.
I Souvarine spoglądał już spokojnie na Katarzynę i Stefana znikających w bramie kopalni.
O trzeciej rozpoczął się zjazd. W biurze kontrolera obok lampiarni siedział sam Dansaert. Zapisywał każdego zgłaszającego się górnika i polecał wydać mu lampę. Stosownie do obietnic na plakatach nie odmawiał żadnemu i nie robił żadnych uwag. Ujrzawszy jednak u okienka Stefana i Katarzynę drgnął, zaczerwienił się i otwarł już usta, by odmówić przyjęcia. Po chwili jednak namyślił się i poprzestał na drwiąco tryumfalnym uśmiechu. Ha, ha, pomyślał, więc pokonany i on... ten postrach wszystkich! Więc przecież Kompania coś może, gdy straszliwy przewrotowiec z Montsou przychodzi tu za pracą. Milcząc, wziął Stefan lampę i poszedł wraz z przesuwaczką do hali zjazdowej.
Katarzyna bała się, że w hali zjazdowej górnicy rzucą się z obelgami na Stefana. Zaraz u wejścia ujrzała Chavala stojącego w grupie kilkunastu czekających na miejsce w klatce. Spostrzegłszy ją, postąpił kilka kroków wściekły, ale na widok Stefana cofnął się. Udał, że drwi, i wzruszył ramionami. Doskonale. Cóż mogło mu zależeć na tym, gdy inny zająć się zdecydował jeszcze ciepłe miejsce jego. I owszem, w ten sposób pozbywał się wygodnie dziewczyny. Jeśli tamten lubi resztki po nim... to rzecz jego gustu. Ale w owych pogardliwych słowach kryła się zazdrość na nowo pobudzona. Oczy mu rozbłysły. Inni nie ruszyli się. Stali ze spuszczonymi głowami, spozierając tylko spode łba na przybysza. Potem przestali nań nawet patrzeć i przygnębieni stali u wylotu szachtu z kilofami w rękach, wzdrygając się tylko od czasu do czasu skutkiem przeciągu, jaki panował w hali zjazdowej.
Wreszcie klatka stanęła. Zawołano czekających, a Stefan z Katarzyną usiedli w pustym wózku, obok nich zaś zajął miejsce Pierron z kilku innymi. Ponad nimi siedział Chaval i Stefan słyszał, jak mówił do starego Mouque’a, że dyrekcja bardzo źle czyni, nie korzystając ze sposobności uwolnienia kopalni od awanturników, którzy są jej hańbą. Ale stary stajenny popadł znów w zwyczajną swą psią uległość, nie gniewała go już śmierć jego dzieci, więc wzruszył tylko ramionami pojednawczo.
Klatka odczepiła się i zatonęła w ciemnościach szachtu. Nikt nie mówił. Nagle, gdy przebyto dwie trzecie drogi, klatka poczęła straszliwie trzeć o ściany. Okucia żelazne trzeszczały, ludzi rzucało jednych na drugich.
— Tam do licha! — mruknął Stefan — Czyż chcą nas zgnieść tutaj? Podusimy się jeszcze w tym przeklętym kominie. A mówią, że naprawili!
Ale klatka przebyła przeszkodę i spadała teraz w głąb wśród takiego deszczu, że górników znowu to zaniepokoiło. Więc porobiły się nowe szpary w szalowaniu?
Gdy spytano Pierrona, który pracował już od kilku dni, chcąc ukryć strach, który by można było wytłumaczyć jako potępianie dyrekcji, odpowiedział:
— Nie ma niebezpieczeństwa! Zawsze tak było. Widocznie nie miano czasu pozatykać szpar.
Deszcz walił po dachu klatki, a gdy dostano się do najniższej galerii, zmienił się w istne oberwanie chmury. Żadnemu z dozorców nie przyszło do głowy zejść po drabinie i przekonać się, co było przyczyną tego. Sądzono, że wystarczy pompa, a szpary zatka się nocy następnej. Miano dość roboty z reorganizacją pracy, a inżynier postanowił, że przed udaniem się na miejsca pracy wszyscy górnicy wezmą się na razie do naprawek najkonieczniejszych i odkopywania pozasypywanych tu i ówdzie chodników. Spustoszenie było takie, że gdzieniegdzie na przestrzeni stu i więcej metrów musiano odnawiać stemplowanie. Na dole formowano oddziały po dziesięciu pod wodzą dozorców, a ci wskazywali miejsca najbardziej uszkodzone. Gdy zjazd się ukończył, okazało się, że stanęło do pracy trzystu dwudziestu dwu, to jest mniej więcej połowa normalnej ilości przy zwyczajnymi ruchu.
Chavala przyłączono do tego samego oddziału, do którego należeli Stefan i Katarzyna. Nie stało się to przypadkiem. Ukrył się za innymi, a potem narzucił dozorcy do oddziału, w którym brak było właśnie jednego. Przeznaczono ich do odkopywania chodnika na końcu galerii północnej, mniej więcej trzy kilometry od hali zjazdowej. Osypisko tamowało dostęp do pokładu Dix-Huit-Pouces.
Zabrano się do usuwania rumowiska kilofami i łopatami. Stefan, Chaval i pięciu innych rozbijali je, a Katarzyna i dwaj pomocnicy toczyli wózki aż do pochylni. Prawie nie rozmawiano, gdyż dozorca stał w pobliżu. Mimo to obaj kochankowie Katarzyny mało się nie wzięli za łby. Wbrew temu, co mówił, że nie obchodzi go wcale, zajmował się nią Chaval ciągle i szturchał po kryjomu, do tego stopnia, że Stefan musiał mu zagrozić rozwaleniem szczęki, jeśli nie da jej spokoju. Mierzyli się wzrokiem, trzeba było ich rozdzielić.
Około ósmej przybył obejrzeć robotę Dansaert. Był w bardzo złym usposobieniu i napadł od razu na dozorcę. Robota nie postępuje, wołał, należy stemplować w miarę posuwania się naprzód, taka robota nic nie warta! Potem poszedł, oświadczywszy, że wróci z inżynierem. Czekał na Négrela od rana i wydziwić się nie mógł, czemu go dotąd nie ma.
Minęła znowu godzina. Dozorca kazał wszystkim stemplować strop. Nawet przesuwaczka i pomocnicy porzucili wózki, a znosili i podawali klocki drzewa. W tym oddaleniu oddział znajdował się jakby na placówce bez kontaktu z innymi sztolniami. Kilka razy podniesiono głowy na odgłos, jakby biegła gromada ludzi, na dziwny jakiś hałas. Cóż to znowu? Zdawało się, że chodniki się opróżniają, a górnicy pędem biegną ku wyjazdowi. Ale hałas ustał po chwili, więc zacinano dalej klocki, a słuch głuszył łoskot młotków. Po długiej chwili wzięto się znów do usuwania gruzu.
Ale po pierwszym zaraz wózku wróciła Katarzyna i powiedziała z przerażeniem, że nikogo nie ma u dołu pochylni.
— Wołałam — a nie odpowiedział nikt! Wszyscy widać uciekli.
Ogarnął wszystkich taki strach, że rzucili narzędzia i pobiegli. Mroziła im krew w żyłach myśl, że są opuszczeni, w największej głębokości kopalni i tak daleko od szachtu. Porwali tylko lampy i biegli jeden po drugim, naprzód mężczyźni, potem Katarzyna i pomocnicy. Sam dozorca stracił głowę i przeląkł się, gdy wołając w różne chodniki, które mijali, przekonał się, że były puste. Cóż za wypadek wygnał stąd wszystkich? Przerażenie zwiększało jeszcze to, że nie wiedziano, jakiego rodzaju jest nieszczęście, które wszyscy czuli. W pobliżu szachtu zamknął im drogę strumień wody. Od razu sięgnęła im po kolana, nie mogli biec, więc brnęli, z trudem prąc się naprzód, pędzeni strachem, że minuta spóźnienia może być przyczyną śmierci.
— Na Boga, szalowanie popsute! — krzyknął Stefan — Mówiłem, że poginiemy tutaj wszyscy.
Pierron od czasu zjazdu patrzył z niepokojem na płynącą wodę. Gdy wraz z dwoma innymi wsuwał wózek w klatkę, spadł mu na głowę słup wody, głusząc go i zalewając oczy. Ale większe jeszcze przerażenie ogarnęło go, gdy ujrzał, że dół szachtu, leżący o dziesięć metrów jeszcze pod poziomem hali dolnej, napełniony jest wodą, która sięga już do mostu i biegnie po flizach żelaznych. Znaczyło to, że pompa nie wystarcza dla pokonania dopływu wody. Powiadomił Dansaerta, ale ten zaklął i rzekł, że trzeba czekać na inżyniera. Dwa razy na to zwracał mu uwagę, ale prócz desperackiego wzruszenia ramionami nic nie zyskał. Tak, woda przybierała, ale cóż on mógł na to poradzić.
Zjawił się Mouque wiodący Batailla do roboty. Ale musiał go trzymać obu rękami, gdyż potulne zazwyczaj zwierzę stawało dęba, wyciągało głowę ku szachtowi i rżało z przerażeniem.
— Cóż ci to, filozofie? — Niepokoi cię, że woda się leje? Chodź, to nie twoja sprawa.
Koń drżał na całym ciele, musiał go ciągnąć z całej siły ku galerii jezdnej.
Równocześnie niemal ze zniknięciem w głębi galerii Mouque’a z koniem, w powietrzu rozległ się trzask, a potem huk walącego się w przepaść drzewa. Oderwała się partia szalowania i spadła w dwustumetrową głąb, obijając się o ściany szachtu. Pierron i inni ładownicy zdołali umknąć, dębowe belki strzaskały jedynie same próżne wózki. Za deskami wpadł w głąb słup wody jakby ze stawu, którego śluzy otwarto. Dansaert chciał wyjechać, zobaczyć, co się stało, ale w tej chwili runęła druga część szalowania. Widząc grozę położenia, przestał się wahać i dał rozkaz wyjazdu. Posłał dozorców do sztolni, by zwołali górników.
Rozpoczął się nieopisany zamęt. Z każdej galerii zbiegały grupy górników i rzucały się do klatek. Gnieciono się, duszono, zabijano niemal, by dostać się przed innymi. Kilku wpadło na myśl wyjścia drabinami, ale wrócili niebawem z wieścią, że ta droga już zamknięta. Wszystkich przerażało, że po przejściu jednych klatek drugie już nie zdołają zejść na dół, gdyż tymczasem szacht zostanie zatkany złomami rusztowania. U góry szalowanie widać pękało dalej, gdyż dochodziły głuche łoskoty i coraz grubszy stawał się słup spadającej wody. Jedna klatka zepsuła się zaraz i nie chciała przejść pomiędzy potrzaskanymi belkami, druga tarła tak silnie, iż lina zerwać się gotowa była lada chwila. A na dole było jeszcze około stu ludzi, charczących, czepiających się paznokciami klatek, wpółzatopionych. Dwu zabiły spadające belki, trzeci, który się uczepił pod klatką, spadł z wysokości pięćdziesięciu metrów i znikł pod wodą.
Dansaert usiłował zaprowadzić jakiś ład, porwał kilof i zagroził, że rozbije głowę każdemu nieposłusznemu. Ustawiał w rząd, mówił, że ładowniczy wyjdą ostatni, załadowawszy wpierw hajerów. Ale nie zważano nań wcale. Odpędził bladego Pierrona od klatki, gdyż chciał wydostać się pierwszy, i musiał go za każdym razem odpędzać policzkiem, ilekroć klatka stawała na dole. Ale i jemu poczęły szczękać zęby ze strachu, że za minutę może być za późno na ratunek. W górze widocznie pękało wszystko, bo na dół spadała woda słupem, a wraz z nią morderczy grad desek, belek i sztab żelaznych.
Biegło jeszcze paru górników do klatki, ale strachem owładnięty Dansaert wskoczył w wózek, pozwolił wejść Pierronowi i dał sygnał.
W tej chwili Stefan, Chaval i inni wydostali się z galerii. Ujrzeli znikające klatki, rzucili się do nich, ale musieli się
Uwagi (0)