Germinal - Emil Zola (wypożyczalnia książek TXT) 📖
Germinal: walka Kapitału i Pracy, czyli o mrocznych wiekach bez praw pracowniczych i zasad BHP.
Rozparliśmy się już dawno, Europejczycy, w pluszowych fotelach i nie pamiętamy, czemuż to słusznym i pięknym ideom, które patronują wrzeniom rewolucyjnym, towarzyszy szał zniszczenia, wściekłość, zezwierzęcenie i mord - czemu pokrzywdzeni są tak brzydcy i brudni (po prostu niemedialni).
Okazję powtórnej analizy podłoża buntu społecznego, jego surowej gleby, daje naturalistyczna, symboliczna, oparta na analizie faktów i danych statystycznych powieść Emila Zoli Germinal w tłumaczeniu Franciszka Mirandoli.
Czytasz książkę online - «Germinal - Emil Zola (wypożyczalnia książek TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Emil Zola
I nagle, gdy inżynierowie poczęli się ostrożnie zbliżać, odpędziły ich nowe wstrząśnienia. Rozległy się podziemne grzmoty podobne do niesłychanej kanonady. Padły ostatnie budynki. Wir jakiś porwał naprzód resztki sortowni i hali, kotłownia zapadła się bez śladu, padła też wieża mieszcząca pompę, jak człowiek trafiony kulą w serce. Potem ujrzano, jak maszyna rzucona z podstawy walczy ze śmiercią i wreszcie pęka na kawałki. Pochyliła się, podniosła kolano, jakby chciała wstać, ale legła w gruzach. Tylko trzydziestometrowy komin stał jeszcze, mimo że trząsł się jak maszt miotanego burzą okrętu. Myślano, że popęka i w proch się rozsypie, ale nagle zapadł się w całej swej długości prosto w ziemię, jak olbrzymia stopiona świeca. Nie widać było ani końca piorunochronu.
Zginęła zła stwora żywiąca się co dnia mięsem ludzkim i już nikt nie posłyszy teraz jej ciężkiego oddechu. Cała Voreux zapadła się w przepaść.
Tłum się rozbiegł na wszystkie strony, kobiety, biegnąc, zasłaniały rękami oczy. Strach rozwiał ludzi jak wiatr kupę liści. Jak krater wygasłego wulkanu, głęboko na piętnaście metrów rozciągała się przestrzeń zniszczona od drogi po kanał na szerokość przeszło czterdziestu metrów. Nie ocalało nawet podwórze, zapadły się olbrzymie rusztowania żelazne, mosty wraz z szynami, cały pociąg wózków i trzy wagony kolejowe, nie licząc zapasów drzewa, na które ścięto cały las, a które teraz połknęła ziemia niby wiązkę słomy. Na dnie krateru widać było tylko chaos belek, cegieł, żelaziwa, gruzu i jakieś czarne nieokreślone strzępy. A dziura powiększała się ciągle, tworzyły się szczeliny i ciągnęły daleko w pola. Jedna dotarła do gospody Rasseneura, a fasada domu pękła. Czyż cała kolonia się zapadnie? Jakże daleko trzeba uciekać, by czuć się bezpiecznym w tym dniu okropnym?
Nagle wyrzucił Négrel okrzyk rozpaczy, a pan Hennebeau cofnął się i zapłakał. Nieszczęście jeszcze nie było zupełne. Pękła jedna z tam, a woda kanału w kaskadach spłynęła do otwartych szczelin. Kopalnia wypiła rzekę... chodniki teraz na całe lata były zalane wodą. Wnet napełnił się krater i tam, gdzie rano jeszcze stała Voreux, leżała kałuża brudnej wody, podobna do owych jezior, na dnie których śpią podobno zalane miasta. Nastała cisza, którą mącił jedynie szum lejącej się w głąb ziemi wody kanału.
Souvarine siedzący na wale, który lekkich tylko doznał wstrząśnień, wstał teraz. Spojrzał po ludziach i dostrzegł srodze dotkniętych Zachariasza i Maheude. Odwrócił się od płaczących, rzucił ostatni wypalony papieros, odszedł z wolna, nie oglądając się, i znikł w ciemnościach. Szedł gdzieś daleko, nie wiadomo gdzie, spokojnie jak zwykle niósł w zanadrzu zniszczenie, a wszędzie, gdzie jest dynamit, którym można wysadzać miasta, burżuazja pozna jego obecność, gdy bruk ulicy zadrży pod jego stopami.
Tej samej jeszcze nocy pan Hennebeau wyjechał do Paryża, chcąc powiadomić radę nadzorczą o tym, co się stało, i uprzedzić doniesienia dzienników. Gdy na drugi dzień powrócił, był spokojny i chłodny jak zawsze. Zepchnął widocznie z siebie odpowiedzialność i nie popadł w niełaskę, przeciwnie, w dwadzieścia cztery godziny potem podpisany został dekret mianujący go kawalerem legii.
Ale chociaż dyrektor wyszedł cało, Kompanią zachwiał ten cios straszliwy. Nie szło o parę straconych milionów, ale drżeć poczęto o to, co nastąpi, wobec niesłychanej zbrodni obawiano się o inne kopalnie. Cios był tak silny, że znowu postanowiono milczeć. I na cóż zdałoby się wyciągać prawdę na jaw? Lepiej ze zbrodniarza, choćby go i odkryto, nie robić apostoła i męczennika, gdyż jego heroizm mógł innym zawrócić w głowach i wywołać naśladownictwo, zrodzić całą legię może podpalaczy i morderców. Zresztą nie miano najlżejszych podejrzeń co do osoby prawdziwego sprawcy, sądzono, że istnieje cała armia winowajców, i nie przypuszczano, by jeden człowiek miał dość odwagi do wykonania podobnego czynu. Ale to właśnie niepokoiło i kazało ciągle drżeć o byt kopalń. Zorganizowano tajną policję, odprawiono bez hałasu podejrzanych, którzy mogli należeć do spisku, i ze względów politycznych poprzestano na tym.
Oddalono tylko bezzwłocznie Dansaerta, który skompromitował się z Pierronką, a za powód posłużyło nikczemne tchórzostwo, skutkiem którego zostawił w kopalni ludzi. Z drugiej strony było to ustępstwem na rzecz robotników nie cierpiących Dansaerta.
Mimo wszystko wieści jakieś przenikły do gazet, a dyrekcja zdementowała formalnie wersję, wedle której górnicy mieli zapalić w kopalni beczkę prochu. Przyjechał inżynier rządowy i złożył raport, że katastrofa nastąpiła skutkiem naturalnego przygniecienia ścian szalowania przez skały i wodę. Dyrekcja nie protestowała, biorąc na siebie odpowiedzialność za niedokładny nadzór, i na tym się skończyło. Odnośnie do cierpiących zasypanych górników pisma paryskie przynosiły co dnia świeże nowiny, a mieszczuchy połykali telegramy. W samym Montsou drżeli wszyscy na wspomnienie Voreux, utworzyła się legenda, której słuchać bez strachu nie mogli najodważniejsi nawet. Równocześnie prześcigano się w datkach miłosiernych dla rodzin ofiar, wędrowano gromadnie, by stąpić na ziemię, ciążącą tak strasznie nad głowami nieszczęśliwych.
Zamianowany generalnym inżynierem Deneulin rozpoczął pracę w ciężkich warunkach. Pierwszym jego wysiłkiem było zwrócić kanał w dawne łożysko, gdyż woda pogarszała z każdym dniem sytuację. Przeszło stu robotników poczęło budować tamę. Dwa razy napór wody przerwał wał, a gdy się wreszcie udało, ustawiono pompy i poczęła się walka o odzyskanie straconej kopalni.
Z większym jeszcze zapałem wzięto się do ratowania górników. Négrel był upoważniony do użycia wszelkich środków, a rąk mu nie brakło, gdyż kłócono się o ten zaszczyt. Górnicy zapomnieli strajku, zapłaty i rzucili się do ratunku towarzyszy z poświęceniem własnego życia i zdrowia. Czekano z narzędziami na sygnał, a nawet ci, którzy skutkiem przerażenia cierpieli na halucynacje, stanęli do roboty gotowi mścić się na ziemi pożerającej ludzi. Niestety nie wiedziano, gdzie zaczynać, w którym kierunku się posuwać.
Négrel był pewny, że wszyscy piętnastu utonęli lub udusili się, ale zasadą górniczą jest, by zawsze uważać za żyjących ludzi zamkniętych w ziemi, więc stosownie do tego wygotowano plany. Pierwszą kwestią było naturalnie, gdzie się mogli schronić nieszczęśliwi. Na naradzie starszych i doświadczonych górników uznano, że ścigani przez wodę uciekali z galerii do galerii coraz wyżej, aż do najwyższych sztolni i pewnie są na końcu którejś na górnym piętrze. Przypuszczenie to potwierdził również stary Mouque i z jego mętnych opowiadań wywnioskowano jeszcze, że uciekający podzielili się na małe grupy i rozbiegli w różne sztolnie. Ale zdania rozchodziły się, gdy szło o sposoby ratunku. Najbliższe powierzchni ziemi sztolnie dzieliła od niej przestrzeń pięćdziesięciu metrów, więc o wierceniu szachtu mowy być nie mogło. Jedyną drogą zbliżenia się pozostało jeszcze Requillart, ale nieszczęściem i ta kopalnia była zalana i nad poziomem wody znajdowały się jedynie resztki górnych galerii, a tędy bardzo wątpliwe było dostanie się do Voreux. Pompowanie wody mogło trwać lata, pozostawało więc tylko zbadanie tych dróg, które przypadkiem może mogły zaprowadzić zbiegów w pobliże sztolni. Nim powzięto ten wniosek, przedyskutowano i odrzucono mnóstwo arcyniepraktycznych projektów.
Négrel wytyczył punkty, gdzie miano zacząć robotę, na podstawie starych planów obu kopalni, wyszukanych w archiwach. I jego, mimo zwykłej pogardy rzeczy i ludzi, roznamiętniła ta akcja ratunkowa. Pierwsze przeszkody napotkano przy wejściu do szachtu w Requillart. Musiano rozszerzać otwór, wycinać drzewa i krzaki i naprawiać drabiny. Po czym poczęto pukać na wszystkie strony. Négrel z dziesięciu górnikami spuścił się na dół, kazał im pukać kilofami, a potem, nakazawszy ciszę, przyciskał ucho do ściany, słuchał i czekał odpowiedzi. Ale daremnie przeszukano wszystkie dostępne jeszcze galerie, echo nie odpowiedziało. Wzrastało zaniepokojenie, nie wiedziano, gdzie zaczynać, w którym kierunku się posuwać, ale nie przestawano szukać.
Od pierwszego dnia przychodziła do Requillart Maheude, siadała na belce i nie ruszała się do wieczora. Każdego wychodzącego z szachtu pytała:
— Jeszcze nic?
— Nic! — odpowiadał górnik.
Siadała na nowo z wzrokiem utkwionym w czarny otwór. Jeanlin myszkował też dokoła jak dzikie zwierzę, którego jamę plądrują. Obawiał się, że znajdą małego żołnierza śpiącego tam pod skałami, ale ta część kopalni stała pod wodą, a poszukiwania kierowały się więcej ku zachodowi. Z początku przychodziła i Filomena, ale wnet znudziły ją te bezskuteczne poszukiwania, więc została w kolonii, kaszląc od rana do wieczora. Natomiast Zachariasz rozgorzał myślą znalezienia siostry, zrywał się z krzykiem w nocy, gdyż śniła mu się wyschła, z gardłem spuchniętym od krzyku o pomoc, wstawał więc przed świtem i biegł do Requillart. Dwa razy bez rozkazu począł kopać, mówiąc, że czuje, iż to tutaj, więc Négrel zabronił mu schodzić na dół. Ale odpędzony, krążył ciągle koło szachtu, nie mogąc wytrzymać w domu.
Minął trzeci dzień od katastrofy, Négrel stracił nadzieję i chciał już zaprzestać poszukiwań właśnie tego wieczora. Ale gdy po śniadaniu wrócił do Requillart, ujrzał Zachariasza wychodzącego z szachtu. Był bardzo czerwony i wołał:
— Jest tu! Jest tu! Odpowiedziała! Chodźcie! Chodźcie!
Wbrew zakazowi zszedł na dół i przysięgał, że pukano w pierwszej sztolni pokładu Wilhelma.
— Ależ tam, gdzie mówisz, byliśmy już dwa razy! — krzyknął Négrel zniecierpliwiony.
Maheude chciała też schodzić, musiano ją trzymać. Stała nieporuszona z oczyma utkwionymi w głąb studni.
Na dole zapukał sam Négrel trzy razy i, nakazawszy ciszę, przywarł uchem do ściany. Nie słyszał ni najlżejszego szmeru i potrząsnął głową. Widocznie przyśniło się biednemu chłopcu. Zachariasz zapukał znowu i oczy jego rozbłysły, a ciałem wstrząsnął dreszcz radości. I inni górnicy także wpadli w podniecenie, usłyszeli i oni odpowiedź. Inżynier zdumiony nadsłuchiwał znowu i wreszcie i on posłyszał ledwo uchwytny szmer rytmiczny, znany sobie sygnał górników znajdujących się w niebezpieczeństwie. Węgiel niesie najdrobniejszy szmer bardzo daleko, a jeden z hajerów obliczył grubość ściany dzielącej ich od nieszczęśliwych na pięćdziesiąt metrów. Wszyscy mimo to poczęli radować się, jakby już mogli im podać rękę, a Négrel kazał natychmiast rozpoczynać.
Zachariasz wyszedł na wierzch i uściskał matkę.
— Nie róbcie sobie nadziei! — ozwała się Pierronka, wałęsająca się tam z ciekawości. — Gdyby jej nie było, tym więcej cierpielibyście potem!
I było to prawdą. Katarzyna mogła być gdzie indziej.
— Milcz, suko! — krzyknął Zachariasz. — Jest tam, wiem o tym!
Maheude usiadła znowu i poczęła wpatrywać się w szacht.
Gdy wieść dotarła do Montsou, zbiegli się ciekawi. Na dole tymczasem pracowano, a Négrel z obawy, by w galerii nie trafić na przeszkodę, kazał bić trzy, nachylone ku przypuszczalnemu miejscu, gdzie byli zasypani. Naraz, w ciasnej szyi pracować mógł tylko jeden hajer, ale zmieniano ludzi co dwie godziny. Węgiel wydobywano koszykami, podając je z rąk do rąk, a łańcuch ludzi przedłużał się, w miarę jak docierano głębiej. Z początku robota szła szybko, zbliżano się po sześć metrów dziennie.
Zachariasz dokazał tego, że mu pozwolono pracować. Był to zaszczyt, o który się dobijano, i chłopiec zły był, gdy musiał ustępować miejsce drugiemu. Galeria jego wyprzedziła wnet inne, walił w węgiel z taką zaciekłością, że ze sztolni dolatywało jego sapanie, podobne do sapania miecha kowalskiego. Wychodził tak zmęczony, że padał i musiano go zawijać w kołdrę. Ale na nieszczęście węgiel stawał się coraz to twardszy, dwa razy pękł Zachariaszowi kilof i chłopiec płakał z wściekłości, że robota postępuje tak pomału. Cierpiał też skutkiem gorąca w ciasnym kominie, gdzie nie dochodziło powietrze. Ręczne wentylatory nie wystarczały i trzy razy musiano wynosić hajerów wpół zaduszonych gazami.
Négrel nie opuszczał szachtu, jedzenie przynoszono mu z domu, sypiał na sianie zawinięty w płaszcz. Odwagę i nadzieję podtrzymywały coraz to głośniejsze sygnały nieszczęśliwych wołające o pośpiech. Teraz brzmiały wyraźnie z metalicznym pogłosem, jak dźwięki stroika. Kierowano się nimi jak w bitwie hukiem dział. Ile razy zmieniano hajera, wchodził w szyję Négrel i pukał, a pukanie odpowiadało za każdym razem coraz to natarczywsze. Posuwano się w dobrym kierunku, ale jakże wolno! Z pewnością nie będzie możliwe zdążyć na czas. W pierwszych dwóch dniach przebito wprawdzie trzynaście metrów, ale w trzecim zdołano przebić ledwie pięć, w czwartym cztery, następnym trzy. Węgiel był tak twardy, że nie posuwano się teraz dziennie ponad dwa metry, dziewiątego dnia, po nadludzkich wysiłkach przestrzeń przebita wynosiła razem trzydzieści dwa metry i obliczono, że należy jeszcze przedostać się przez dwadzieścia. Dla zasypanych był to już dzień dwunasty. Dwanaście razy po 24 godzin bez chleba, ognia, w ciemnościach! Ta myśl wyciskała pracującym łzy z oczu i tamowała ruchy ich ramion. Niepodobna, by ludzie ci żyli! Pukanie było też od wczoraj słabsze, drżano na myśl, że może ustać.
Maheude przesiadywała po całych dniach u szachu ze Stelką na rękach i śledziła ciągle robotę, odżywając nadzieją i zapadając znowu w odrętwienie. Dokoła niej krążyły grupy ciekawych, krzyżowały się rozmowy, domysły i uwagi. Sercom wszystkich bliskimi byli nieszczęśnicy zasypani tam w głębi sztolni.
Dziewiątego dnia, gdy wołano Zachariasza, aby szedł na śniadanie, nie odpowiedział, klnąc ciągle, walił kilofem w ścianę węglową, a nie było Négrela, który by go zmusić mógł do posłuszeństwa, był tylko dozorca i trzech ludzi. Naraz Zachariasz, którego widocznie złościł brak światła, popełnił nieostrożność i otwarł lampę, nie zważając, że najsurowiej zabroniono tego ze względu na obfitość gazów, które się pojawiły od trzech dni. Rozległo się jakby uderzenie piorunu, a sztolnia buchnęła ogniem, jak armata nabita kartaczami. Cała galeria stanęła w ogniu, którego pęd porwał dozorcę i trzech górników, a płomienie buchnęły szachtem, wyrzucając kamienie i drzazgi drzewa. Ciekawi uciekli, a Maheude zerwała się, przyciskając Stelkę do piersi.
Négrel, który nadbiegł, wściekał się ze złości. I inni górnicy tłukli obcasami w ziemię, tę okrutną, podłą ziemię, która pochłania swe dzieci, kiedy jej się spodoba. Poświęcano się przecież za towarzyszy, a tu jeszcze musiano ginąć. Po trzech godzinach wysiłków można było znowu dostać się do galerii i wydostać ofiary. Dozorca i trzej hajerzy nie umarli, ale ciała ich pokryte ranami wydawały zapach pieczonego mięsa. Pili wprost
Uwagi (0)