Germinal - Emil Zola (wypożyczalnia książek TXT) 📖
Germinal: walka Kapitału i Pracy, czyli o mrocznych wiekach bez praw pracowniczych i zasad BHP.
Rozparliśmy się już dawno, Europejczycy, w pluszowych fotelach i nie pamiętamy, czemuż to słusznym i pięknym ideom, które patronują wrzeniom rewolucyjnym, towarzyszy szał zniszczenia, wściekłość, zezwierzęcenie i mord - czemu pokrzywdzeni są tak brzydcy i brudni (po prostu niemedialni).
Okazję powtórnej analizy podłoża buntu społecznego, jego surowej gleby, daje naturalistyczna, symboliczna, oparta na analizie faktów i danych statystycznych powieść Emila Zoli Germinal w tłumaczeniu Franciszka Mirandoli.
Czytasz książkę online - «Germinal - Emil Zola (wypożyczalnia książek TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Emil Zola
Maheude przypadła do zwłok Katarzyny i łkała długo żałośnie. Wynoszono teraz jedne zwłoki po drugich, Chavala, którego, jak sądzono, zabiła belka spadająca, chłopca i dwu również zabitych przez gruz hajerów z wypłukanymi z czaszek mózgami, nabrzmiałych wodą. Kobiety rozszalałe darły na sobie suknie i drapały się po twarzach. Przyzwyczaiwszy Stefana do światła i wlawszy mu w usta nieco rosołu, wyniesiono go na wierzch. Wyglądał jak szkielet, miał białe włosy, a tak straszny był, iż się rozstępowano przed jego noszami. Nawet Maheude odwróciła oczy od córki i patrzyła za nim osłupiałym wzrokiem.
Piękną, kwietniową noc poczęły już rozświetlać promienie wschodzącego słońca. Na niebie czystym błyszczały jeszcze gwiazdy, a wschód zalany był już poświatą różową. Przez pola zaśnione szedł dreszcz, zwiastun przebudzenia.
Stefan kroczył drogą do Vandame. Przeleżawszy sześć tygodni w łóżku szpitalnym w Montsou, blady jeszcze, wstał już jednak, czując siły do odbycia podróży. Kompania drżąca ze strachu o kopalnię dała mu do zrozumienia, że nie może go wziąć do roboty, i ofiarowała wsparcie stu franków wraz z ojcowską radą, by porzucił zawód hajera, jako za ciężki dla niego. Odmówił przyjęcia wsparcia, ale posłuchał rady. Zresztą dostał niedawno list od Plucharta wzywający go do Paryża. Była to odpowiedź na jego list, a do pisma dołączone były pieniądze na drogę. Wczoraj opuścił szpital, przenocował w Bon-Joyeux u wdowy Désir i wstał przed świtem, gdyż chciał pożegnać się z towarzyszami przed odjazdem pociągiem, który odchodził z Marchiennes o ósmej rano.
Przystanął na drodze zalanej już łuną wschodu. O jakże miło było oddychać świeżym powietrzem wiosennym! Wstawał dzień przecudny, a życie budziło się wraz z dniem. Poszedł dalej, stukając laską w ziemię. W dali poczęły snuć się opary. Stefan nie widział dotąd nikogo prócz Maheudy, ale i ona raz tylko zaszła do szpitala. Mimo to wiedział, że cała kolonia pracuje teraz w kopalni Jean-Bart i że sama Maheude została tam przyjęta.
Powoli ożywiła się droga, ciągle mijali Stefana górnicy. Szli bladzi i rozmawiali o nadużyciu Kompanii, która po dwu i półmiesięcznym strajku zdławionym głodem, gdy wrócili do pracy, narzucała im mimo wszystko nową taryfę. Okradziono ich z godziny pracy i zmuszono do złamania przysięgli, co ich najbardziej bolało. Pracowano znów wszędzie, w Mirou, Crèvecoeur, Madeleine, Victoire. Wszędzie przed świtem drogami zapadłymi jeszcze w ciemność snuły się szeregi ludzi idących ze zwieszonymi na piersi głowami jak trzoda pędzona do jatek. Drżeli z zimna okryci tylko płótnem, zakładali ramiona na piersiach, chwiali się w biodrach, a na plecach mieli garby z kanapek. Jasne było, że cały ten tłum zmuszony głodem wraca do pracy zgrzytając zębami, ściskając pięści, z sercami przepełnionymi nienawiścią.
W miarę zbliżania się do kopalni wzrastał tłum idących. Prawie wszyscy szli pojedynczo, a nawet kroczący w grupach nie mówili do siebie, znużeni, przesyceni wszystkim. Wielu niosło w rękach saboty i prawie nie słychać było stąpań nóg ubranych w grube, wełniane pończochy. Był to odwrót masowy po klęsce, odwrót pobitej armii cofającej się z żądzą rozpoczęcia walki przy lada okazji.
Gdy Stefan przyszedł na miejsce, kopalnia Jean-Bart wyłoniła się już z ciemności, choć świeciły się jeszcze lampy na rusztowaniach. Ponad szare budynki wznosił się snop białej pary, jak pióropusz zaróżowiony na końcu karminem. Stefan minął sortownie i wszedł do hali zjazdowej.
Zjazd się rozpoczął, robotnicy wychodzili z ogrzewalni. Chwilę stał bez ruchu obezwładniony hałasem tym i ruchem. Flizy podłogi tętniły i drżały wstrząsane kołami wózków, na bębny nawijały się i rozwijały liny stalowe, huczało w uszach od tub sygnałowych, brzęku dzwonków, uderzeń młota w kowadło sygnałowe. Stefan ujrzał w pełnym ruchu potwora połykającego swą dzienną porcję mięsa ludzkiego, widział żarłoczne klatki znikające w czeluściach przełyku i uczuł taką rozpacz w sercu na ten widok, że zamknął oczy, by nie widzieć.
Ale wnet otworzył je znowu i ujrzał znajomą twarz w głębi hali. Górnicy czekający tu boso z lampami w rękach rozstępowali się przed nim, spuszczając wstydliwie oczy. Poznawali go, nie gniewali się już, ale przeciwnie, bali się go, pewni, że pocznie im wyrzucać tchórzostwo. Zakrwawiło mu to serce, zapomniał, iż go chcieli ukamienować, i począł znów marzyć o tym, by ich uczynić bohaterami, by zostać przywódcą, chwycić w rękę tę moc ogromną i przeszkodzić, by się ścierała sama w bezcelownej wewnętrznej rozterce.
Klatka napełniła się i znikła. Wśród tłoczących się Stefan ujrzał jednego ze swych podkomendnych z czasu strajku, dzielnego człowieka, który przysiągł, że woli zginąć, jak stanąć do pracy.
— I ty tutaj? — szepnął smutnie.
Tamten zbladł, drgnęły mu usta, potem wzruszył ramionami.
— Mam żonę! — odparł.
Poznał wśród tłoczących się w ogrzewalni samych znajomych.
— I ty? I ty? I ty? Wszyscy?
Tłumaczyli się z drżeniem:
— Ja mam matkę!
— Ja mam dzieci!
— Trzeba jeść!
— Trzeba jeść!
Klatka długo się nie zjawiała, czekali smutni i targani bólem porażki, odwracali oczy i by się nie widzieć patrzyli w szacht.
— A Maheude? — spytał Stefan.
Nie odpowiadano. Jeden dał tylko poznać gestem, że i ona przyjdzie.
Inni wznieśli ręce pełni politowania.
— Nieszczęśliwa kobieta!
— Co za nędza!
Milczenie przedłużało się, ale gdy Stefan wreszcie każdemu podał rękę na pożegnanie, w ściśnięciu jego dłoni każdy chciał wyrazić swój ból i wściekłość, że musiał ustąpić. Była też w tym zapowiedź odwetu, gorączka zemsty... Klatka się zjawiła i połknęła ich głębia.
Nadszedł Pierron z otwartą lampą dozorcy u czapki. Od tygodnia był on dozorcą szachtowym przy wsiadaniu i dumny był, że robotnicy rozstępują się przed nim. Zbladł na widok Stefana, ale rozradował się na wieść, że odjeżdża za parę godzin. Poczęli rozmawiać. Pierronka objęła kawiarnię Pod Postępem dzięki poparciu przełożonych, którzy się dla nich okazywali zawsze tak łaskawi. Tu przerwał sobie, by zbesztać starego Mouque’a za to, iż nie wygarnął o oznaczonej godzinie gnoju spod koni. Stary wysłuchał i pochylił głowę, ale nim zjechał na dół, uścisnął Stefanowi rękę silnie, długo, gorąco, jakby mu mówił: Gdy dasz znak... podpalę budę. Ta drżąca w jego dłoni ręka starca, który mu przebaczał śmierć swych dzieci i oznajmiał gotowość do walki, rozczuliła go tak, że nie rzekł nic, gdy stary zniknął w szachcie.
— Pewnie Maheude dziś nie przyjdzie? — spytał Pierrona po chwili.
Udawał z początku, że nie słyszy. I na cóż to gadanie? Same nieszczęścia tylko z tego wynikają. Ale oddalając się, by spełnić jakiś rozkaz, rzekł cicho.
— Co? Maheude?... O, właśnie wychodzi z ogrzewalni.
Rzeczywiście zjawiła się ubrana w kaftan płócienny, stare spodnie górnicze męża i jego czapkę. Było to aktem szczególnego miłosierdzia Kompanii, że przyjęto do roboty czterdziestoletnią kobietę. Uczyniono to wyłącznie ze względu na szereg nieszczęść, jakie na nią spadły. Ponieważ nie nadawała się na przesuwaczkę, więc kazano jej obracać mały wentylator w północnej części kopalni, w sąsiedztwie piekła Tartaretu, gdzie nie dochodziło powietrze wciskane pompą główną. Przez dziesięć godzin dziennie obracała pochylona w głębi ciasnej sztolni koło wentylatora w temperaturze czterdziestu stopni i zarabiała trzydzieści sous.
Stefan zadrżał, ujrzawszy ją w męskim ubraniu, z brzuchem i piersiami nabrzmiałymi wilgocią kopalni, nie mógł wymówić słów powitania.
Patrzyła nań, a potem poczęła mówić:
— Prawda, dziwi cię, że mnie tu spotykasz, mnie, któram przysięgła sto razy, że uduszę każde z moich dzieci, które by się ośmieliło stanąć do roboty! Powinna bym udusić się więc sama... prawda? I stałoby się to niezawodnie, gdyby nie dziadek i troje małych dzieci w domu.
Głosem cichym, znużonym, mówiła bez przerwy. Nie tłumaczyła się, opowiadała tylko, jak groziła im śmierć głodowa i wyrzucenie z mieszkania, wobec czego musiała się zdecydować.
— Jak się ma stary? — spytał Stefan.
— Zawsze dobry i pilnuje porządku, tylko rozumu nie ma za grosz... Nie ukarano go za to głupstwo... jak wiesz. Chciano go tylko zamknąć w domu wariatów, ale oparłam się. Zadano by mu jeszcze czego w rosole... Ta historia zaszkodziła nam zresztą, gdyż już nie dostanie pensji44. Jeden z tych tam panów... powiedział mi wyraźnie, że to byłoby wprost niemoralne, gdyby go spensjonowano po tym, co zrobił.
— A Jeanlin pracuje?
— Tak... ci panowie znaleźli mu zajęcie poza kopalnią i zarabia dwadzieścia sous. O, ja się nie uskarżam, przełożeni, jak sami mi powiedzieli, okazali się bardzo łaskawi. Zarabiamy razem, ja i Jeanlin, pięćdziesiąt sous dziennie i gdyby nie to, że nas jest sześcioro, mielibyśmy co jeść. Stelka je już także, a najgorsze to, że trzeba jeszcze czekać cztery do pięciu lat, zanim Lenora i Henryś dojdą wieku, by mogli pracować w kopalni.
Stefan nie mógł powstrzymać okrzyku:
— Jak to, i oni?
Blade policzki Maheudy zaczerwieniły się, a oczy rozbłysły. Ale pochyliła głowę pod brzemieniem losu.
— Ha, trudno? Oni, po tamtych... wszyscy poginęli w kopalni, teraz przyjdzie na malców kolej! Już taki los!
Zamilkła. Wózki ładowniczych nie dały jej mówić, poprzez zakurzone okna hali padać poczęło światło dzienne, a latarnie gasły i ćmiły się jedna po drugiej. Co trzy minuty zjawiała się klatka, warczały bębny, drgały liny, ludzie zjawiali się i znikali.
— Dalej marsz, cóż to za lenistwo przeklęte? — krzyknął Pierron. — Właźcież do klatki, nie skończymy inaczej do wieczora!
Maheude nie ruszyła się. Opuściła już trzy klatki i nagle, jakby zbudzona, spytała Stefana:
— Więc wyjeżdżasz?
— Tak, dziś jeszcze.
— Masz słuszność, lepiej być gdzie indziej, jeśli tylko można. Cieszy mnie, żem cię widziała... Jedź zdrów... nie mam do ciebie żalu. Choć była chwila... po tym mordzie... że chciałam cię zabić. Ale człowiek głupieje w takich razach... prawda? Potem dopiero się spostrzega, że nikt nie winien. Nie, to nie twoja wina... winien świat!
Mówiła spokojnie o umarłych, mężu, Zachariaszu, Katarzynie, tylko na wspomnienie Alziry łzy jej napełniły oczy. Stała się znów spokojną, rozsądną kobietą i sądziła sprawiedliwie. Nie przyniesie mieszczuchom szczęścia to pomordowanie tylu ludzi i spotka ich niezawodnie kara... O, niezawodnie! Nie trzeba się będzie nawet w to mieszać... żołnierze poczną do nich strzelać... jak przedtem do robotników... i będzie koniec tego wszystkiego. Uległa była jak dawniej, poddała się, a jednak w głębi jej duszy tkwiła teraz pewność, że ucisk trwać nie może wiecznie, a jeśli nie ma dobrego Boga, to powstanie Bóg zły, Bóg zemsty, i świat we krwi skąpie i oczyści.
Mówiła cicho, oglądając się podejrzliwie, a gdy zbliżył się Pierron, dodała głośno:
— Odjeżdżasz, więc powinieneś zabrać swe rzeczy. Zostały u nas twoje dwie koszule, trzy chustki do nosa i stare spodnie.
Stefan nie chciał brać tych szmat, ocalonych przed handlarzem starzyzny, więc odparł:
— O nie, to nic nie warte, może się wam przyda dla dzieci... W Paryżu dam sobie jakoś radę...
Zjawiły się znów i znikły dwie klatki, więc Pierron zwrócił się już wprost do Maheudy.
— Słuchajcie, robota czeka! Czy wnet będzie koniec tego gadania?
Obróciła się doń plecami. Patrzcie, teraz gorliwego udaje ten sprzedawczyk! Cóż go obchodzi ten zjazd? Pierrona nienawidzono już w całej kopalni. Maheude stała dalej z lampą w ręku, mimo ciepłego dnia dygocząc w przeciągu, jaki panował w hali.
Ale nie mogli już znaleźć słów i stali przed sobą w milczeniu, choć serca ich były pełne i chętnie byliby sobie niejedno powiedzieli.
Wreszcie poczęła, by coś mówić:
— Levaque zaszła w ciążę. — Mąż jej jeszcze ciągle w więzieniu, ale to nic, zastępuje go Bouteloup.
— A, tak, Bouteloup.
— I słuchaj jeszcze... mówiłam ci, czy nie?... Filomena uciekła!
— Uciekła?
— Tak, z jednym hajerem z Pas-de-Calais. Bałam się, że mi zostawi na karku dzieci, ale dzięki Bogu zabrała oboje... Słychane to? Taka gnida, co pluje krwią i wygląda jak zmora...
Namyślała się przez chwilę, a potem ciągnęła dalej:
— Mówiono też o nas, o mnie i o tobie... wiesz co? Oto, że śpimy razem! Boże drogi, mogło się to przytrafić, od kiedy umarł mój stary, ale musiałabym być młodsza... prawda? Zadowolona jestem, że się to nie stało... żałowalibyśmy teraz oboje...
— Tak... żałowalibyśmy oboje... — powtórzył tylko.
Na tym rozmowa się urwała. Klatka czekała, wołano na nią, grożono karą, więc uścisnęła mu rękę i poszła. Patrzył za nią, jak szła z włosami wymykającymi się spod czapki, ubrana w strój niewłaściwy, deformujący kształty tej dobrej, płodnej matki. W ostatnim uścisku jej dłoni czuł to samo, czym go pożegnali towarzysze. Był to uścisk długi, cichy, jakby do widzenia w ten dzień, w którym zadrżą posady świata! Zrozumiał to, a w oczach jej wyczytał niewzruszoną wiarę w bliskość dnia tego... Do widzenia!... pomyślał... O, będzie to dzień sądu!
— Dalej, marsz, próżniaczko! — wrzeszczał Pierron.
Popychana, szturchana, usiadła wreszcie Maheude w wózku wraz z czterema górnikami, dano sygnał mięso ludzkie, klatka odczepiła się i wpadła w czeluść kopalni, zostawiając po sobie tylko drżenie rozwijającej się z szaloną szybkością liny stalowej.
Stefan zwrócił się ku wyjściu. W sortowni ujrzał siedzącą na ziemi jakąś postać ludzką, a dokoła niej wzgórza węgla. Był to Jeanlin przeznaczony do oczyszczania z grubsza węgla. Siedział, trzymając między kolanami złom węgla i obijał go młotkiem z warstwy łupku. Pokrył go tak pył węglowy, że Stefan byłby go nie poznał, gdyby malec nie podniósł w górę swej małpiej twarzy z odstającymi uszami i zielonymi oczami. Jeanlin roześmiał się, palnął młotkiem w głaz węglowy i znikł w obłoku czarnego
Uwagi (0)