Germinal - Emil Zola (wypożyczalnia książek TXT) 📖
Germinal: walka Kapitału i Pracy, czyli o mrocznych wiekach bez praw pracowniczych i zasad BHP.
Rozparliśmy się już dawno, Europejczycy, w pluszowych fotelach i nie pamiętamy, czemuż to słusznym i pięknym ideom, które patronują wrzeniom rewolucyjnym, towarzyszy szał zniszczenia, wściekłość, zezwierzęcenie i mord - czemu pokrzywdzeni są tak brzydcy i brudni (po prostu niemedialni).
Okazję powtórnej analizy podłoża buntu społecznego, jego surowej gleby, daje naturalistyczna, symboliczna, oparta na analizie faktów i danych statystycznych powieść Emila Zoli Germinal w tłumaczeniu Franciszka Mirandoli.
Czytasz książkę online - «Germinal - Emil Zola (wypożyczalnia książek TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Emil Zola
— O, ten trafił w sedno!
— Z tego nie będzie nic!
Śmiał się i trącał Zachariasza kłócącego się z żoną, która nie chciała trzymać na rękach obojga dzieci, by się mogły przyglądać.
W grupach stali widzowie tu i ówdzie, a na szczycie wzgórza już przy pierwszych domach kolonii stał oparty na kiju dziadek Bonnemort, który się aż tu zawlókł. Stał nieruchomy, rysując się wyraźnie na tle zaróżowionego nieba.
Gdy padły pierwsze cegły, Richomme stanął znowu między żołnierzami a tłumem. Ostrzegał jednych, prosił drugich, nie zważając na niebezpieczeństwo, a był tak zrozpaczony, że wielkie łzy toczyły mu się po policzkach. Nie słychać było, co mówi, wielkie, białe jego wąsy poruszały się tylko konwulsyjnie.
Grad począł padać gęstszy, mężczyźni wzięli się też do rzucania.
Maheude, widząc, że mąż jej stoi z próżnymi rękami, krzyknęła:
— Cóż ci to? Boisz się? Dasz więc, by tamtych biedaków zabrano do więzienia? O, gdybym tylko nie miała dziecka, zobaczyłbyś!
Stelka zawiesiła jej się u szyi z wrzaskiem i tamowała jej ruchy. Gdy Maheu nie słuchał, nogami przysuwała mu cegły, mówiąc:
— Do kroćset diabłów, bierzesz czy nie? Czy mam ci wobec ludzi napluć w twarz, by ci się krew rozgrzała?
Zaczerwienił się bardzo, począł łamać cegły i rzucać kawałki w żołnierzy. Podjudzała go, popychała tak, że wnet znalazł się przed samymi karabinami.
Grad cegieł przysłonił niemal całkiem mały oddział wojska. Szczęściem większość pocisków trafiała tylko mur ponad głowami żołnierzy. Co czynić, myślał kapitan? Na myśl, by cofnąć się w obręb kopalni, twarz jego oblał rumieniec wstydu, a i to było już teraz niemożliwe, gdyż gdyby tylko o krok oddalił się od muru, oddział zostałby otoczony ze wszystkich stron. Kawałek cegły strzaskał daszek jego kepi, krople krwi spływały mu po czole, wielu było już rannych i czuł, że porwani instynktem samoobrony żołnierze przestaną go za chwalę słuchać. Sierżant zaklął głośno, dostawszy cegłą w ramię, rekrut, dwa razy trafiony, miał zgnieciony palec i palącą ranę na kolanie. Czyż dać się dalej masakrować? Starego wojaka cegła odbita od ziemi trafiła w brzuch, aż pozieleniał ze złości, karabin zadrżał mu w rękach i mimo woli złożył się do strzału. Już trzy razy kapitan chciał zakomenderować: Ognia! Ale słowo zamierało mu na ustach i w ciągu sekundy ciężko walczyły w jego duszy obowiązek żołnierza i poczucie ludzkości. Grad cegieł wzmógł się, kapitan otworzył usta, by wyrzec słowo komendy, gdy nagle gruchnęły strzały, naprzód trzy, potem pięć... i dalej... ogień ciągły przeleciał szeregi, wreszcie zagrzmiał spóźniony strzał ostatni.
Nastała cisza. Tłum ogarnęło głębokie zdumienie, wszyscy stali z otwartymi ustami, nie wierząc własnym uszom. Ale podniosły się straszne wrzaski, gdy zabrzmiała trąbka sygnałem powstrzymania ognia karabinowego. Tłum rzucił się do ucieczki ogarnięty paniką. Ciśnięto się, pędzono po błocie, padano...
Bébert i Lidia padli pierwsi, ona trafiona w twarz, on pod lewym ramieniem w bok. Dziewczyna nie ruszała się już, ale Bébert w spazmie konania ogarnął ją ramieniem, jakby chciał raz jeszcze objąć i ucałować, raz jeszcze zaznać rozkoszy tej nocy ostatniej wśród stosów drzewa. Właśnie nadbiegł na pół zaspany jeszcze Jeanlin i poprzez dym ujrzał, jak Bébert objął jego małą, bitą tyle razy żonę i zmarł, tuląc do piersi wbrew zakazowi swego tyrana.
Pięć następnych strzałów położyło trupem Brûlé, która trafiona w pierś padła w całej długości jak pęk chrustu i zmarła, wyrzuciwszy z ust okrwawionych ostatnią klątwę, i Richehomma. Trafiony w plecy, w chwili gdy przemawiał do napastników, padł na kolana, osunął się bokiem i charczał, a z oczu spływały mu jeszcze przez chwilę łzy.
Ogień ciągły oczyścił cały plac i aż na odległość stu kroków strzały dosięgnęły wielu, nawet spośród przypatrujących się zajściu. Kula trafiła w usta Mouqueta. Padł u stóp Zachariasza i Filomeny, a krew jego obryzgała dzieci. W tej samej chwili dwie kule w brzuch dostała Mouquette. Ujrzawszy, że żołnierze podnoszą broń do oka, porywem dobrego serca uniesiona zasłoniła sobą Katarzynę. Wydała okrzyk i padła na wznak. Stefan przybiegł na ratunek, chciał ją podnieść, zabrać stąd, ale ruchem ręki dała mu poznać, że już po niej. Patrzyła na Katarzynę i Stefana i uśmiechała się, jakby jej sprawiało przyjemność, że widzi ich razem, gdy ona konała.
Zdawało się, że już koniec. Odgłos salwy odbiegł już daleko, budząc strach i zdumienie, gdy padł ów spóźniony strzał ostatni.
Maheu trafiony w serce zakręcił się na obcasach i padł twarzą w kałużę błota.
Zdumiona pochyliła się nad nim Maheude.
— No stary, wstawaj! To nic... prawda?
Stelka jej zawadzała, musiała więc wziąć dziecko pod pachę, by ręką odwrócić głowę męża.
— Mów! Gdzie boli?
Oczy jego były szklane, na ustach miał krwawą pianę. Zrozumiała. Umarł. Nie podniosła się nawet, tylko trzymając pod pachą dziecko, niby zwitek szmat, siedziała bezmyślnie w błocie.
Kopalnia uwolniona została od strajkujących. Nerwowym ruchem kapitan zdjął z głowy podarte kepi i wdział je znowu. Wobec tej największej katastrofy swego życia zachował spokój, zbladł jedynie śmiertelnie i stał w milczeniu. Żołnierze bez komendy nabili na nowo broń. Z okna kancelarii wyjrzały przerażone twarze Négrela i Dansaerta, a za nimi błysnęła twarz Souvarina. Czoło przecinała mu głęboka, prostopadła zmarszczka, jakby widomy znak, iż skrystalizowała się w niej myśl snująca się tam już od dawna. Na szczycie wzgórza stał ciągle jeszcze stary Bonnemort jedną ręką wsparty na lasce, drugą przysłaniając oczy, by lepiej widzieć, jak tam w dole zabijano jego towarzyszy. Ranni jęczeli, zmarli kostnieli, leżąc w czarnym błocie, które zmieszało się ze śniegiem na gęstą breję, a pośród tych małych, po największej części wychudłych ciał ludzkich leżał jak wielka bryła zdechły koń.
Stefan nie raniony nawet stał obok Katarzyny, która ze strachu i zmęczenia przysiadła na belce. Nagle drgnął na dźwięk donośnego głosu i spostrzegł proboszcza Ranvier. Wracał właśnie z klasztoru i widząc pobojowisko, wzniósł w górę ręce i drżącym z oburzenia głosem fanatyka błagał Boga, by cisnął pioruny na głowy morderców. Unosił się i mimo iż nie miał słuchaczy, stojąc po kostki w błocie prorokował, iż bliskim jest czas sprawiedliwości i unicestwienia burżuazji, która osiągnęła szczyt zbrodni, mordując wywłaszczonych przez siebie samą, o głodzie pracujących nędzarzy.
Echo strzałów w Montsou dobiegło aż do Paryża. Wszystkie dzienniki opozycyjne przepełniły opisy, od których czytelnikom stawały włosy na głowach. Dwudziestu pięciu rannych, czternaście trupów, wśród których dwoje dzieci i trzy kobiety! Prócz tego jeńcy! Levaque wyrósł na bohatera, słowa, których miał użyć wobec sędziego śledczego, godne były Demostenesa. Cesarstwo ugodzone własnymi kulami w własne swe ciało zachowało majestatyczny spokój, nie przyznając się do porażki, nie czując jej nawet może. Usiłowano sprawę przedstawić w przyzwoitych rozmiarach, licząc, że stolica robiąca opinie zapomni rychło o tym, co się zdarzyło przypadkiem gdzieś daleko, na północy, w krainie węgla. Kompania otrzymała rozkaz zatuszowania całej sprawy i natychmiastowego zakończenia strajku, który mógł się stać socjalną klęską.
Już w środę zjechali członkowie rady nadzorczej, a mieścina, która dotąd nie śmiała radować się z krwawej łaźni, odetchnęła pełną piersią. Mieszczaństwo zostało ocalone. Natura sama zdawała się radować z tego zwycięstwa, słońce przygrzewało, rośliny kiełkować poczęły, otwarto okiennice pałacu posiedzeń rady, dom odżył, a z wnętrza jego dochodziły same radosne wieści. Delegaci, jak mówiono, wzruszeni katastrofą pośpieszyli na miejsce wypadku, otwierając po ojcowsku ramiona robotnikom, którzy uwieść się dali podszeptom złych, przewrotnych ludzi. Wszystko miało być naprawione.
Teraz, gdy stało się to, do czego parli, gdy padły trupy... więcej może trupów, niż pragnęli... śpieszyli wystąpić w roli wybawców i hojnie, rozrzutnie szafowali dowodami swej łaski. Przede wszystkim odprawiono Belgów, rozdymając do ogromnych rozmiarów to ustępstwo wobec robotników. Potem usunięto z kopalń wojsko, które zresztą nie było wcale potrzebne, wobec tego, że górnicy byli pokonani, a wreszcie delegaci przyczynili się do zatarcia sprawy znikłego z Voreux szyldwacha42. Mimo skrupulatnych poszukiwań nie odkryto nigdzie zwłok i karabinu i mimo iż podejrzewano morderstwo, wpisano żołnierza na listę dezerterów. W ogóle delegaci starali się przedstawić wszystko w łagodniejszym świetle i drżąc przed następstwami, starannie wystrzegali się wyznać, iż boją się tej wielkiej masy wydziedziczonych, którzy jednym zamachem mogli zmieść z powierzchni ziemi zwyrodniałe klasy posiadające. Te usiłowania kompromisowe nie przeszkadzały im też zająć się sprawami czysto finansowej natury. Widywano często pana Deneulin w pałacu rady. Całą siłą pary prowadzono układy o kupno Vandame i spodziewać się należało, że zostaną uwieńczone pomyślnym skutkiem.
Najwięcej jednak wrażenia robiły duże, żółte plakaty w wielkiej ilości rozlepione po wszystkich murach i parkanach. Widniała tam wypisana ogromnymi literami następująca:
Odezwa!
Robotnicy Montsou!
Nie chcemy, by fatalne nieporozumienie, którego straszliwe skutki przed paru dniami napełniły nas wszystkich grozą i żalem, miało nadal pozbawiać robotników, rozumnych i chętnych do pracy, środków do życia. Otworzymy więc w poniedziałek rano wszystkie kopalnie, a skoro tylko praca zostanie podjęta, troskliwie zbadamy stosunki i z całą przychylnością zajmiemy się kwestią, w jaki sposób poprawa losu pracujących jest możliwa. Uczynimy wszystko, co leży w granicach słuszności i możliwości.
Zarząd Spółki węglowej Montsou
Przez ciąg przedpołudnia przedefilowało przed tymi afiszami dziesięć tysięcy górników. Nikt nie rzekł ani słowa. Jedni potrząsali głowami, inni odchodzili, powłócząc nogami, ani jeden muskuł twarzy nie drgnął im podczas czytania.
Kolonia Maheuów trwała w najzaciętszym oporze. Zdawało się, że krew towarzyszy, która zbroczyła błoto u bram Voreux, tamuje żywym dostęp do kopalni. Do pracy stawiło się stąd ledwo dziesięciu, to jest Pierron i dziewięciu obłudników jemu podobnych. Patrzano, jak szli do kopalni i wracali i prócz ponurych wejrzeń nie doznali żadnych przeszkód. Jeszcze inny był powód, że nie dowierzano przybitej tu na kościele odezwie. Nie było w niej mowy o przyjęciu na powrót zwróconych książek robotniczych. Czy ich Kompania nie przyjmie? Obawa represji, myśl solidarnego protestu przeciw wydaleniu najbardziej skompromitowanych utwierdzały resztę w opornym wyczekiwaniu. Mówiono, iż odezwa jest podejrzana i należy czekać. Wrócą wszyscy do pracy, gdy zarząd powie jasno, co uczynić zamyśla. I znowu kolonia zapadła w odrętwienie. Po chrzcie krwi przestano bać się już głodu.
Zwłaszcza na dom Maheuów spadło przygnębienie. Maheude od powrotu z cmentarza nie otwarła ust. Po masakrze zgodziła się na pobyt w domu córki, którą wpół żywą przyprowadził Stefan. Sypiał on teraz także w kolonii w jednym łóżku z Jeanlinem. Mógł zostać tutaj każdej chwili aresztowany, ale myśl powrotu do Requillart napełniała go taką odrazą, że wolał więzienie. Drżał, gdy wspomniał, że może znaleźć się w ciemnościach, gdy przed oczyma miał jeszcze tyle trupów, a bał się, choć się do tego nie przyznawał, także jeszcze małego żołnierza, który tam w głębi spał pod rumowiskiem skalnym. Przy tym więzienie, po wszystkich poniesionych klęskach, wydało mu się cichym schroniskiem. Tu w domu miał chwilowo spokój, nikt mu nie czynił wymówek, tylko Maheude spojrzała kilka razy gniewnie na niego i córkę, jakby pytała, czego chcą tutaj oboje.
Dziadek Bonnemort zajmował teraz łóżko malców, spały one z Katarzyną, której nie zawadzał już garb Alziry. Maheude uczuwała opustoszenie, zwłaszcza kładąc się w wielkie, za szerokie teraz, zimne łóżko. Daremnie brała do siebie Stelkę. Płakała po nocach po cichu. Dni mijały jedne po drugich, chleba nie było, a tu i ówdzie użebrane okruchy pogarszały tylko stan oczekiwania śmierci głodowej, która zwlekała ze swym przyjściem.
Piątego dnia Stefan, którego do rozpaczy doprowadziło milczenie Maheudy, wyszedł z domu i powlókł się brukowaną ulicą do kolonii. Ciążyła mu bezczynność, więc wałęsał się dręczony ciągle jedną myślą, myślą, co dalej będzie. Od pół godziny chodził już tak, aż wzrastające ciągle niemiłe jakieś uczucie zwróciło jego uwagę na to, iż nie jest sam, ale patrzy nań kilkunastu górników stojących przed drzwiami swych mieszkań. Reszta jego popularności znikła wśród huku strzałów karabinowych i nie mógł teraz przejść koło nikogo, by spotkany nie rzucił nań płomiennego spojrzenia. Podniósłszy głowę, ujrzał groźne oczy mężczyzn, widział, jak kobiety odsunąwszy firanki w oknach patrzyły nań, i pod tym gradem niemych, pełnych nienawiści spojrzeń zmieszał się i nie wiedział czy iść, czy wracać. Opanował go strach, że cała kolonia się zbiegnie i pocznie mu wyrzucać swą nędzę. Pod wpływem tej obawy zawrócił do domu.
Ale scena, jaką tu zastał, wyprowadziła go do reszty z równowagi.
Stary Bonnemort siedział nieruchomy na stołku przy zimnym kominie. Po strzałach, pamiętnego dnia, znaleźli go dwaj sąsiedzi leżącego na ziemi, a obok niego jego złamany kij. Leżał jak strzaskane piorunem drzewo. Na ziemi dzieci z ogłuszającym hałasem wydrapywały resztki ze starej rynki, w której gotowano wczoraj kapustę. Stelka siedziała na stole, a pośrodku izby stała Maheude i wygrażała pięścią Katarzynie.
— Powtórz to jeszcze raz! Powtórz, psiakrew!
Katarzyna wyraziła chęć wrócenia do pracy w Voreux. Myśl, że nie zarabia na chleb, przeświadczenie, że matka traktuje ją jak bezpożyteczne, zabierające miejsce zwierzę, czyniły jej życie co dnia nieznośniejszym i byłaby już pierwszego poniedziałku zjechała do kopalni, gdyby nie obawa przed Chavalem. Jąkając się, odparła teraz:
— Trudno, mamo, nie można nie pracować. Mielibyśmy chleb przynajmniej!
Matka przerwała jej:
— Słuchaj, zadławię to spośród was, które pierwsze weźmie się do roboty! Tego by jeszcze brakło! Zabić ojca, a potem wyzyskiwać dzieci! Nie, dość tego... wolę, by nas wyniesiono
Uwagi (0)