Księżniczka - Zofia Urbanowska (nasza biblioteka txt) 📖
Księżniczka to powieść autorstwa Zofii Urbanowskiej, wydana w 1886 roku.
Główna bohaterka, Helena Orecka, to córka zubożałego szlachcica, której w życiu nigdy nic nie brakowało. Kiedy ojciec bankrutuje, Helenka jest zmuszona podjąć pierwszą pracę zarobkową. Nieprzystosowana do życia, przyzwyczajona do wygód, początkowo nie potrafi odnaleźć się wśród ludzi, którzy są przyzwyczajeni do pracy. Wkrótce jednak zaczyna dostrzegać ich ideały, patriotyczną postawę i podejmuje wyzwanie stania się samodzielnym członkiem społeczeństwa.
Utwór Urbanowskiej to powieść tendencyjna, hołdująca pozytywistycznym ideałom, takim jak m.in. emancypacja kobiet — bohaterka przechodzi wewnętrzną przemianę, by móc zostać świadomą i niezależną kobietą. Autorka odkrywa również obraz społeczeństwa polskiego, przemiany społeczne i obyczajowe wobec wyzwań kapitalizmu.
- Autor: Zofia Urbanowska
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Księżniczka - Zofia Urbanowska (nasza biblioteka txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Zofia Urbanowska
— Moja imość, każ dać zaraz tym biedakom jeść — wołał pan Marcin, wchodząc do pokoju i rzucając czapkę na krzesło — oni jeszcze dziś nic w ustach nie mieli! Kazałem im się tymczasem ogrzać w kuchni. Ale też zimno na dworze aż strach! Daj no herbaty, dziewuszko, bom zmarzł.
— Mój Marcinie, jakże też można było tutaj całą familię sprowadzać? — przemówiła z wyrzutem pani, podczas gdy Helenka pomagała ojcu zdjąć futro. — Gdzież ja ich pomieszczę? Dać im było coś w rękę i na tym skończyć.
— Moja imość, ino się nie gniewaj. Ady tam taka bieda te niech ręka Boska broni! Wszystko się spaliło. Siedziało to biedactwo na bruku i płakało; jakże ich miałem tak zostawić! Że też imości wszystko się nie podoba! Olaboga, laboga!
— Alboż to Mośkowa nie ma tutaj krewnych? Markus to jej szwagier przecie i pewnie nie byłby jej opuścił. Żydzi się trzymają między sobą.
Pan Marcin poskrobal się w głowę.
— Ano prawda, że to jej szwagier — odrzekł — nie przyszło mi to do głowy. Ino już nie marudź, moja imość, bom głodny.
Pani Orecka spojrzała na męża z politowaniem i wyszła.
Uczęstowano pogorzelców wyborną polewką z kartoflami i jeszcze dano każdemu po kawale chleba, który jedli, ocierając łzy. Łzy te nieustająco kapały z oczu starej Mośkowej, nic dziwnego, straciła całe mienie! Patrząc na tę twarz pergaminową, wyschłą, spaloną od słońca, nacechowaną w tej chwili wyrazem rozdzierającej boleści, myślało się o słowach psalmisty: „Chleb mój mieszałem z płaczem, a kości moje jako skwarki wyschły”.
Cała służba zbiegła się do kuchni, żeby przypatrzyć się aktorom dramatu i wypytać o szczegóły wiadome dokładnie wszystkim i po sto razy już opowiadane. Józef, twierdzący niedawno, że Żyda nie ma czego żałować, przyniósł ze stajni swoją starą czapkę i podarował Josielkowi — a lokaj Antoni, który ich wysłał do wszystkich diabłów, wcisnął Ryfce w rękę dziesiątkę.
Podczas gdy matka i córka zajęte były przeglądaniem bielizny, żeby wybrać z niej coś dla pogorzelców, pan Marcin jadł śniadanie z apetytem, jakiego już nie miał od dawna. Zainteresowanie się biedną rodziną zajęło na chwilę jego przygnębiony umysł i odsunęło na bok myśli dręczące go jak zmora. Jedząc, wstawał raz po raz od stołu i zaglądał do kuchni. To nasmarował kilka bułek masłem i zaniósł, to wziął garść cukru i dał dzieciom, to znowu nakładał na talerz biszkopty i potraktował20 malców. Tak spacerując ciągle z pokoju do kuchni i z kuchni do pokoju, spostrzegł porzucone na oknie klucze; uradowany z tego odkrycia, otworzył kredens, napakował jabłkami kieszenie, spiesząc się z dokonaniem operacji, zanim żona powróci, i już miał je nieść do kuchni, gdy wszedł Antoni i podał mu na tacy listy i gazety.
Pan Marcin odłożył na bok gazety, a wziął się do listów. Jeden był pisany stylem płaczliwym z prośbą o wsparcie dla jakiejś biednej wdowy, która co kilka tygodni przypominała się w ten sposób panu Oreckiemu, powołując się na swoje szlacheckie pochodzenie, a drugi z firmą Domu Handlowego na kopercie. Widok tego ostatniego zdziwił przyjemnie pana Marcina. Tak rzadkie od pewnego czasu bywały między nim a Domem korespondencje, że gdy nareszcie jakaś się zdarzyła, było to dla niego prawdziwą uroczystością. Czuł się znowu ajentem, a przed oczyma jego wyobraźni stawały szeregami cyfry i zdawało mu się, że słyszy znowu turkot wozów, zajeżdżających z odstawami, wołania robotników i odbijanie statków od brzegu.
Rozerżnął kopertę i przeczytał, co następuje:
Szanowny Panie!
Ponieważ od dwóch lat ruch interesów filii naszej w M. jest prawie żaden i nie ma widoków powiększenia się na przyszłość — a dalsze utrzymywanie ajentury w tym mieście naraziłoby tylko Dom nasz na straty, przeto Rada Nadzorcza na posiedzeniu z dnia 3-go bieżącego miesiąca postanowiła zwinąć ajenturę, której szanowny pan do tej pory przewodniczyć raczyłeś, i wydelegować jednego spomiędzy siebie dla odebrania od pana ksiąg handlowych, rejestrów i zupełnego zlkwidowania interesów. Delegowany nasz wyjeżdża dzisiaj. Racz pan przyjąć...
Pan Marcin, przeczytawszy ten list, zbladł straszliwie, a przed oczami zaczęły mu biegać różne koła, czerwone, niebieskie, żółte...
— Ojczulku, co to jest?! — krzyknęła Helenka, wchodząca w tej chwili do pokoju. — Czy ojczulek chory? Czy też stało się jakie nieszczęście?
Pan Marcin spojrzał na córkę błędnym wzrokiem i szepnął głosem zmienionym:
— Wszystko się skończyło! Nie chcą mnie już... Dają mi dymisję!
Obejrzał się i, poszukawszy poręczy krzesła, osunął się w nie, bo już nie mógł dłużej utrzymać się na nogach.
Helenka objęła ojca za szyję.
— Drogi, kochany ojczulku — mówiła, głaszcząc pieszczotliwie jego rzadkie, siwe włosy — utrata posady to jeszcze nie nieszczęście. Nie jesteśmy przecież biedni; mamy dom, a oprócz tego jeszcze coś...
— Otóż to właśnie, że nic nie mamy prócz domu, który nie przynosi nam żadnego dochodu, a od którego jeszcze podatki płacić trzeba! — wybuchnął. — Miałem majątek, ale większa jego część przepadła u ludzi, a i reszta pewnie przepadnie! Prawda, byłem nieopatrzny, ale chciałem ratować innych. Bóg widział. Nie będziesz miała posagu, moje dziecko, twój ojciec go strwonił! Czy mu to kiedy przebaczysz?
Zapłakał biedny starzec.
— Ojcze, ojcze, nie mów tak do mnie — prosiła płacząc — ja ci nie mam nic do przebaczenia. Chciałeś dobrze, ojczulku, miałeś zawsze złote serce! Obejdę się bez posagu... Czyż ja już jestem taka zła i brzydka — dodała, zaglądając mu w oczy z uśmiechem — że mnie bez pieniędzy nie zechce żaden chłopiec?
Pan Marcin popatrzył na nią z rozrzewnieniem.
Ubogie panny z trudnością wychodzą za mąż, moje dziecko — rzekł z westchnieniem — zresztą dalekie to rzeczy jeszcze, a tymczasem nie mamy z czego żyć!
Helenka zamyśliła się bardzo nad tymi słowami.
— Zobaczy ojczulek, że poradzimy sobie jakoś — rzekła, obcierając sobie oczy — będziemy oszczędzać...
— Oszczędzać! — powtórzył z goryczą. — Alboż wy obie z matką umiecie oszczędzać? Alboż ja to sam potrafię? Czy które z nas kiedy myślało o oszczędności?
W przyległym pokoju dały się słyszeć kroki.
— Słuchaj, Helenko — powiedział prędko pan Marcin, spoglądając na drzwi — nie mów nic o tym matce, bo by się zaraz rozchorowała.
— Mówiłam ci już tyle razy, Marcinie, że Antoniemu koniecznie trzeba sprawić nową liberię — mówiła pani Orecka wchodząc do pokoju z pakietem bielizny, którą panna służąca miała przerobić dla wnuków Mośkowej. — Doprawdy że aż wstyd, jak on chodzi; a ile razy wejdzie do pokoju przy gościach, to aż mi się coś robi!
Ojciec i córka zamienili z sobą spojrzenia.
Nie otrzymawszy żadnej odpowiedzi, pani Marcinowa popatrzyła na oboje i zaraz zmiarkowała, że jest coś niedobrego; a choć pan Marcin, spuszczając oczy, zapewniał, że „nie wie o niczym”, choć się zaklinał na swoją miłość dla niej i coraz słabszym głosem prosił, żeby mu dała pokój, mówiąc, że „nie wie, czego imość chce” — żona wydobyła z niego tajemnicę, bo też trudno było ukryć cośkolwiek przed bystrym wzrokiem pani Marcinowej.
Wiadomość, wyczytana w liście, sprawiła na niej wrażenie uderzenia gromu i byłaby się niezawodnie rozchorowała natychmiast, jak tego mąż jej się obawiał, gdyby nie łączący się z utratą posady męża fakt przybycia delegowanego Rady Nadzorczej, którego należało przyjąć jak gościa, a gościnność leżała już we krwi pani Oreckiej. Nigdy w żadnych okolicznościach nie zapomniała o obowiązkach gospodyni — i dla spełnienia ich odpowiednio honorowi domu gotowa była ponieść wszelkie ofiary. Potrzeba przygotowania przyjęcia była dla niej w tej chwili prezerwatywą21 od choroby i opóźniła jej wybuch, jeżeli nawet nie osłabiła go.
— Musisz mi dać pieniędzy, Marcinie, bo ja już dziś ostatnie wydałam — rzekła po chwili — a nie ma w domu ani wina, ani likierów. Trzeba też będzie kupić ryb i z jednego zająca.
Pan Marcin zwrócił znowu na córkę oczy nacechowane wyrazem takiego cierpienia, że w dziewczęciu serce się ścisnęło. Wstał jednak posłuszny i wolnym krokiem poszedł do kantoru, gdzie stała ulubiona jego kasa ogniotrwała, niegdyś tak pełna pieniędzy, a dziś tak pusta... Wyjął kilkanaście banknotów i, chowając je do kieszeni, szepnął z boleścią:
— Ostatnia pensja!
Wracając z kantoru spotkał w sieni siedzącą na progu Mośkową, patrzącą przed siebie wzrokiem osłupiałym. Przystanął na chwilę, popatrzył i na twarzy jego odbiło się pewne wahanie. Nareszcie sięgnął do kieszeni i oddzieliwszy z sumy, stanowiącej jego ostatnią pensję, trzyrublowy papierek, wetknął go w rękę starej, oglądając się, czy kto nie widzi.
— Kupcie sobie towaru za to i handlujcie jak dawniej — powiedział prędko i odszedł.
W kilka minut potem znowu skrzypnęły drzwi od sieni i pani, oglądając się, czy czasem nie widzi mąż, który teraz miał wszelkie prawo wymagać od niej oszczędności, wsunęła w rękę Mośkowej rubla. Ledwie się oddaliła, ktoś drobnymi krokami zbiegł szybko ze schodów i znowu w rękę staruszki wpadł pieniądz. Był to złoty, błyszczący dukat. Mośkowa ujrzała się nagle bogatszą, niż była przed pożarem.
Odwróciła głowę i długo patrzyła na drzwi, za którymi zniknęli wszyscy troje, z których ani jedno nie znało wartości pieniędzy, i łzy puściły jej się z oczu.
Takie były pierwsze oszczędności w tym domu.
Pan Radlicz, delegowany Rady Nadzorczej, przyjechał wieczorem i przyjęty był nie tylko gościnnie, ale nawet wystawnie. Na stole nie brakowało ani ryb, ani zwierzyny, ani kosztownych przekąsek, ani starego, omszałego węgrzyna — co wszystko razem, przy cienkim holenderskim obrusie i zastawie, składającej się ze srebra, kryształów i porcelany sewrskiej, pochodzącej jeszcze z wyprawy pani, świadczyło pozornie o zamożności domu. Antoni w swej wytartej liberii prezentował się też nie najgorzej, dzięki starannie kredą wyczyszczonym guzikom i białemu krawatowi.
Pan Radlicz, przyjeżdżając w charakterze urzędnika, chciał się w nim utrzymać, ale to było niepodobne wobec szlachcica, przywykłego przez całe życie widzieć gościa w każdym, ktokolwiek przestąpił próg jego domu. Zresztą gość niczym urzędnika nie krępował, bo pani Orecka, mieszająca się niekiedy do rozmowy, odzywała się z prawdziwą pańską niedbałością o posadzie, jaką mąż jej miał utracić. Jedna tylko Helenka wiedziała, ile kosztowała matkę ta niedbałość i miła uprzejmość, jaką miała dla gościa. Ona sama tak była niespodzianie zaskoczona wypadkami dnia tego, że nie pomyślała nawet o żadnej roli dla siebie; była jak ten, komu niespodzianie grunt się spod nóg usuwa i nie wie, gdzie znaleźć dla siebie i swoich ukochanych oparcie. Zwykle wymowna wobec obcych, dziś w milczeniu słuchała rozmowy ojca z gościem o stosunkach ekonomicznych i handlowych miasta i okolicy — w której to rozmowie pan Radlicz był stroną wypytującą, a ojciec objaśniającą, przy czym często plątał się w odpowiedziach, jakby myślał o czym innym.
Po wieczerzy naprężone siły gospodarstwa22 tak się wyczerpały, że rozmowa, przez samego już tylko gościa podtrzymywana, rwała się co chwila. Pani zdawała się pilnie liczyć nitki holenderskiego obrusa, pan Marcin, zapatrzony w talerz, bębnił palcami marsza na stole i nie słyszał, co do niego mówiono. Spostrzegł to gość i, przypisawszy ogólne roztargnienie przyzwyczajeniu obojga gospodarstwa do wczesnego spoczynku, spojrzał na zegarek i choć jeszcze godzina nie była późna, powiedział dobranoc i oddalił się do przeznaczonego dla siebie pokoju.
Pani Orecka nie spała wcale tej nocy, pomimo silnej dozy opium, jaką zażyła; pan Marcin przewracał się z boku na bok i także nie zmrużył oka — a Helenka długo siedziała w swoim pokoiku na górze bez ruchu i bez światła. Wypadki dnia upłynionego wprawiły ją w pewien rodzaj osłupienia, które jej dotąd jeszcze nie opuściły. Póki była z rodzicami, spełniała różne drobne czynności, pomagała matce w urządzeniu przyjęcia dla gościa, rozmawiała i obracała się machinalnie; ale teraz, gdy została sama i nie potrzebowała udawać spokoju, którego nie miała, rzuciła się na krzesło, zmęczona, i puściła wolny bieg myślom.
Po raz pierwszy dopiero życie dało jej uczuć swoją prozę, i to ze strony najdotkliwszej, z troski o chleb powszedni... A więc to nie sen, ale najprawdziwsza prawda, że majątek, w którego istnienie wierzyła, już nie istnieje!... I to także prawda, że ojciec wziął z kasy ostatnią pensję i że gdy ona się wyczerpie, nie będą mieli z czego żyć... O Boże, Boże! Miesiąc egzystencji jest zabezpieczony, a potem co? Pożyczać u ludzi? Tak, to najłatwiej — ale z czego potem oddać? Lepiej już pozbyć się zbytkownych przedmiotów, choć ciężko będzie następnie żyć bez nich; jest powóz, są konie, srebra, porcelana, zwierciadła.. .. Ale jak tu sobie wyobrazić matkę chodzącą piechotą i obywającą się bez tych wszystkich rzeczy, którym codzienne nawyknienie odebrało charakter zbytku, a przeobraziło je w potrzeby codzienne! Ciężko będzie odwyknąć od nich, ale już lepsza ta ostateczność niż śmierć z głodu. Wszystkiego tego jednak zaledwie na rok utrzymania wystarczy, a po roku?... Jest jeszcze dom, ale ojciec powiada, że domy w małych miasteczkach małą mają wartość i nie znajdują chętnych nabywców. Przypuśćmy wreszcie, że się znajdzie nabywca: to fundusz ze sprzedaży domu wyczerpie się w parę lat tak samo, jak ostatnia pensja i fundusz ze sprzedaży zbytkownych przedmiotów. A potem... potem co się stanie, gdy już nie będzie co sprzedawać? Co z sobą zrobią, gdzie pójdą: znękany wiekiem i nieszczęściami starzec i chora, potrzebująca drobiazgowej troskliwości kobieta?
Na zegarze miejskim wybiła dwunasta i w tejże chwili z dwóch stron przeciwnych dało się słyszeć grzechotanie stróżów nocnych, obchodzących ulice co godzina. Odgłos ten wyrwał Helenkę z zamyślenia. Przetarła ręką czoło i teraz dopiero zobaczyła, że noc była piękna, a księżyc oświetlał środek pokoju. Smuga światła posuwała się powoli, ale ciągle coraz dalej i dalej — a Helence, patrzącej na to, przyszło na myśl że nędza i głód takim samym wolnym, ale nieustającym krokiem do domu ich przybliżać się będą. Zimne dreszcze wstrząsnęły jej delikatnym, rozpieszczonym ciałem, a w głowie uczuła pewien ból. Umysł, nie przyzwyczajony do praktycznego myślenia ani jakiegokolwiek bądź obrachowywania, pierwszy raz odbywający tę pracę z musu, znużony był nad wszelki wyraz.
Wstała i zbliżyła się do okna. Widać z niego było cały ogród, folwark Ofmana, rzekę i statki, zimujące wzdłuż brzegu, z poopuszczanymi masztami, a za tym wszystkim kawał pola, wioskę i las rozpostarty na wzgórzu. Woda była ścięta lodem, a promienie księżyca ślizgały się po nim i drżały; biedne dziewczę, patrzące dziś na wszystko przez posępne tło swego usposobienia, pomyślało sobie znowu, że one tak samo drżą jak jej serce wobec widma niedostatku, z którym nie wiedziała, jak walczyć.
Całe miasto spało — tylko w kajucie statku, stojącego najbliżej, błyszczało jeszcze światełko, a po cieniu zasłaniającym okienko
Uwagi (0)