Tętniące serce - Selma Lagerlöf (dostęp do książek online TXT) 📖
Tętniące serce to powieść szwedzkiej autorki, Selmy Lagerlöf, poruszająca temat miłości ojcowskiej.
Akcja powieści rozgrywa się pod koniec XIX wieku w szwedzkiej wsi, a jej głównym bohaterem jest Jan, ojciec Klary. Mężczyzna, który początkowo był niezadowolony z tego, że zostanie ojcem, zmienia się diamteralnie, gdy po raz pierwszy widzi nowo narodzoną córeczkę. Od tej pory Klara staje się najważniejsza w jego życiu. Przychodzi jednak moment, kiedy ukochana córka musi opuścić dom rodzinny. Jan, przeżywając wyjazd dziecka, tworzy swój własny mit o jej postaci…
Powieść została opublikowana w 1914 roku i wzbudziła ogromne zainteresowanie ze względu na poruszenie miłości nie macierzyńskiej, a ojcowskiej. Selma Lagerlöf została laureatką literackiej Nagrody Nobla w 1909 roku jako pierwsza kobieta w historii.
- Autor: Selma Lagerlöf
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Tętniące serce - Selma Lagerlöf (dostęp do książek online TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Selma Lagerlöf
Jan stał na wale śnieżnym u skraju drogi. Nie było tu wcale bezpiecznie. Co chwila zapadała mu to jedna, to druga noga i lada chwila mógł upaść. Spostrzegł to pan, ściągnął cugle i przywołał Jana, którego spędził z gościńca.
— Człowieku! Daj dziecko! Zawiozę je w sankach do kościoła i oddam u wejścia! — powiedział uprzejmie. — Tyle tu różnych sani, że niebezpiecznie iść pieszo z dzieckiem na ręku.
Ale Jan odrzekł:
— Dziękuję pięknie! Dam sobie radę!
— Posadzimy maleństwo między sobą, Janie! — dodała dama. — Nic mu się nie stanie.
— Dziękuję pięknie! — powtórzył Jan. — Jakoś sobie poradzę!
— Aa... więc boisz się wypuścić z rąk malca? — powiedział młody pan, roześmiał się i pojechał dalej.
Wędrowcy szli dalej, ale droga stawała się coraz to niebezpieczniejsza i mozolniejsza. Sanie sunęły za saniami. Nie było w całej parafii konia, który by nie ruszył w drogę owego poranku świętalnego12, a kto żył, udał się do kościoła.
— Czemużeś nie oddał dziecka? — spytała Katarzyna. — Boję się, byś się z nim jeszcze nie przewrócił!
— Jak to? Miałem im oddać dziecko? — spytał — Kobieto, nie wiesz chyba, co mówisz? Czyż nie wiesz, co to byli za ludzie?
— Cóż by się było stało małej, gdyby ją zabrali właściciele huty duwneńskiej?
Jan stanął nagle osłupiały.
— Czyż to był właściciel huty ze swoją żoną? — spytał takim głosem, jakby się obudził z głębokiego snu.
— Naturalnie, byli to państwo z Duwna. Za kogóż ich wziąłeś?
I prawda! Gdzież to wędrowały myśli Jana? Cóż to było za dziecko, które niósł przez cały czas na ręku? Dokądże zmierzał z nim? Jakiż to kraj wokoło?
Przetarł dłonią czoło i odrzekł z miną wielce zakłopotaną i zawstydzoną:
— A ja myślałem, że to król Herod judejski z żoną swoją, Herodiadą...
Gdy córka Jana miała około trzech lat, zapadła na chorobę, słusznie zwaną szkarlatyną, gdyż ciałko jej stało się szkarłatne i parzyło, gdy się go było dotknąć, jak ogień. Mała nie chciała jeść, a nie mogła też spać. Leżała nieprzytomna w swym łóżeczku i mówiła od rzeczy. Jan nie mógł się zdobyć na to, by odejść z domu i przez cały czas choroby córki po całych dniach i nocach przesiadywał przy niej. Wydawało się, że w tym roku żyto Eryka z Falii nie zostanie wymłócone.
Nad chorą czuwała Katarzyna. Póki dziewczynka była zdrowa, zajmował się nią przeważnie ojciec, ale gdy się rozchorowała, nie śmiał się do niej zbliżyć. Bał się, że może jej zaszkodzić lub nie dosyć delikatnie dotknąć się jej.
Ale nie wydalał się z domu, tylko siedział w kącie przy piecu, z oczyma wlepionymi w małą i patrzył, jak Katarzyna pielęgnowała Klarcię, jak ją okrywała, ile razy zrzuciła kołderkę, i poiła rozcieńczonym sokiem borówkowym, który dostała od gospodyni z Falli.
Dziecko leżało we własnym łóżeczku, ale na samym tylko sienniku, wypchanym słomą, bez prześcieradła. Grube, zgrzebne płótno i twarda wyściółka dotkliwie dawać się musiały we znaki biednemu, napuchłemu i pokrytemu krostami, a przez to bardzo wrażliwemu ciałku dziecka.
Ile razy Jan widział, jak mała rzuca się w gorączce po pościeli, przychodziła mu na myśl najpiękniejsza rzecz, jaką posiadał na świecie, to jest koszula do stroju niedzielnego.
Miał jedną tylko, ale uszyta była z cienkiego, połyskującego, śnieżnego płótna i miała sztywny, krochmalny gors. Zrobiona była tak pięknie, że mógł ją nosić sam nawet właściciel duwneńskiej huty, a Jan obchodził się z nią jak ze świętością. Reszta koszul jego była zgrzebna, podobnie jak siennik, na którym leżała biedna Klarcia.
Wiedział, że daremnie myśli o owej koszuli, bo gdzieżby też Katarzyna zezwoliła na jej podarcie! Wszakże sama mu ją uszyła do ślubu!
Katarzyna uczyniła dla chorego dziecka wszystko, co było w jej mocy. Wypożyczyła od Eryka z Falli bryczkę, otuliła Klarcię we wszystkie posiadane chustki i zawiozła do miasta, do lekarza. Dzielną była kobietą Katarzyna, ale owa bytność w mieście nie dała żadnego skutku. Podobnie też nie pomogła na włos wielka flaszka lekarstwa, przywieziona z apteki, ani najściślejsze stosowanie zaleceń lekarza.
Jan siedział dręczony myślami. Rodzice, którym Bóg dał tak niezwykłe dziecko, jak Klara Gulla, winni są poświęcić dlań wszystko, co najlepszego posiadają. Inaczej nie będą godni, by dziecko to żyło z nimi długo. Tak jest niewątpliwie, ale któż posiada tyle wymowy, by Katarzynę przekonać, że tak jest w istocie?
Dziecko gorączkowało ciągle, a w czasie onym zjawiła się u Jana Karin, Finka z pochodzenia. Jak wszystkie Finki umiała Karin zamawiać rozmaite choroby u bydła, a ponadto posiadała władzę leczenia drobniejszych niedomagań u ludzi, mianowicie jęczmienia na powiece, robaków w żołądku oraz rozlicznych czyraków i wrzodów. O ile szło o choroby poważniejsze, nikt nie chciał zasięgać jej porady, bowiem za rzecz bezbożną uznawano wzywać czarownicę, gdy szło o coś więcej ponad pomniejsze dolegliwości codzienne.
Karin, wszedłszy do izby, od razu zobaczyła, naturalnie, chore dziecko, a Katarzyna powiedziała jej, że ma szkarlatynę. Ale ani matka, ani ojciec nie prosili Karin o radę.
Karin widziała dobrze niepokój i troskę rodziców. Toteż gdy została pogoszczona kawą i otrzymała od Jana cały skrętek tytoniu, powiedziała sama z siebie:
— Nie jest w mojej mocy uleczyć dziecko z tej choroby, ale pouczę was, w jaki sposób sami możecie się dowiedzieć, czy choroba ta zakończy się śmiercią, czy dziecko żyć będzie. Czuwajcie do północy, potem zegnijcie palec wskazujący i wielki lewej ręki w ten sposób, by powstało kółko i przez nie spojrzyjcie na dziecko. Uważajcie bacznie na to, co obok małej leży w łóżku, a dowiecie się, co czeka waszą córkę.
Katarzyna podziękowała jej gorąco, bo z takimi ludźmi najlepiej być na dobrej stopie i dolała jeszcze kawy. Ale ani jej w głowie było postąpić według rady czarownicy.
Również i Jan nie przypisywał tej radzie żadnego znaczenia. Myślał bezustannie o koszuli, żałując, że mu brak odwagi wystawić się na gniew Katarzyny.
Nie mógł w żaden sposób prosić jej, by mu pozwoliła podrzeć podarek ślubny. Wiedział, że nie przyniesie to wielkiej ulgi biednemu dziecku, a jeśli ma umrzeć, to koszula będzie po prostu zmarnowana.
Gdy nastał wieczór, udała się Katarzyna jak zawsze do łóżka, ale Jan zbyt był niespokojny, by spać, nie kładł się tedy i siedział dalej w kącie przy piecu. Widział, jak Klarcia wije się z bólu, bo uraża ją ciągle zgrzebny siennik, i rozważał, jakby to było ślicznie, gdyby jej mógł zrobić miękkie, gładkie, chłodne prześcieradełko.
Koszula leżała w szafie, wyprasowana, czysta i bezużyteczna i na myśl o tym krajało się serce Jana. Z drugiej strony, przykro mu było ranić Katarzynę przez potarganie rzeczy, którą dlań uszyła, w tym celu, by z niej zrobić prześcieradło.
Mimo wszystko, gdy wskazówka zegara zbliżyła się do północy, wstał, zbliżył się do szafy i wyjął koszulę. Przede wszystkim oderwał twardy gors, potem zaś podzielił resztę na dwie części. Jedną podsunął delikatnie pod ciałko dziecka, drugą zaś rozpostarł na nim i przykrył ciepłą, grubą kołdrą, pod którą leżało.
Uczyniwszy to, wrócił do swego kąta i czuwał dalej. Za niedługą chwilę zegar wydzwonił północ. Nie zdając sobie sprawy z tego, co czyni, złożył w kółko palce lewej ręki, podniósł do oka i spojrzał na łóżko dziecka.
To co ujrzał, przepoiło go zdumieniem. Na brzegu łóżka siedział mały, nagusieńki aniołek. Ciało jego nosiło ślady zadrapań i odparzeń od grubego płótna siennika i najwyraźniej wstał, by porzucić niewygodne leże. Nagle obrócił się, dotknął cienkiego, miękkiego płótna koszuli, przesunął po nim rączkami i przerzucając z powrotem nożyny do łóżka, położył się obok chorego dziecka, by czuwać nad nim dalej.
Kiedy aniołek zabierał się do odejścia, wylazło z drugiej strony coś czarnego, niesamowitego i wychyliło głowę ponad łóżko, radując się, że gdy anioł pójdzie sobie, będzie mogło zająć jego miejsce przy dziecku.
Ale anioł nie dopuścił tego, więc ciemna stwora przeciągła się, wykrzywiła obrzydliwie, potem skurczyła, jakby ją przeniknęła wielka boleść i wijąc się wężowymi ruchy13, spełzła powoli ku ziemi.
Następnego dnia Klarcia miała się znacznie lepiej. Choroba się przełamała tej właśnie nocy, a Katarzyna tak była uradowana, że nie miała odwagi czynić wyrzutów Janowi, iż podarł otrzymaną od niej koszulę ślubną. W duchu pomyślała sobie tylko, że ma męża niespełna rozumu.
Kiedy małej Klarci szło już na piąty rok życia, wziął ją pewnego niedzielnego popołudnia Jan za rączkę i poszli razem w kierunku lasu.
Minęli cieniste przylaski brzozowe, gdzie zazwyczaj siadywali, minęli również borówczane wzgórze, ba... minęli nawet potok wijący się jarem, gdzie prano bieliznę. Szli i szli, nie zatrzymując się wcale.
Wędrowali ręka w rękę cisi, poważni, zadumani i podróż ta znamionowała, że czeka ich coś niezwyczajnego, coś uroczystego.
Tam, gdzie na wschodniej stronie zielenieje najgęstszy las, zatonęli pośród drzew, ale nawet i tutaj nie spoczęli jeszcze i ukazali się niebawem po drugiej stronie na porosłym krzakami wzgórzu, powyż14 Lobby.
Stąd udali się na rozdroże, gdzie bity gościniec przecina drogę przez wieś i w tym miejscu musiało się na koniec wyjaśnić, dokąd zmierzają.
Ale nie skierowali się do Nesty, ani też do Nysty, nie obrócili się też ku Där-Fram, ani ku Pa-Vallu.
Maszerowali dalej prosto, drogą przez wieś i teraz stało się zupełną zagadką, gdzie leży cel ich podróży. Niepodobieństwem było przypuszczać, by zamierzali złożyć wizytę Björnowi Hindriksonowi w Lobby!
Co prawda, żona Björna Hindriksona była przyrodnią siostrą matki Jana, Jan był więc spowinowacony z najbogatszymi rodzinami w parafii i miał prawo zwać ciotką i wujem Björna Hindriksona i jego żonę. Dotąd jednak Jana jakoś nie obchodziło wcale to pokrewieństwo, a nawet z Katarzyną bardzo rzadko rozmawiał o bogatych wujkach, których miał więcej jeszcze wokoło. Przeciwnie, schodził zawsze z drogi Björnowi Hindriksonowi, a nawet w niedzielę na placu przed kościołem nigdy doń nie przystąpił z pozdrowieniem i uściskiem dłoni, mimo, iż był to zaszczyt niemały.
Teraz jednak, kiedy Jan miał tę małą, przedziwną córeczkę, był on czymś więcej, jak biednym zarobnikiem15. Posiadał skarb, jakiego nie miał nikt, kwiat, którym mógł się przystroić. Był teraz bogaczem pośród bogatych i potężnych pośród mocarzy. Teraz to udał się wprost do wielkiego dworzyszcza Björna Hindriksona, by po raz pierwszy w życiu odwiedzić krewnych swoich.
Wizyta ona trwała niedługo. W godzinę niespełna kroczył Jan ze swą córeczką z powrotem ku bramie wjazdowej przez obszerne podwórze.
Gdy jednak znalazł się u bramy, stanął i obejrzał się, jak gdyby miał ochotę zawrócić i wejść raz jeszcze do wnętrza.
Nie miał żadnego powodu żałować tych odwiedzin. Nie... nie... nie doznał żadnej przykrości, zarówno on, jak Klarcia zostali przyjęci bardzo życzliwie. Żona Björna Hindriksona zaprowadziła zaraz Klarcię do szerokiej, niebiesko lakierowanej szafy, stojącej pod najszerszą ścianą izby i dała jej kawałek placka i cukru. Sam Björn spytał, ile ma lat i jak jej na imię, potem zaś otwarł wielki, skórzany worek, który nosił w kieszeni spodni i darował jej srebrną monetę czteroszylingową.
Jana potraktowano kawą, ciotka wypytywała o Katarzynę, dowiadywała się, czy mają krowę, świnię, czy w domu ich bardzo zimno i czy Eryk z Falli płaci im tyle, byle mogli żyć, nie robiąc długów.
Wizyta miała taki przebieg, że Jan nie mógł się na nic użalać. Po chwili rozmowy Hindriksonowie oświadczyli, że mają zaproszenie na wieczór i muszą za pół godziny jechać. Jan zrozumiał, że tej pół godziny potrzebują, aby się przystroić, jak należy, przeto wstał i pożegnał się. Wówczas to gospodyni domu szybko podeszła do szafarni, dobyła masło, słoninę, napełniła woreczek kaszą, drugi mąką i związawszy wszystko w chustkę zrobiła tobołek, który przy rozstaniu podała Janowi, mówiąc, że jest to mały podarek dla Katarzyny. Należy jej się nagroda za to, że nie była na wizycie, ale pilnowała przez ten czas domu.
Wziął, co mu dano, ale pakunek ten wprawił go w wielkie zakłopotanie.
Wiedział, że były tam rzeczy wyśmienite, wspaniałe rzeczy, o których z utęsknieniem wspominali w Skrołyce przy każdym jedzeniu. Ale Jan czuł, że przyjmując te smakołyki, ubliży do pewnego stopnia swej małej córeczce i zrobi jej krzywdę.
Nie, nie przybył on do Björna Hindriksona jako żebrak, ale jako krewny, udający się w odwiedziny do krewnych. Nie wolno Hindriksonom brać sprawy z niewłaściwej strony, pod żadnym warunkiem. Trzeba ich przekonać, jak się rzecz ma.
Przyszło mu to na myśl jeszcze w izbie podczas pożegnania, ale szacunek, jaki żywił dla Björna i jego żony, nie pozwolił mu odmówić wprost przyjęcia datku. Dlatego wziął podany sobie tłumoczek.
Zawrócił od bramy, podszedł kilkanaście kroków i złożył zawiniątko u węgła stajni, tak że musieli je niezawodnie spostrzec domownicy, chodzący tamtędy nieustannie.
Bolało go bardzo, że zostawia te wszystkie delikatesy na ziemi, ale wszak jego Klarcia nie była córką żebraka i nikt nie będzie śmiał powiedzieć, że wraz z ojcem chodzi do bogatych krewnych po jałmużnę.
Klara Fina Gulleborga miała lat sześć, kiedy pewnego dnia powszedniego poszła wraz z Janem do szkoły w Östenby, gdzie odbywał się właśnie egzamin.
Była to pierwsza prawdziwa szkoła w całej parafii, a wszyscy cieszyli się bardzo z jej posiadania. Przedtem musiał kościelny Svartling, pełniący funkcje nauczyciela, zadowalać się wędrówką z jednego dworku do drugiego i wodzić ze sobą swych uczniów.
Aż do roku 1860, kiedy to ukończono nareszcie budowę szkoły, musiał co dwa tygodnie zmieniać
Uwagi (0)