Tętniące serce - Selma Lagerlöf (dostęp do książek online TXT) 📖
Tętniące serce to powieść szwedzkiej autorki, Selmy Lagerlöf, poruszająca temat miłości ojcowskiej.
Akcja powieści rozgrywa się pod koniec XIX wieku w szwedzkiej wsi, a jej głównym bohaterem jest Jan, ojciec Klary. Mężczyzna, który początkowo był niezadowolony z tego, że zostanie ojcem, zmienia się diamteralnie, gdy po raz pierwszy widzi nowo narodzoną córeczkę. Od tej pory Klara staje się najważniejsza w jego życiu. Przychodzi jednak moment, kiedy ukochana córka musi opuścić dom rodzinny. Jan, przeżywając wyjazd dziecka, tworzy swój własny mit o jej postaci…
Powieść została opublikowana w 1914 roku i wzbudziła ogromne zainteresowanie ze względu na poruszenie miłości nie macierzyńskiej, a ojcowskiej. Selma Lagerlöf została laureatką literackiej Nagrody Nobla w 1909 roku jako pierwsza kobieta w historii.
- Autor: Selma Lagerlöf
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Tętniące serce - Selma Lagerlöf (dostęp do książek online TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Selma Lagerlöf
Stał pod domem, u samych drzwi, z pewnym naturalnie zamiarem. Miała się stać w tym właśnie miejscu rzecz ważna, a nawet decydująca.
Od samego rana wysilali się oboje z żoną na wyszukanie imienia dla dziecka. Roztrząsali sprawę bardzo gruntownie i długo, zastanawiali się nad każdym z możliwych imion, ważąc wszystko, co przemawiało za lub przeciw, ale nie mogli dojść do żadnego rezultatu.
Na koniec powiedziała Katarzyna:
— Nie ma innej rady, tylko musisz stanąć z dzieckiem pod domem i uważać na przechodzące mimo kobiety. Pierwszą, jaka się pokaże, spytaj o imię i to imię właśnie, czy będzie proste czy pańskie, damy naszemu dziecku.
Ale domostwo leżało na uboczu, z dala od drogi, przeto nie zdarzało się wielu przechodniów... ba... często nie pokazał się nikt przez cały dzień.
Dnia tego mgła przysiadła góry, nie padał jednak deszcz i nie wiał wiatr, przeciwnie nawet, zrobiło się dosyć parno.
Gdyby nie to, że Jan trzymał na ręku swą córeczkę, niezawodnie dawno by stracił nadzieję zobaczenia przechodnia i rzekłby sobie po prostu:
— Mój Janie Andersonie, pamiętaj że, iż dom twój stoi z dala od ludzkich osiedli nad jeziorem duwneńskim w kotlinie Askaladarny i że tutaj w pobliżu jest tylko jeden folwark jak się patrzy, poza tym zaś mieszkają jeno rozsiani po cudzych gruntach komornicy, rybacy i łatacze sieci. Skądże by się tu wzięło pańskie imię dla twej córki, a podłego nie weźmiesz przecie!
Ale sprawa dotyczyła jego córki, przeto nie wątpił, że w końcu powiedzie mu się, byle tylko czekał cierpliwie. Spozierał ku jezioru i nie zważał wcale na pustać wokoło, nie chciał brać w rachubę dziczy tej zapadłej kotliny. Wszakże może się zdarzyć, że spodoba się jakiejś wytwornej damie z niedalekiej huty duwneńskiej przeprawić na tę stronę jeziora. Jan pewny był nawet, że musi to nastąpić i to umyślnie z powodu jego córeczki.
Dziecko spało przez cały czas, mógł tedy stać pod drzwiami, jak długo mu się podobało i na jak długo starczyło mu cierpliwości. Gorzej było z Katarzyną, nie mogła sobie dać rady i raz po raz pytała, czy kogo nie widać. Jej zdaniem, nie powinien już dłużej wystawać, bo dziecku mogło się stać coś złego.
Patrzył w kierunku wierchu Stornsnipy, wychylającego się stromą ścianą spośród lasów brzozowych i poletków pól askaladarneńskich, co wyglądał na potężną basztę forteczną, pilnującą, by nie dotarł do doliny ktoś niepożądany. Mogło się zdarzyć, że jakaś wykwintna dama, podziwiająca ze szczytu okolicę, w drodze powrotnej zabłądzi i znajdzie się blisko jego domku.
Uspokajał tedy jak mógł Katarzynę. Nic nie zagrażało ani jemu, ani dziecku, a że stał już tak długo, to przecież może postać jeszcze trochę.
Ni śladu człowieka dostrzec nie mógł, ale coraz to większej nabierał pewności, że skądś przyjdzie rada, byle tylko jeszcze trochę poczekał. Nie mogło się stać inaczej. Czyżby się zdziwił, gdyby nagle zjawiła się pośród lasu poszywającego stoki gór królowa w złotej karecie, po to jeno, by córeczce jego nadać swe imię?
Minęła znowu dobra chwila, a Jan zaczął miarkować, że nadchodzi wieczór. Trudno więc było czekać dłużej na dworze.
Katarzyna spoglądała co moment na zegar wiszący na ścianie i wołała, by wracał, bo późno.
— Jeszcze małą chwilkę zaczekaj! — odrzekł Jan. — Właśnie widzę kogoś w dali.
Przez cały dzień mgła wisiała nad światem, teraz jednak słońce przejrzało przez nią i ozłociło promieniami dziecinę.
— Nie dziw mi wcale, że chcesz spojrzeć na małą, zanim pójdziesz spać! — powiedział Jan do słońca — Warto popatrzyć na takie dziecko... ani słowa... warto!
Słońce wydobyło się całe z chmur i rzuciło snop czerwonej poświaty na dziecko, Jana i cały domek.
— Acha... widzę, że chcesz mej córce być ojcem chrzestnym! — powiedział znowu Jan.
Słońce nie dało bezpośredniej odpowiedzi, tylko jeszcze jaśniej zabłysło, potem zaś przysłoniło się znowu welonem chmur i znikło.
Znowu rozległo się wołanie Katarzyny:
— Czy był kto? Słyszałam, że mówiłeś do kogoś. Nie mogę czekać dłużej, wracaj do domu.
— Teraz już mogę wrócić! — zgodził się i zaraz wszedł do izby. — Zdybałem pewną znakomitą damę. Ale śpieszno jej było bardzo, zaledwo ją mogłem pozdrowić i zaraz się oddaliła.
— Szkoda! Czekaliśmy tak długo! — narzekała Katarzyna. — Czy jednak spytałeś ją o imię, może ci zbrakło czasu?
— Spytałem. Miała na imię Klara Fina Gulleborga8. Tylem się dowiedział.
— Klara Fina Gulleborga! — zawołała Katarzyna. — To przecież zbyt pańskie imiona dla naszej córki! — Ale nie sprzeciwiała się.
Jan przeraził się tego, co mu się przydarzyło i zdziwił się swej śmiałości, iż sięgnął tak wysoko, by słońce brać za ojca chrzestnego dla swej córki. Ale trudno, ile razy brał na ręce swe dziecko, coś się z nim działo i stawał się zgoła innym człowiekiem.
Kiedy małą miano zawieźć na plebanię, a potem do kościoła dla chrztu, zachował się ojciec jej Jan w sposób tak głupi, że go omal nie zwymyślała żona własna i rodzice chrzestni i to ostatnimi słowy.
Mieli ją do chrztu trzymać Eryk i żona jego, gospodarstwo z Falli. Erykowa wzięła dziecko na ręce i siadła do bryczki, a Eryk szedł obok piechotą, kierując koniem. Pierwszy kawałek drogi, aż do huty duwneńskiej był tak zły, że nie można tego było w ogóle nazwać drogą, toteż Eryk, wioząc niechrzczone dziecko, nie zaniedbał środków ostrożności.
Jan przyglądał się bacznie przygotowaniom do drogi. Sam wyniósł dziecko z izby i oddał gospodyni, a nikt lepiej nadeń nie wiedział, w jak pewne je oddaje ręce. Eryk z Falli w powożeniu był równie zaufania godny, jak w każdym innym uczynku swoim, wiedział to Jan doskonale. Erykowa z Falli urodziła siedmioro dzieci i wychowała, o czym Jan równie dobrze wiedział. Przeto nie miał najmniejszego powodu do obaw ani żadnych wątpliwości.
Kiedy jednak odjechali, a on straciwszy ich z oczu, poszedł na ugorzysko Eryka z motyką, uczuł nagle strach wielki, a niepojęty zgoła. Cóż by się stało, gdyby nagle koń Eryka spłoszył się i poniósł? Albo gdyby proboszcz upuścił dziecko w chwili odbierania go z rąk chrzestnej matki? Albo gdyby gospodyni z Falli owinęła dziecko w taką ilość różnych chustek, że po przybyciu na plebanię okazałoby się, iż zostało zaduszone?
Jan powtarzał sobie po kilka razy, że bardzo to głupio z jego strony bać się i trapić bez powodu, gdy ma za rodziców chrzestnych swego dziecka ludzi tej miary co Erykowie9 z Falli. Ale strach nie dał się odpędzić i za chwilę tak go chwycił, że nie mógł ścierpieć. Odrzucił motykę i jak stał, w roboczej odzieży, udał się prosto na plebanię.
Dla pośpiechu obrał drogę na przełaj, poprzez góry i maszerował co siły w nogach. Eryk z Falli, wjeżdżając w obejście gospodarskie plebanii natknął się, jako na pierwszego człowieka, na Jana Andersona ze Skrołyki.
Jest to rzecz wprost nieprzyzwoita, by rodzice byli obecni podczas chrztu swego dziecka w kościele, toteż Jan spostrzegł zaraz niezadowolone miny rodziców chrzestnych, gdy zobaczyli, że przyszedł. Eryk nie skinął nań wcale, wyprzęgając konia, by mu pomógł i dokonał tego sam. Podobnie też, nie zwracając nań uwagi i nie rzekłszy słowa, gospodyni z Falli uniosła dziecko w górę i przebywszy niewielki kawałek podwórza, weszła do plebańskiej izby czeladnej.
Czując, że chrzestni nie chcą go widzieć, nie śmiał Jan zbliżać się do nich, kiedy jednak mijała go gospodyni, posłyszał dolatujący z chustek pisk młodego kurczęcia i przekonał się, że dziecka nie uduszono w drodze.
Powinien był teraz wracać prosto do domu. Niestety, zbudziła się w nim zupełna pewność, że proboszcz upuści dziecko na ziemię, a przeto nie mógł odejść, ale przeciwnie chciał uczynić co trzeba, by zapobiec złemu.
Czekał przez chwilę na podwórzu, potem podszedł ku plebanii i wszedł na ganek.
Najgorszy nietakt, jakiego się dopuścić może ojciec dziecka, to kiedy zjawia się osobiście u plebana, a sprawę pogarszał tu jeszcze fakt, że Jan miał takich kumotrów jak Eryka z Falli i jego żonę. Kiedy się tedy wśliznął nieśmiało do kancelarii proboszcza podczas świętego obrządku, w brudnym odzieniu roboczym i nie było możności pozbycia się go, oboje rodzice chrzestni postanowili uroczyście po powrocie do domu zwymyślać Jana porządnie za ten uwłaczający im postępek.
Chrzest odbył się, jak należy, bez najmniejszego przypadku, a Jan nie miał żadnego usprawiedliwienia dla swego nierozumnego czynu. Przed samym też końcem otwarł cichaczem drzwi i wyśliznął się na ganek. Widział na własne oczy, że i bez niego wszystko szło pomyślnie.
Po chwili ukazał się w progu Eryk z Falli wraz z żoną swoją. Chcieli przejść do izby czeladnej, gdzie leżały chustki, z których gospodyni wymotała dziecko, udając się do kancelarii.
Eryk poszedł przodem i otwarł przed żoną drzwi. W tej jednak chwili, wypadły z wnętrza dwa młode koty na ganek i skłębiły się tuż pod nogami idącej, tak że się potknęła i straciwszy równowagę uczuła, iż pada na ziemię.
Błyskawicznie przemknęło jej przez myśl:
„Upadnę wraz z dzieckiem i zgniotę je ciężarem własnym. Tego nieszczęścia nie zapomnę przez całe życie!”
Ale w tej chwili pochwyciły ją czyjeś silne dłonie i przytrzymały. Gdy się obejrzała, zobaczyła, że przyszedł jej z pomocą Jan ze Skrołyki, który przystanął tuż obok wejścia, jakby wiedział, że będzie tutaj niezbędnie potrzebny.
Zanim gospodyni z Fali przyszła do siebie ze strachu i zdobyła się na słowo, Jan znikł gdzieś. Przybywszy z mężem do domu, zastała go na ugorzysku z motyką, pracującego zawzięcie.
Po zapobieżeniu nieszczęściu, uczuł taki spokój ducha, że wrócił niezwłocznie do domu w najweselszym nastroju.
Ani Eryk z Falli, ani jego żona nie uczynili mu żadnej uwagi z powodu niestosownego zachowania się podczas obrzędu chrztu. Przeciwnie, gospodyni zaprosiła go uprzejmie na kawę, mimo że był ubrany jak do roboty i zachlapany gliną przy pracy na rozmokłym jesienną porą ugorzysku.
Kiedy miano szczepić córkę Jana ze Skrołyki, nie sprzeciwiano się wcale, by był obecny przy tym obrzędzie, zwłaszcza, że głośno chęć tę wobec wszystkich wyjawił. Szczepienie odbyć się miało pewnego wieczoru w sierpniu i kiedy Katarzyna wyruszyła z domu, zmierzch już padał gęsty. Toteż rada była, że ma kogoś przy sobie w drodze trudnej, przez doły, rowy i płoty wiodącej.
Dzieci szczepić miano w domu Eryka z Falli, a Erykowa roznieciła na kominie ogromny ogień, by było jasno. Na stole, gdzie kościelny miał dopełniać swych czynności, świeciła się jeno mała łojówka, przeto ognisko wcale zbyteczne nie było.
Mieszkańcy Skrołyki zauważyli, podobnie jak i inni przybysze, że izba czeladna dzisiaj jaśnieje światłem niezwyczajnym, atoli tym ciemniejsza wydała się czerń na dworze, stojąca niby nieprzenikniony mur tuż za ścianami. W takich warunkach rozmiary izby czeladnej stały się jakby mniejsze niż zazwyczaj. Z czerni owej wynurzały się co chwila pod oknami kobiety z dziećmi na rękach i drzwi otwierały i zamykały się raz po raz. Malcy nie mieli więcej nad rok życia, toteż wszystkie przynoszono zamatulone10 w chustki, niby naręcza bielizny.
Kobiety rozwijały swe maleństwa, a po wszystkich kątach piętrzyły się chustki, szale i okrycia. Matki zdejmowały też z maleństw barchanowe sukienki i rozluźniały tasiemki przytrzymujące koszulki, aby prędko odsłonić górną część ciałek w chwili, gdy kościelny zawezwie do stolika.
W izbie panowała dziwna cisza, mimo że mnóstwo w niej było krzykalskich. Malcy gapili się na siebie wzajem i sprawiało im to widocznie taką przyjemność, że całkiem zapomnieli o wrzasku. Matki trwały również w milczeniu, by lepiej słyszeć, co mówi kościelny, rozmawiający przez cały czas z wszystkimi.
— Wielka to dla mnie przyjemność — mówił — gdy mogę chodzić od wsi do wsi całego okręgu i szczepiąc, patrzyć na tyle ślicznych malców. Przypatrzmyż się tedy temu roczniakowi, zali wytrzyma porównanie z innymi...
Był on nie tylko kościelnym, ale zarazem nauczycielem i od czasów niepamiętnych mieszkał w parafii. Szczepił on już matki, uczył je, asystował przy ich konfirmacji, był świadkiem ślubów, a teraz oto szczepił dzieci. Po raz pierwszy zetknęły się dzisiaj malcy z owym człowiekiem, który w całym ich późniejszym życiu odgrywać miał tak wielką rolę.
Z początku wszystko szło pomyślnie. Jawiła się jedna matka po drugiej, siadała na krześle przy stole i trzymała dziecko w ten sposób, by światło padało na obnażone lewe ramię maleństwa. Kościelny, rozmawiając ciągle, czynił trzy sakramentalne nacięcia na białej, lśniącej skórze, a dziecko nie wydawało nawet okrzyku.
Potem matki podchodziły ku ognisku i trzymały malców przez pewien czas w bliskości ognia, by szczepionka należycie zaschła. Czyniąc to, myślała każda o tym, co usłyszała od kościelnego i radowała się opinią, jaką wydał o dziecku. Rozpamiętywała z lubością, iż uznał je za zdrowe, dorodne i prorokował, że stanie się jej pociechą, pomocą w gospodarstwie i że wyrośnie na równie dzielnego człowieka, a może dzielniejszego jeszcze niż dziadowie i pradziadowie.
Wszystko odbywało się sprawnie i cicho aż do chwili, gdy przyszła kolej na Katarzynę ze Skrołyki. Gdy usiadła na krześle z Klarą, mała zaczęła się bronić, objawiając najwyższą niechęć. Krzyczała i trzepała rączkami, mimo że kościelny przemawiał do niej łagodnie i przymilnie i mimo usiłowań matki, chcącej ją uspokoić.
Opanował ją jakiś dziki strach, tak że Katarzyna musiała odejść na bok i ciszyć małą, a tymczasem zaszczepiono tłustego, wielkiego chłopca, który
Uwagi (0)