Płomienie - Stanisław Brzozowski (chcę przeczytać książkę w internecie .TXT) 📖
Książka przedstawia burzliwe losy młodego polskiego szlachcica Michała Kaniowskiego, buntownika i rewolucjonisty. W warstwie fabularnej stanowi opowieść o niezgodzie na krzywdę, o zaangażowaniu w walkę z niesprawiedliwością i gotowości płacenia za to najwyższej ceny, odzwierciedlającą dzieje rosyjskiego ruchu rewolucyjnego w latach 70. i 80. XIX wieku.
Płomienie, nazwane „pierwszą polską powieścią intelektualną”, zostały napisane jako polemika z jednostronnymi Biesami Dostojewskiego. Brzozowski stara się przedstawić panoramę ówczesnych idei, racje zarówno tradycjonalistów, konserwatystów, klerykałów, jak i zwolenników przebudowy społeczeństwa, także radykalnych rewolucjonistów, niekiedy unikając jednoznacznych ocen. Refleksje i dyskusje bohaterów Płomieni na temat kształtu polskości, konfliktów społecznych, ideologii, znaczenia jednostki wobec historii, egzystencjalnych problemów, jakie rodzi materializm, inspirowały kolejne pokolenia intelektualistów i pisarzy, m.in. Miłosza, Kołakowskiego i Tischnera.
- Autor: Stanisław Brzozowski
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Płomienie - Stanisław Brzozowski (chcę przeczytać książkę w internecie .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Stanisław Brzozowski
— Nie rozumiem różnicy.
— Oko boże widzimy w głębinie, jego myśl żyje w nas ślepa, jego oddech porusza drzew liście. To wszystko mówi.
— Człowiek musi przezwyciężyć przeszłość swoją, jeżeli nie chce zginąć.
— Bóg nie umiera i czeka, człowiek wstrzymywać i przewlekać może dzieło swoje, wydłużać może drogę bez końca.
— Rozumiem teraz różnicę: ty stryju, nie rozumiesz, nie uznajesz możliwości klęski człowieka — powiedziałem.
— Można odpaść od Boga — rzekł stryj Seweryn. — Długi czas nie byłem w stanie w to uwierzyć, a teraz wiem: może być smutek wieczysty. Można uwierzyć w nicość własną, w bezpłodność beznadziejną, w samotność nieprzerwaną — i to jest właśnie szatan: duch nieskończenie smutny.
— Wierzysz w to?
— Szatan zna otchłań otwierającą się w samym Bogu.
— Nie rozumiem, nie rozumiem, czym jest Bóg twój.
— Nie zdołasz zrozumieć: gdzie kończy się wszystko, co twoje, cała twoja natura, której nie znasz, ta, która przed myślą twoją była — ciało twoje — tam zaczyna się On.
Była to dziwna wiara. Nie byłem w stanie objąć jej widnokręgów. Kiedy zdawało mi się, żem postawił na jej drodze trudność nie do przezwyciężenia, ona szła głębiej. Nie znała nadprzyrodzoności. Ciało i praca były dla niej bardziej duchowe, bliższe ducha niż myśl, uniesienia, ekstaza.
— Nie nagą myślą, lecz nasieniem rozdzierającym łono ziemi, rzucającym w nią siew poślubił się człowiek Bogu. Ja jestem ty — mówi człowiek, pracując. — I ty jesteś ja — i my, i ty jedno jesteśmy. Praca jest znakiem zjednoczenia. Człowiek siebie rzuca w wielką pierś bożą, w łono nieskończonego ducha z wiarą, że siebie w nim odnajdzie, i powstaje z piersi bożej sobą.
Stryj Seweryn nie chciał mnie nawracać — bynajmniej:
— Czyń sprawy moje, a nie wymieniaj imienia mojego.
Gdym miał wyjeżdżać, już po dostaniu nowego paszportu i załatwieniu innych przygotowań, zatrzymał mnie długo u siebie wieczorem.
Jużem się z nim żegnał, kiedy mnie zatrzymał jeszcze i patrząc w oczy, zapytał:
— Czy wierzysz w Polskę?
— W polski lud pracujący.
— Nie, czy wierzysz, że Bóg nie będzie Bogiem bez Polaków, oni są jak konieczny ton w jego piersi.
Pochyliłem głowę...
— Wiesz, stryju, że ja nie wierzę w nic prócz człowieka.
— Więc Polska może zginąć?
— Wszystko, co jest poszczególnym kształtem życia — może i ginąć. To tylko trwa, co jest dla człowieka konieczne, bez czego nie może żyć człowiek.
— Jaki? — rzekł stryj.
— Ten, który zdoła ostać się wobec natury.
— Człowiek pojednany z Bogiem.
— Człowiek władający światem przez pracę.
— Ten być nie może bez Polski.
Milczałem.
— Żyć bym nie mógł, gdybym nie wierzył, że jest to słowo wypisane na dnie wewnętrznych praw bożych: Polska. O kraju mój, kraju uśmiechniętych grzechów. Ty — gdzie człowiek samego siebie najdoskonalej lekkością zatracił. Ty — któryś wierzył w ducha bez objawów. Kraju mój, kraju-gołębiu, kraju-rycerzu boży, kraju-tęczo nad krwawą otchłanią.
Rozstaliśmy się ze stryjem Sewerynem we wielkiej przyjaźni. Dwa razy ściskał mnie jeszcze, kiedy siedziałem na saniach. Mknąc przez śnieżne pola, lasy, w których drzewa łamały się pod ciężarem śniegu i lodu, wśród tej ciszy, która zdaje się wprost ciężyć na każdej istocie żywej, przypominać jej, że jest niczym, myślałem o jego i o naszej wierze.
Czy on nie wątpi — nigdy?
Skąd mu przyszła wiara, że jest duch nieprzenikliwie smutny?
Powiedział on pomiędzy innymi: „Szatan jest możliwością bożą, jest tą krawędzią, na której Bóg samego siebie zapomniał”. Myślałem, że jest ta wiara jednym z najsilniejszych dzieł ducha ludzkiego. Myślałem, że może ona znieść wszelkie pogłębienie nowoczesnej myśli. Czułem, że jestem mały i że przepływa nade mną świat czysty, z którego woła mnie ktoś łzami.
I pytałem sam siebie, czy mógłbym wierze tej powiedzieć „tak” z głębi duszy.
Czułem, że nie byłbym w stanie tego uczynić. I czułem, że jest to jakby niedojrzałość.
Niezależnie od tego, czym jesteś ty, śnieżny stepie, i ty, ołowiane niebo, niezależnie od tego, jaki los wy mi gotujecie, chcę być sobą, tylko sobą, swojej tylko słuchać myśli i temu tylko dawać początek, co zechcę...
Czekało mnie jeszcze jedno niespodziane spotkanie.
Gdy czekałem w jakiejś wsi syberyjskiej na konie, zobaczyłem kilkunastu ludzi, którzy szli za trumną. Wieziono ją na zwykłych saniach, takich, jakie używane tu bywają do przewożenia drzew.
— Kogo to chowają? — zapytałem woźnicy.
— Zesłaniec pomarł. Łaskawy on, dobry pan był. Z popem pokłócił się przed śmiercią. Starej wiary pewno.
— Farmazon508 był — wtrąciła się do rozmowy przechodząca kobieta, żona diaczka, jak się okazało. — Republikanin, czy jak tam się nieustannie przezywał. Rzymianin; mieszkał przecież u nas, to i nasłuchaliśmy się o Rzymach, o Grecjach. Same pogańskie imiona wywoływał przed śmiercią. Świętych pańskich z izby powynosić kazał. To i teraz chowają go jak niewiernego Kirgiza albo Buriata509, bez księdza, bez nabożeństwa: w dzwony nie dzwoniono. Przykro nawet. Sąsiadka mówi: straszyć będzie — ale myślę: nie, człowiek cichy, książki czytał, wódkę tylko pił, ale i to spokojny był. Mówił tylko nieraz takie rzeczy, że i wstyd, i śmiech słuchać.
— Jak nazywał się nieboszczyk? — zapytałem.
— Popow; Popow nazywał się... pisarz on był, z Moskwy on był, do gazet pisał; lat siedem czy osiem w katordze był.
Ten także wierzył tylko w ołowiane niebo i śnieg.
„Chrystus pracuje” — przypomniał mi się stryj: i nagle, na jedną krótką chwilę cudzym wzrokiem widziałem, że roztapia się, rozświetla niebo, ziemia i serce. „Duchowie są to...”
Byłoby zwykłym oszukiwaniem samych siebie, gdybyśmy byli nadal usiłowali siebie przekonać, że charakter naszej działalności może pozostać tym samym, że nie zmieniło się nic. Zmieniło się całe zasadnicze usposobienie: struktura wewnętrzna duszy. Dość było powierzchownej znajomości naszych kół, aby przekonać się, że wszędzie dokonywa się ten sam proces. Wyrasta to przekonanie, że niepodobna znosić nieustannie, nie stawiając oporu, deptania praw ludzkich w samym sobie. Byłoby to nad nasze siły, gdyby dało się usprawiedliwić jako nakaz programu czy taktyki, ale chodziło jeszcze o co innego. Nie mieliśmy prawa stwarzania precedensu bierności, nie mieliśmy prawa stwarzania przykładów „chrześcijańskiego znoszenia krzywd”. I gdy myśl uświadomiła to sobie, stawało się jasne, że na pierwszy plan wysuwała się walka z bezprawiem, ze strasznym, urągającym wszelkim pojęciom o godności ludzkiej faktem, że człowiek, prawo, myśl, wszystko może być igraszką przypadku. A gdy się rozumiało już to — wszystko przybierało inny charakter. Już nie chodziło o pojedyncze wypadki buntu, zemsty, o ryzykowne wyprawy w celu odbicia towarzysza: nie, chodziło o stworzenie groźnej siły dla tej myślowej i moralnej potęgi, która była w nas. I tu już nie mogło być wyboru. Gdy myśl jasno postawiła sobie pytanie i dała odpowiedź, gdy rozproszyła się mgła złudzeń i okazało się w całej prawdzie, że my i potworna, wypiastowana przez dzieje rosyjskie siła walczymy o duszę i przyszłość skutych ludów — nie mogło być mowy o odwrocie. Nie można żyć ani myśleć i czuć się niewolnikiem. Gdybyśmy zrzekli się walki o podeptane w nas prawo, złamałaby się jedyna nasza siła: moc moralna, szacunek dla samych siebie.
Czułem, że jest to nieuchronne i że zbliża się ostateczny, decydujący okres. Pisma nasze przybrały charakter wojowniczy, nawołujący do boju o swobodę. Siewierow stworzył całą teorię walki partyzanckiej, systematycznej i nieustannej; w Odessie pojawili się ludzie mówiący o konieczności spisku, mającego na celu obalenie istniejącej władzy i stworzenie rewolucyjnego rządu. Jasną rzeczą było jednak, że zasadnicze jest co innego: poczucie i wymagania godności własnej i przeświadczenie, że lud nie stanie się nigdy wolny, póki nie nauczy się bezprawie strącać, jarzmo łamać i swobodę stwarzać własnym czynem.
Nie odrywajmy się od mas — mówili przeciwnicy nowego prądu.
I my jesteśmy ludem — odpowiadał Michajłow — i tworzymy tradycję ludową, tradycję walki o prawo.
Lud miał już aż nadto przykładów bierności i niewolniczego ustępowania przed siłą. Zresztą życie dowiodło nam niebawem, że sprawa już wyszła poza obręb teoretycznych sporów. Do Petersburga przyjechał Aleksander Sołowjew510 i oświadczył, że postanowił dokonać zamachu na cara. Zwrócił się do nas za pośrednictwem Michajłowa, prosząc o pomoc.
Sołowjew był niezwykłą postacią. I jego charakter właśnie, sposób postawienia sprawy przyczyniły się do tego, że zagadnienie ukazało się przed nami w najgłębszej od razu formie. Mieszkał u nas Goldenberg511 w czasie, gdy przybył do Petersburga Sołowjew, którego wieczorem tego samego dnia przyprowadził Michajłow do mnie.
Z Goldenbergiem żyć było ciężko. Nurtował go nieustanny niepokój. Bez dostatecznego przygotowania życiowego, bez wykształcenia i wyrobienia umysłowego wydostał się on na powierzchnię rewolucyjnego świata i oddychał jego palącą atmosferą. Prawo rewolucji, święte prawo skrępowanej swobody ludzkiej w jego głowie przetworzyło się w coś w rodzaju specjalnego uprzywilejowania rewolucjonistów: oni mogą wszystko, gdyż śmią. Nie lękają się niczego, nie wierzą w chytre wymysły religii i prawa i dlatego mogą działać i walczyć o losy ludzkie. Podziwiał on sam siebie nieustannie w tej roli i w gruncie rzeczy nie mógł w nią wierzyć wewnętrznie. Musiał sobie nieustannie przypominać, że to on przecież zabił generał-gubernatora i zdoła dokonać wszystkiego, co zechce. Niepodobna go było przekonać o istnieniu w naszej działalności nieosobistej logiki, nieosobistego prawa. Goldenberg pojmował to albo tak: rewolucjoniści stwarzają wszelkie prawo, albo też wietrzył reakcyjność. To był jego ulubiony konik. Co tylko nie zgadzało się z jego dziecinnie krzykliwym i dziecinnie powierzchownym sposobem wyobrażania sobie rzeczy, było reakcyjnością. Reakcyjne było wszystko, co zmuszało go liczyć się z jakąś niezależną od samowoli rzeczywistością.
Kirsanow szeroko otworzył usta, gdy mu Goldenberg twierdził, że zasada zachowania energii może być podstępem reakcjonistów, gdyż jedynie postępową jest zasada pokonania energii przez wolę.
— Kto ja byłem? — pytał. — Byłem zwyczajny Żydek, mogłem zostać kantorowiczem, kupcem, bankierem, i oto wszystko. A kto ja jestem? Grzegorz Goldenberg jestem. Dlaczegóż?! Kto mnie tym uczynił? Wola mnie uczyniła. Jakież tu zachowanie? Wszystko jest nowe.
Kirsanow na próżno powoływał się na doświadczenie fizyczne, na wyliczenia, wyniki nauki. Goldenberg spoglądał wrogo nawet na ogólne zasady logiki, jeżeli mu je przeciwstawiał ktoś jako argument. Kirsanow wprost nie był w stanie oswoić się z umysłem, który posługiwał się mającymi kurs w naszym świecie pojęciami i terminami, a żył poza obrębem jakiejkolwiek bądź tradycji naukowej.
Najelementarniejsze wymagania naukowego myślenia były całkowicie obce Goldenbergowi. Uznawał on w nich taką samą dowolność, jak w ustanowieniach prawnych i społecznych. Były one dla niego po prostu wynikiem braku odwagi. Artykuł Michajłowskiego512 o naturalnym biegu rzeczy, zrozumiany przez niego po swojemu, ostatecznie ustalił go w jego zapatrywaniach. Oczywiście poza obrębem jego myśli pozostały wszelkie szersze przesłanki artykułu, jego pojęciowe tło. To była dla niego po prostu niekonsekwencja Michajłowskiego, jego słabość i brak odwagi w wyciąganiu wniosków. Michajłowski zanadto oszczędzał tę szelmowską przyrodę, za dużo jej czynił ustępstw, tchórzył i kręcił. Goldenberg nawet ukuł swój własny wyraz: dworak przyrodoznawstwa. Kirsanowa nazywał szambelanem nauki. Wszystko on wie, jak być powinno. Etykiety przestrzega. Kirsanow zaś tryumfował: oto, dokąd prowadzi michajłowszczyzna. Oto właśnie jak my Europę prześcigamy. I drażnił umyślnie Goldenberga:
— Więc jakże, nie uznajemy przyrodzonego biegu rzeczy?
— Popróbujemy się — mówił posępnie Goldenberg. — Kto kogo może. On mnie czy ja jego. Zobaczymy.
— Astronomię zostawimy na dawnych podstawach czy ją także wprowadzimy w okres subiektywnego antropocentryzmu513? — szydził Kirsanow.
— Ciekawa rzecz wyjdzie. Ja na przykład teraz geologii uczyć się zaczynam. I nie wiem już, czy warto?
— Przestań — nachmurzył się Michajłow.
Michajłow umiał godzinami całymi rozmawiać z Goldenbergiem w ten sposób, że rozwijał się on i kształcił, nie czując najmniejszego upokorzenia, nie czując może nawet, że rośnie duchem, że spadają z niego łuski uprzedzeń. To już było sztuką Aleksandra Michajłowa: skutkiem jego wielkiej miłości dla każdego, kto stawał w naszym szeregu.
Pojawienie się ludzi o typie umysłowym Goldenberga nie jest przypadkiem. Skłonny jestem widzieć raczej w nim pewne prawo, rządzące rozwojem rewolucyjnego działania. Rewolucyjna działalność, aby była zdrowa, opierać się musi na pozytywnej treści, którą wnosi w życie dane organizujące się pokolenie. Ta treść, ten światopogląd, te żądania i cele, napotykając opór w twardej bryle gotowego świata — rodzą z siebie konieczność walki. Konieczność ta opiera się jednak nieustannie na tym pozytywnym podłożu, z którego wyrosła. Bogactwo tego podłoża rozstrzyga o przyszłości, trwałości i sile ruchu rewolucyjnego. Ruch ten ma tym większe rękojmie trwania i płodności, im bogatsza była ta pozytywna treść, z której wyrósł, im bardziej wyrósł z potwierdzeń życia. Rewolucjonista walczy w imieniu swojej myślowo już istniejącej rzeczywistości, która jest bogatsza niż ta, przeciwko której on występuje. Z wolna jednak wytwarza się atmosfera samej walki, samego zaprzeczenia, beztreściwej swobody — wtedy już świat rewolucyjny idzie, żyje tylko siłą pozyskanego rozpędu. Wyradza się pokolenie epigonów514 o pustce w głowach i wielkiej zuchwałości. Zuchwałości — nie męstwie, gdyż aby naprawdę głęboko sięgnąć w rzeczywistość, trzeba ją zrozumieć. Zuchwalstwo rewolucyjne może iść w parze z wielkim ubóstwem rewolucyjnego ideału. Gdy wytworzył się ten typ rewolucjonisty z profesji, gdy on objął ster nad wypadkami, można bez zawodu twierdzić, że dany ruch, dany kierunek już się wyczerpał, że
Uwagi (0)