Płomienie - Stanisław Brzozowski (chcę przeczytać książkę w internecie .TXT) 📖
Książka przedstawia burzliwe losy młodego polskiego szlachcica Michała Kaniowskiego, buntownika i rewolucjonisty. W warstwie fabularnej stanowi opowieść o niezgodzie na krzywdę, o zaangażowaniu w walkę z niesprawiedliwością i gotowości płacenia za to najwyższej ceny, odzwierciedlającą dzieje rosyjskiego ruchu rewolucyjnego w latach 70. i 80. XIX wieku.
Płomienie, nazwane „pierwszą polską powieścią intelektualną”, zostały napisane jako polemika z jednostronnymi Biesami Dostojewskiego. Brzozowski stara się przedstawić panoramę ówczesnych idei, racje zarówno tradycjonalistów, konserwatystów, klerykałów, jak i zwolenników przebudowy społeczeństwa, także radykalnych rewolucjonistów, niekiedy unikając jednoznacznych ocen. Refleksje i dyskusje bohaterów Płomieni na temat kształtu polskości, konfliktów społecznych, ideologii, znaczenia jednostki wobec historii, egzystencjalnych problemów, jakie rodzi materializm, inspirowały kolejne pokolenia intelektualistów i pisarzy, m.in. Miłosza, Kołakowskiego i Tischnera.
- Autor: Stanisław Brzozowski
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Płomienie - Stanisław Brzozowski (chcę przeczytać książkę w internecie .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Stanisław Brzozowski
— Gdzież on jest?! — mimo woli krzyknąłem. — Przecież on w orenburskiej guberni był.
— Tu go przenieśli, lat temu dwa albo trzy będzie, i widzę ja, że panu szanownemu nazwisko znane jest.
— Krewny jestem pana Seweryna bliski. Mojego ojca przecież brat.
Korytko w ręce klasnął.
— Dobrodzieju, toż ucieszy się nasz staruszek, gołąbek on nasz... To czy, dobrodziejaszku, jemu znać damy, a może byś ty wręcz do niego pojechał. Mieszka w domu kupca jednego, Rosjanina, za świętego oni go uważają, modlą się niemal do niego. W wielkim poważaniu on. Czerń nawet prosta go czci, w chorobie albo co przybiega. Chorych noszą...
Umówiłem się z panem Korytką. Pieniędzy miałem dość, trzeba było tylko ubranie dostać, konie nająć i wszystko bez wielkiego hałasu, a cichaczem urządzić. Drogi było mil506 z dziesięć, po śniegu, w mróz, odległość niezbyt trudna do przebycia.
Na drugi dzień pożegnałem się z moimi gospodarzami i wczesnym rankiem ruszyliśmy. Ręka sprawiała mi jeszcze ból, ale odzyskałem w niej częściową władzę: kula nie tknęła kości. Jechaliśmy cały dzień, nad wieczorem stanęliśmy na skraju wielkiej wsi czy osady. Tu, na samym brzegu, stał duży, piękny dom zbudowany z palów. Podjechaliśmy pod ganek. Mignęło się przede mną kilka postaci kobiecych i męskich. Słowa pana Korytki: „Pana Seweryna brataniec”, wywołały na wszystkich twarzach przyjemny uśmiech. Widziało się, że istotnie musi on tu być otoczony przyjaźnią i czcią niezwykłą. Wprowadzono nas do wielkiej świetlicy, czystej i widnej. Pod ścianami stały meble dębowe, ciężkie, całe urządzenie miało na sobie piętno dostatku oraz pewnej surowości i powagi. Gdyśmy weszli, z sąsiednich drzwi wyszedł mężczyzna o głowie pokrytej całkiem białymi włosami, takim samym zaroście i krótko przystrzyżonych wąsach. Był podobny do mojego ojca, tylko wyższy, i twarz, a szczególniej oczy miały wyraz jakiegoś wewnętrznego zapatrzenia, obecności na dnie duszy czegoś, co jest ciche i niezatracalne.
Zbliżył się do mnie i wyciągnął ręce:
— Brata Oktawiana syn. Pisał mi brat o tobie. Rad jestem, że cię widzę, chciałem cię poznać.
Przeżyłem dziesięć dni w domu stryja Seweryna. Otaczała go tu atmosfera prawdziwie religijnego uwielbienia. Byłem obecny niejednokrotnie, jak wytaczano przed niego sprawy wszelkiego rodzaju, spory familijne nawet, i jak poddawano się jego decyzjom. „Święty on u nas” — mówiły kobiety. Odwiedzali go i zesłańcy. Opowiadano, że jakiś zbiegły katorżnik w drodze przychodził się pokłonić Zachodniemu Starcowi. Tak nazywała go tutejsza ludność. W świecie zesłańców politycznych nie bardzo umiano poradzić sobie z tą niezwykłą i odmienną od przeciętności postacią. Jak zawsze, świat wygnańców dzielił się na frakcje, pozostające w naprężonych i ostrych względem siebie stosunkach. Uważano za obłudę lub brak charakteru to, że stryj Seweryn nie dostrzegał jednakowo wszystkich tych różnic. Tak sądzić jednak mogli tylko ci, którzy nie widzieli nigdy osobiście Zachodniego Starca. Dość było bowiem poznać go i pomówić, aby zrozumieć, że nie jest w stanie on popełnić nigdy świadomego kłamstwa i że nie liczy się nigdy z żadnymi osobistymi względami, nie boi się nikogo urazić. Gdy mówił, miało się wrażenie, że rozmawia on właściwie z czymś wewnętrznym, własnym, niezależnym od osoby słuchacza. W każdym innym wydałoby się może mi nieszczere to nieustanne szukanie w sobie, nasłuchiwanie za każdym wypowiedzianym słowem. Miało się wrażenie, że ma on w głębi duszy milczącą prawdę i nie tyle sam mówi, ile ją usiłuje zmusić do mówienia. Psychologicznie nazwać to mogę autohipnozą. Było w tym jednak szlachetne usiłowanie postępowania i sądzenia w każdym wypadku tak, aby powiedzenie i postępek wyrazem były najgłębszego przekonania, aby nie mówić i nie działać inaczej, jak pod naciskiem prawdy, którą się ma.
Teraz stryj Seweryn robił na mnie wrażenie człowieka pozostającego w stanie nieustannego cichego natchnienia. To, co było jego przekonaniem, przepoiło go tak na wskroś, że wysiłek niemal całkiem znikał, pozostawał jako ślad tylko walk i mąk przebytych. Wieczorami pozostawaliśmy często razem i wtedy rozmawialiśmy o sprawach ogólnych. Była mi obca jakakolwiek bądź chęć, chociażby tylko nieurażenie go mająca na celu, ukrywania przed nim lub łagodzenie czegokolwiek z moich przekonań. Zresztą doznawałem wrażenia, że nie było takiego przedziału nie tylko już w myślach i przekonaniach, ale w czynach — który by był ostateczny w oczach stryja Seweryna i zerwać mógł podstawową wspólnotę ludzką. Na tym zasadzał się czar jego postaci, że morderca nawet, gwałciciel, zbrodniarz musiałby czuć tę wspólność. Musiałby czuć, że cała ta czystość i jasność nie zstępują do niego, ale wyrastać się zdają jakby z tego błotnistego, potępionego dna, na jakim on żyje.
— Różnice — mówił stryj Seweryn — pomiędzy ludźmi tak są małe, tak nie ma wcale ich, gdy się o nich szczerze i z miłością myśli.
Nikt nigdy nie mógł czuć się, mówiąc z panem Sewerynem, wyłączonym ze świata prawdy.
— Ważną jest rzeczą nieraz nauczyć człowieka pobłażania, miłości i szacunku względem samego siebie. Nie powinien nigdy człowiek samym sobą gardzić. My zaś bezustannie uczymy ludzi najbardziej potrzebujących naszej pomocy, aby sobą gardzili, siebie nienawidzili, nie zapomnieli nigdy, czym są, co uczynili. Człowiek splamiony winą musi się nauczyć zapomnienia. Chrystus zapomina, nieustannie zapomina, a każdy z nas jest wewnętrznie Chrystusem. Nie możesz, nie zdołasz od niego odpaść, on jest to, co myśli w tobie i co chce, kocha i czuje — on jest każda myśl przyjmująca ciebie. Człowiek sam z siebie nie byłby w stanie nic przyjąć, na niczym się oprzeć. Myślenie jest to nieustanny cud. I sami my to czujemy doskonale. Niczego nie lękamy się tak bardzo, jak własnego sądu. Sąd własny jest najstraszniejszy. Czujemy w samych sobie obecność prawdy i zagłuszamy ją, chociażby przyjmując potępienie innych. Zawsze łatwiej. Z każdym człowiekiem mówiąc, mówić musisz tak, jakbyś z Chrystusem mówił, i postępować musisz tak, jakby to Chrystus był. I to nie jest zbudowanie507, ale prawda. Bo tak jest. Każdy jest Chrystus i gdy nie zagłusza się jego prawda, światło wystąpi wszędzie.
Byłem przekonany, że jest to wielka i istotna siła. Człowiek umiejący żyć w ten sposób, nieklasyfikujący z góry już ludzi, ma w sobie potęgę, rozmiarów której trudno ocenić.
— Nazywamy ludzi złoczyńcami, aby postępować względem nich jak złoczyńcy. Gardzimy występnymi, aby zachowywać się względem nich w sposób pogardy godny. Najtrudniej jest zbudzić Chrystusa w człowieku przekonanym o swojej cnocie. Póki człowiek nie zrozumie, że słuszność to jest wielka wina, którą trzeba wyrównać, że kto ma słuszność wobec innych, winien jest tego, że oni nie mają jej — trudno będzie żyć na świecie. Dziś każdy stara się zarobić na prawo pogardzania innymi. Każdy ciuła swój szacunek dla siebie jak kapitał, aby następnie mógł wszystko naokoło siebie dławić. Mnie tu uważają za demoralizatora, bo z pijakami, z łapownikami nawet żyję. I oni ze mną żyją.
I istotnie widziałem raz, jak zajeżdżał do stryja Seweryna urzędnik znany z okrucieństwa i pijaństwa, i złodziejstwa. Widziałem, jak wychodził z domu z twarzą rozpromienioną, jak gdyby młodszą i świąteczną. To wyszlachetnienie się, uduchowianie się, przeobrażanie i jakby odmładzanie się twarzy w otoczeniu stryja Seweryna widziałem nieustannie i o nim samym nie umiałbym powiedzieć nic dokładniejszego, jak to, że w chwilach pewnych twarz jego nie miała lat. Ruchy jego stawały się nieraz dziwnie lekkie. Stryj Seweryn zresztą widział w brzydocie, zwłaszcza niezręczności, przygnębieniu ruchów i postaci większości ludzi skutek wewnętrznej poniewierki.
— Człowiek, który sam siebie potępi, a chociażby tylko siebie nie kocha, nie jest w stanie nigdy żadnego ruchu, gestu uczynić bez wstrętu. Postać każda, ruch każdy mają swoją wewnętrzną, moralną fizjognomię i można każdą tak przynajmniej zmienić, aby w chorobie samej człowiek chory nie był, aby było w nim coś, co się uśmiecha. W duszy każdego z nas odnajdziemy zawsze coś, co jest podobne do każdego szczegółu naszego ciała. Pogarda ciała jest skutkiem zabicia ducha. Trzeba każdą prawdę, poznanie, przeć przez ciało, trzeba, aby była czymś w nas istotnym, ujawniającym się w naszym działaniu. Żadna prawda poznana przez myśl lub uniesienie serca nie jest nasza i istotna, nie jest prawdą, jeżeli ciało nasze nie poznało jej. Ciało nasze jest wielką tajemnicą. Ono jest więcej duchem i bliżej stało wielkiego źródła ducha niż myśli. Pogarda ciała to chłód martwej myśli. Ciało jest myśl, która stała się pełnym duchem. Gdy myśl żyje w nas — działa, gdy działa — zmienia się ciało i jest inne.
Mówiłem staruszkowi, jak zdumiewają mnie te myśli w jego ustach, ale on uśmiechnął się dobrotliwie. Opowiadałem mu o wszystkim, o filozofii Feuerbacha, o Bakuninie, o naszym ruchu. On słuchał o rzeczach, które powinny były mu być obce, z jakimś głębokim rozczuleniem. Gdy mu mówiłem o Międzynarodówce, o Aldym, o robotnikach paryskich podczas Komuny, stryj Seweryn płakał, płakał bez bólu, czystymi łzami radości.
— Święty jest człowiek, czysty jest człowiek. Chrystus pracuje w głębi serc...
Nie roztkliwiały go męki i cierpienia; z tej strony nie można go było wzruszyć. Śmierć nie istniała dla Zachodniego Starca, myśl jego żyła w obu królestwach. Nie to, że umierali ludzie, roztkliwiało go, lecz sama treść ich życia. Nie widziałem nigdy takiej czystej, świętej miłości człowieka. Zrozumiałem wtedy, jak głęboki zdrój czystości, świętości ludzkiej przepłynął przez naszą myśl za sprawą Towiańskiego. Nie udało mi się poznać samej jego nauki — zresztą myślę, że nie miałoby to znaczenia. Nic by mi nie zdołało już pogłębić tej wiedzy, jaką dawała postać Zachodniego Starca.
Mówił mi o emigracji paryskiej. Mówił o stanie dusz ludzi, którzy żyjąc lata wśród ogłuszającego zgiełku obcego życia, czuli, że sypie się i wali na nich grad wypadków i faktów, myśli zawsze jednakowo obojętnych temu, co stanowiło treść ich serca, ich wiary. Z dniem każdym wydawała im się bardziej utraconą Polska. Ot, sen się śnił olbrzymi, nad miarę ludzką, o narodzie, który musi powstać. Dlaczego musi? Trzeba było szukać na to odpowiedzi. Musiał być ktoś potężny i wielki, kto by czuwał nad krajem, by nie zginął w tej kurzawie zgiełkliwej i szumnej. Jeżeli ludzie i narody są jak proch sypiący się ze ślepej ręki, jeżeli nie patrzy nikt, jeżeli nie ma we wszechświecie serca ani myśli, jeżeli prawdą jest ziemi zgiełk i chłodne milczenie gwiazd, wtedy wszystko będzie utracone. Oni sami czuli się coraz bardziej niepotrzebni w świecie. Chodzili i patrzyli sobie w oczy, szukając wiary u siebie wzajemnie, nasłuchiwali bicia swych serc, słyszeli, że wszystkie jednakowo są znużone i chore, że wszystkie jednakowo dławi bojaźń.
— Czuliśmy — mówił pan Seweryn — że jeżeli ktoś nie zdoła dać nam siły nadludzkiej, jeżeli ktoś nie da nam mocy do wzniesienia się sercem ponad świat — zginiemy. Czuliśmy, że musimy dokonać cudu, wyjść poza własny rozum, poza rzeczywistość, aby przetrwać i wierzyć. Czy ty wiesz, co znaczy wiara? Dowiesz się może. Nauczy cię kiedyś życie, że można człowieka w jego wnętrzu zabić lub ocalić. Stwórz wiarę, która zdolna przetrwać mękę, a człowiek wbity na pal będzie siłaczem. Ludzie nie wiedzą, co za moc mają w duchu, jaką niezrównaną i potężną siłą rozporządza każdy z nas, byle śmiał, byle nauczył się nie bać. Póki człowiek zna strach — nie poznał ducha. Nie wie, iż on i duch są jedno, że wszędzie jest on sam, że nigdzie innego nic prócz siebie nie znajdzie. Dopóki człowiek może być przestraszony, nie zna świata bożego, który w nim jest. Pełza po zmarzłej skorupie i nie czuje, że otacza go zewsząd życie. Gdy ludzie giną, gdy ich zabija pustka życia, martwota i trwoga, gdy czują się niczym, trzeba zażądać od nich, aby byli wszystkim. Im większy jest upadek, tym wyżej musi sięgać wzlot, by zdołał porwać. Zrozumieliśmy wtedy dzięki niemu, który był sługą sprawy, że my, których zabił świat, musimy świat ożywić, póki nie stanie się sercem to, co dzisiaj jest kamieniem, nie dźwigniem się z mogiły, której kamień strzeże. Jak głaz legli nam ludzie na piersiach, myśmy żywi byli pod głazem, musimy pobudzić gniotących.
Opowiadał mi, jaki gniew powstał na emigracji, gdy towiańczycy wysłali go z listem do cesarza rosyjskiego z oświadczeniem, że pragną spełnić wobec niego obowiązek poddanych. A obowiązek poddanego jest uwolnić władzę od grzechu władzy. Obowiązkiem jest odrodzić władcę całkowicie w swobodzie, tak aby żyła i działała przez niego swoboda świata.
Mówiłem z nim o stosunku moim do kwestii polskiej, pan Seweryn słuchał poważnie z namarszczonym czołem, w końcu rzekł:
— A jeżeli ty się mylisz?
— O czym mówisz, stryju?
— Wy tak myślicie. Wszystko, co działo się dotąd, działo się bez własnego udziału człowieka. Powiadasz, pracą swoją stwarza człowiek podstawy w życiu. To jest słuszne. Nie duchem, lecz człowiekiem stworzył cię Bóg: nie myślą, ale ciałem masz kołatać w jego pierś. Mówić trzeba mową, którą zna i której słucha on, co myśli słońcem, ziemią, wszystkim, co jest. Ziemia jest większym duchem niż myśl nasza. Gwiazdy, słońca to wszystko duchowe i ciało nasze jest duch. Praca jest zaślubinami duchów. Człowiek niepracujący obcy jest Bogu, chociażby się modlił i pościł. Myśl nieprzeparta przez ciało, nieznana ciału, nie jest myślą. Snem jest i sennym rojeniem. Ale ty mówisz dalej. Człowiek musi sam dźwignąć siebie.
— Tak — powtórzyłem.
— Bóg za niego nie dokona pracy, to wiemy wszyscy. Oddał mu się Bóg w nim samym i nie żyje nigdzie prócz w nim tylko
Uwagi (0)