Darmowe ebooki » Powieść » Płomienie - Stanisław Brzozowski (chcę przeczytać książkę w internecie .TXT) 📖

Czytasz książkę online - «Płomienie - Stanisław Brzozowski (chcę przeczytać książkę w internecie .TXT) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Stanisław Brzozowski



1 ... 43 44 45 46 47 48 49 50 51 ... 77
Idź do strony:
prawdy żył w nim głęboko. Kiedy na drugi dzień Goldenberg i robotnik Polak, Kobylański527, ofiarowywali swoją gotowość wzięcia udziału w zamachu lub wykonania go na swoją rękę, Sołowjew, podczas gdy inni wytaczali taktyczne argumenty i względy, mówił krótko:

— Wątpię, aby ktokolwiek z was czuł się tak upoważniony do wykonania dzieła.

— Zabija kula, nie prawo — rzekł Goldenberg.

— Trzeba, aby zabiło prawo. I nieprawdą jest, że się tego nie wyczuje, a chociażby i tak, trzeba, abyśmy sami w sobie dla siebie wiedzieli, że tak jest. Prawdy nie da się udać. I wszystko zostawia następstwa, czyn, który nie był pełny w sobie, któremu brakowało wiary, pewności wewnętrznej, mści się na sprawcach jak zbrodnia. My z carem Aleksandrem walczymy o prawdę. Wtedy tylko śmierć jego nie będzie mordem, gdy nasza myśl zabije go, gdy nasze sumienie zwycięstwo odniesie nad jego wiarą, jego przekonaniem.

— To dla niego już jest wszystko jedno — obstawał przy swoim Goldenberg.

— Nie wolno człowieka tak traktować. Przez to, że narodził się człowiekiem, należy on do ludzkości i nad nim jest myśl, choć on nie wie o tym. Myśli jego nie wolno zabijać inaczej jak myślą.

— Dla was Aleksander należy do społeczeństwa — rzekł Goldenberg.

— Do ludzkości — tak. Każdy należy do ludzkości — mówił Sołowjew poważnie.

— Oni są jak dzikie zwierzęta. Kto swobody nie rozumie, jest jak dziki zwierz. Człowiek wytępił dzikie zwierzęta. Takie samo prawo my mamy wobec nich. Wy nie powinniście podnosić ręki na niego, w takim razie dla was jest on brat.

— Jego sumienie i moje idę uwolnić od tej zbrodni, która ciąży na nas; odpowiedzialni jesteśmy za życie rosyjskie...

— Jesteście przyjacielem Aleksandra.

— Tak — odpowiedział krótko Sołowjew — jego jedynym przyjacielem.

To nie był frazes. Dusza Sołowjewa tego była kalibru.

— Są przecież okoliczności, kiedy wkładamy przyjaciołom najbliższym broń do ręki. Nie czuję, abym jako człowiek krzywdę wyrządził Aleksandrowi Drugiemu — człowiekowi. Gdyby tak chciał, zabiłbym się sam wraz z nim.

— I po co?

— Aby stało się prawdą, że niezgodne jest z sumieniem człowieka istnienie rosyjskiego cara.

— Coś nowego — powiedział Kirsanow. — My, Rosjanie, ciągle uczymy Europę.

— Kromwell528 — powiedział krótko Sołowjew — Orsini. Nie wolno znosić niewoli.

— Więc konstytucja Magna charta529. I swobodny rozwój rosyjskich łupigroszów — mówił Kirsanow — i dlatego my mamy zejść ze swej drogi.

Dyskusja zapowiadała się gorąca i namiętna. Kirsanow był blady. Zejdenman co chwila coś pisał na skrawku papieru, Michajłow był spokojny i zdecydowany, Sołowjew spoglądał z niepokojem na Kirsanowa, którego bardzo kochał. Ola była wzruszona tak, jakem jej nie widział od czasu sądu nad Wierą Zazulicz530. Atmosfera była ciężka. Pierwszy zaczął mówić Zejdenman; nie czekając odezwania się Sołowjewa, zaczął atakować nowy kierunek w działalności organizacji, ujawniający się w sposobie prowadzenia pisma.

— Odsuwamy się od naszego jedynego zadania, od stworzenia szerokiego ruchu ludowego — rozpoczynamy zwykłą polityczną walkę na swój rachunek. Lud nie zrozumie jej, i słusznie. Wszelka bowiem walka polityczna, przeprowadzona przez taką lub inną oderwaną od masy grupę, może doprowadzić jedynie do zmiany formy wyzysku ludu. Do utworzenia na jego barkach i nad jego głową nowej, w stosunku do niego całkiem obcej, zewnętrznej organizacji przymusowej. Trzeba jasno zrozumieć, czy zakładamy podstawy dla socjalistycznego ustroju w Rosji, czy też tylko chcemy konstytucji, by zabezpieczyć i wyrównać teren dla działalności rosyjskiego kapitalizmu.

Zejdenman mówił logicznie i z wewnętrznym przejęciem, głos mu drżał, gdy wołał, że nasza idea nie przez nas została stworzona, że ona została wypracowana przez całe męczeńskie życie inteligencji rosyjskiej. Siłą naszą było i jest, że nie mieliśmy żadnych innych dążeń prócz tych, które samorodnie żyją w piersi ludu. Gdy staniemy się przedstawicielami tylko własnych praw, będziemy straceni.

Zejdenmanowi odpowiadał Siewierow. Mówił o tym, że nieprawdą jest, aby idea walki obca była ludowi. Bynajmniej. Nawet przy dzisiejszym strasznym biurokratycznym ustroju ludowi nie jest obca idea walki o prawo. Idea ta żyje, brak jej woli i głowy, która by jej samej ją samą uświadomiła. Rząd niszczył wszystkie naturalne związki i węzły pomiędzy grupami ludzkimi. Sieć policyjno-podatkowa stała się jedynym łącznikiem. Bierna masa nie jest naturalnym stanem: ona jest wytworem nieustannej morderczej działalności rządowej. Niezadowolenie żyje ciągle i wszędzie: wybucha tu i ówdzie drobnymi pożarami. Ale jeden wybuch nie wie o drugim. Każda wieś pozostawiona jest samej sobie. Gdy wybuchnie w niej konflikt, tworzy naokoło niej rząd pas martwy, poprzez który nie prześliźnie się żadna wieść żywa. Telegrafy roznoszą tylko tę jedną wieść: przysłać żołnierzy, więcej żołnierzy. I potem: już idą, idą, idą. I dla każdej wsi, każdej gminy reszta kraju to martwa pustynia, poprzez którą zdąża zawsze tylko wroga siła, gotowa więzić, bić, wiązać, zabijać i palić. Tak wytwarza się myśl o bierności. Kładzie się na duszę ludową ciężkim brzemieniem lodowców i śnieżnego stepu. Każda wieś jest sama. I te komórki pszczele, te zmartwiałe, skamieniałe wsie walą się na wsie żywe ciężarem więziennych kamieni. W każdej pojedynczo jest bunt, wszystkie razem są martwe i głuche.

— Więc? — zapytał Kirsanow.

— Trzeba stworzyć zbiorową falę buntu. Niechaj każda wieś wie, że na drodze ku niej iść mogą nie tylko kozacy, nie tylko gubernator z żołnierzami, ale i mściciele ich krzywd. Że w kraju już jest siła biorąca odwet, że siła ta rozlewać się zacznie po kraju, sączyć się strumieniami jak krew.

— Nie rozumiem — mówił Kirsanow, podnosząc brwi.

— To jest jasne — rzekł Siewierow. — Nie twórzmy tylko teorii usprawiedliwiających bezczynność. Lud już dawno powtarza: ziemia i wola, i my z nim. Nauczmy się sięgać i brać.

Michajłow podniósł głowę ze swojego kąta i zaczął mówić jasnym i silnym głosem:

— Oderwiemy się od masy, lud nas przestanie uważać za swoich — mówi Zejdenman. — Ja myślę, że to właśnie dzisiaj tak jest. My patrzymy, jak lud ginie, i stoimy bezczynnie. Co najwyżej wołamy: patrz, i my giniemy! Jesteśmy albo obojętni więc, albo słabi. Czy lud zrozumie teorię usprawiedliwiającą naszą bierność? Nie. I Pożałować was trzeba — powie — że wy tak jeden za drugim giniecie i coraz nowi wychodzą z was, i znowu giną. Żałośliwi wy, sieroty boże. I tyle. Jurodiwych531 zna dużo już lud. Nie twórzmy mu nowych, którzy razem z nim idą pod pletnie.

Kirsanow zrazu mówił zwykłe, teoretycznie znane rzeczy. Mówił o prawie rządzącym życiem społecznym, o nieustannym działaniu drobnych przyczyn, o istocie procesu społecznego, który sam wytwarza i wychowuje siły niezbędne do wykonania danego zadania. Historia to nie jest coś obcego człowiekowi, to jest on sam taki, jaki jest. Gdy może być dokonane jakieś dzieło, są już gotowe środki. Bo jedno i to samo stawia zadanie i tworzy siły niezbędne do ich rozstrzygnięcia. Dopóki siły te narastają dopiero, nie pomoże to nic jednostkom, które rozumieją charakter najbliższej fazy, mającej nastąpić, że będą usiłowały przeskoczyć same siebie, swój czas. Powinny one czuć się tym, czym są: fermentem i organem masy, jej świadomością.

Sołowjew rzekł spokojnie:

— Czy chcesz wszczepić masie ludowej krew, o której wiesz, że jest zgniła?

— Masie nic się nie szczepi z zewnątrz. Masa myśli szczerze, tak jak musi.

— Tak jest, jak musi. Ale my musimy wiedzieć, kim my jesteśmy wobec mas. Ja czuję się widzem ich cierpień, wspólnikiem tych przerażających, wszelką miarę słowa przekraczających zbrodni, jakie dokonywają się na niej. Muszę wierzyć w siebie, abym śmiał myśleć za lud.

— Więc...

— Jeżeli nie dokonam tego, com postanowił, nie będę mógł szanować siebie.

— To jest twoja sprawa.

— Nie, nie usprawiedliwiam kłamstwa, ja nie mogę być jezuitą532 rozwoju, kłamać duszy mojej w imię praw ewolucji.

Kirsanow zbladł.

— Istnieje — rzekł — epikureizm533 zguby. Pieczoryn534 w nas wszystkich żyje.

— Daj spokój, Jerzy — rzekł Sołowjew. — Ty wierzysz tak, a ja inaczej. Ty masz prawo, ciężkie prawo żyć. Myśl wydała ci ten wyrok surowy. I będziesz musiał przeczekać skrzyp szubienic, noce, w które bieleją włosy. Ciężką obmyśliła ci dolę twoja prawda. Tobie nie wolno umrzeć. Bo ty tak wierzysz i czujesz. Czujesz, że w ten sposób jesteś potrzebny.

— Nie zależymy od swoich upodobań.

— Jutro idę zabić Aleksandra — rzekł Sołowjew. — Niech sumienie wasze powie wam, co potrzeba czynić.

— Nikt nie ma prawa dla swojej myśli, dla swojego przekonania narażać sprawy ogólnej — powiedział Zejdenman.

— Sprawa ogólna — rzekł Sołowjew — trzyma się naszymi przekonaniami: jeżeli nie wierzymy w siebie, nie wierzymy sobie, nie ma pod nami żadnej ogólnej sprawy. Szacunek własny, wiara w prawdę własną jest podstawą, która wszystko trzyma. Gdy się załamie ta kolumna — wszystko runie.

— Co znaczy śmierć jednego człowieka? — pytał Zejdenman. — Pytam się was, czy wy się łudzicie, że on żyje tam w Zimowym Pałacu i że dosyć ugodzić go kulą w serce, aby on zginął. On żyje w milionach serc i myśli.

— Tak — rzekł Sołowjew — tak, on żyje, nietykalny pan dusz i losów. Strach pomyśleć, o obłęd przyprawia myśl — miliony ludzi żyje, myśląc: jest taki człowiek, który ma prawo rozporządzać mną, moim życiem, moją krwią, całą moją dolą; myślą, gdy giną, nie zaznawszy w życiu nic: nie można inaczej, on tak chce. Tak. Ołtarz jego wznosi się po wszystkich ruskich chatach i tam go trzeba obalić. Trzeba, aby lud zrozumiał, że jego myśl może zabijać i sądzić, aby uwierzył w swoją myśl.

Siewierow postawił pytanie na ostrzu noża:

— Kwestia jest jasna. Sołowjew nam wyłożył swój zamiar. Zamiaru tego dopełni on niezależnie od naszego zapatrywania. Czy chcecie być tylko biernymi świadkami? Patrzyć, jak będzie on szedł, mówić: obłąkany, on nie rozumie naszej spokojnej mądrości, która pozwala nam w myśli, jak w balonie, wznosić się ponad nieustannym zabijaniem godności ludzkiej, wiary w swobodę własną w narodzie, czy tak? Będziemy patrzyli z naszego szczytu na jego szubienicę, śmierć jego wpiszemy na długą listę tych, którzy szlachetnie błądzili, którzy prostowali nasze ścieżki. Ale to już będzie niekonsekwencja. Nie dość jest być obojętnym, trzeba przeszkodzić.

— Tak jest — rzekł Zejdenman. — Nie powinniśmy być obojętnymi widzami. Siewierow ma słuszność. Stawiam wniosek potępiający, jako bezcelowe i szkodliwe, wszelkie zamachy na życie cara.

— Stawiam wniosek — rzekł Siewierow, trzęsąc się — aby nazwę naszej organizacji zmienić: niechaj zamiast Ziemia i Wola nazywa odtąd Bractwem imienia Komisarowa535.

— Takich rzeczy się nie zapomina — rzekł Kirsanow.

— Nie masz słuszności, Siewierow — rzekł Sołowjew. — Kto z nas może wybrać życie, wybiera cięższy los.

— Nie o to idzie — rzekł Siewierow. — Teraz mamy zasadniczą kwestię. Czy jesteśmy demoralizatorami ludu, czy jego wskrzesicielami.

— Lud nie patrzy na was — rzekł Kirsanow — nie rozumie was ani waszych szubienic. Lud chce pracy i sprawiedliwości.

— Kto jest rzeczą, nie ma prawa chcieć, my wszyscy jesteśmy własnością cara Aleksandra Drugiego. Myśląca własność — niewolnicy.

— Tylko zmiana form życia wytwarza nowe dusze.

— Niewola znoszona biernie jest trucizną i wytwarza sofistów536 caratu.

— Zdaje się, że istotnie sprawa stoi zasadniczo — rzekł Kirsanow. — Razem nie możemy pozostać w organizacji.

— Głosujemy nad wnioskiem Zejdenmana — rzekł Michajłow.

Za wnioskiem podniosło się trzy ręce.

— Ziemia i Wola nie potępia zamachu.

Kirsanow chciał coś mówić. Michajłow podszedł do niego:

— Daj pokój, Jur. Pamiętaj, co sam mówisz, nie wolno podporządkowywać sprawy ogółu nawet najgłębszym przekonaniom osobistym.

— Musi zapanować jasność — rzekł Kirsanow.

Ola zażądała głosu. Mówiła ona rzadko na zebraniach, ale liczono się z nią.

— Mam wrażenie — mówiła — że jesteśmy ślepi. Jutro brat nasz idzie zginąć za sprawę. Tak czy inaczej zapatrujemy się na to — rezultat jest jeden i ten sam. Wszyscy już dawno rozstaliśmy się z osobistym życiem. Żyjemy już tylko jako momenty historii. Człowiek stwarza historię po ciemku, my chcielibyśmy żyć, widząc. I dlatego nie ma i nie może w nas być nic prócz tego nieustannego spalania się w świecie przyszłości. Jesteśmy razem, to jest jedyna ludzka strona naszego istnienia. My sobie zastępujemy wszystko; szczęście, życie i cały świat dla każdego z nas — to nasza gromadka. Tu każdy z nas żyje nie jak katorżnik jutra, lecz jak człowiek. Tu odpoczywa. Dzisiaj ginie i to ostatnie. Sołowjew idzie na śmierć, jakby był sam. Jakby sam szedł przez tłum ludzi nieznających go. My dzisiaj sądzimy go tylko. I on stoi tu przed nami nie jak brat wobec braci, lecz jak przed sędziami. Ważyliśmy jego serce...

— Daj spokój, Olga — rzekł cicho Sołowjew — ja widzę do głębi dusz. Ja rozumiem. Jutro ja pójdę w śmierć, a wy zostaniecie. Szczęśliwszy jestem od was. Jeżeli jest wśród was ktoś, co zażąda tego czynu, oddam mu go. Ale musi czuć się bardziej przekonany ode mnie. Rok cały myślałem o tym dniu: całą istotą zżyłem się z nim. Nie zawaha się we mnie nic, nie będzie we mnie ani jednego drgnienia obcego czynowi.

— Losujmy — rzekł Goldenberg.

1 ... 43 44 45 46 47 48 49 50 51 ... 77
Idź do strony:

Darmowe książki «Płomienie - Stanisław Brzozowski (chcę przeczytać książkę w internecie .TXT) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz