Waligóra - Józef Ignacy Kraszewski (barwna biblioteka .txt) 📖
Przenosimy się do roku 1226 i 1227, gdzie spotykamy dwa skonfliktowane rody — Odrowążów i Gryfitów. Tytułowy bohater, Waligóra, jest przedstawicielem tego pierwszego i bratem biskupa krakowskiego, Iwona Odrowąża. Przedstawicielem rodu Gryfitów jest Jaszko, wichrzyciel i spiskowiec.
Śledzimy ich wędrówki po kraju i poznajemy Polskę okresu rozbicia dzielnicowego — bywamy w dworkach książęcych, siedzibach możnowładców, gospodach i salach sądowych, a ostatecznie jesteśmy świadkami pogłębienia się kryzysu w kraju podczas zjazdu książąt w Gąsowie.
Waligóra to kolejna powieść Józefa Ignacego Kraszewskiego wchodząca w skład cyklu historycznego Dzieje Polski. Autor ponownie przedstawił nam galerię interesujących postaci, wielką politykę i wątki miłosne.
- Autor: Józef Ignacy Kraszewski
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Waligóra - Józef Ignacy Kraszewski (barwna biblioteka .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Józef Ignacy Kraszewski
Tak samo jak ona, ze Wschodu i Zachodu płynęły do nas myśli, obyczaj, życie, a u nas się zlewały w całość która je łączyła i jednoczyła. Żadnemu z tych wpływów nie ulegaliśmy wyłącznie, a karmiliśmy się wszystkiemi, jak pszczoły które z kwiatów miód zbierają. I gdyby nie napaści i nie wojny a zniszczenia, które połowę narodu na siodłach z mieczem w dłoni wciąż trzymały — miód ten nasz byłby obfitszy i słodszy...
W orszaku Leszkowym niemieckiej zbroi i sukni dużo było, między kapelanami niejedna twarz zdradzała południowe pochodzenie; — dużo też swoich dla oka się po niemiecku zbroiło i przystrajało. Obok tych szło sporo Rusinów, ze wschodnio greckiemi sukniami i pasami, wysokie kołpaki niosąc w ręku. Niektórzy ze staroświecka po prostu ale bogato byli przybrani, inni na pół ruskie, pół niemieckie mieli na sobie płaszcze i kaftany.
Książe ze swą panią szli do oświetlonego ołtarza i tam gdzie przed chwilą klęczeli Hebda i Kumkodesz, poklękli, a księża i klerycy wesołemi głosy, na dany znak zanucili.
Żwawiej poruszyła się żłobek-kołyska..., żywiej błysnęły światła, siny obłoczek kadzideł rozszedł się w powietrzu, a pieśń której wszyscy wtórowali, w ulicę wybiegła rozgrzać serca tym co stali u drzwi kościołka, czekając kolei, aby się też nowonarodzonemu mogli pokłonić.
Leszek modlił się zapatrzony na żłobek i dziecinę, lecz mimo dnia wesela tego i mimo pieśni radośnych, na twarzy jego widzieli wszyscy z poza obłoku kadzideł, chmurkę smutku jakiegoś.
Książe Krakowski, starszy między Piastami, panujący spokojnie, żyjący szczęśliwie, którego Bóg córeczką i synkiem pobłogosławił — którego kochali wszyscy, który sprawiedliwości wzorem ojca był pilnym szafarzem, — w tym dniu nie czuł się szczęśliwym.
Jakieś przeczucie kołatało do serca jego i mówiło mu. — Nie dożyjesz drugiego dnia takiego, pieśni tej nie posłyszysz już więcej.
Książę odpędzał myśl natrętną, cisnęła mu się naprzykrzona, i ciężyła na skroni jak wieniec męczeński.
Księżna też patrzała jakby strwożona i smutna — na ołtarz i na sposępniałą twarz mężowską.
A mnisi wesołą pieśń coraz głośniej nucili.
Hebda i Kumkodesz, dla których w małym kościołku nie było miejsca, wyszli w ulicę.
Znali się oni z sobą dobrze.
Hebda był wszakci w opiece biskupa Iwona, a Kumkodesz sługą jego. Często bardzo kleryk odziewał ubogiego, karmił go i strofował, Hebda nawykł szanować go, a był z nim poufalej niż z innemi.
Gdy się znaleźli w ulicy, żebrak pochwycił połę szaty kleryka i pocałował ją z pokorą.
— Patrzajże! znowu mi ty marznąć będziesz! — zawołał Kumkodesz — opończy już nie masz, chodaki nowe pewnieś chyba przepił! Niepoprawny ty jakiś!
— Ojczulku — odezwał się Hebda — opończę mi ta baba zdarła co to wiecie, w głowie jej się pomięszało. Drżała z mrozu... Mnie ciepło... Chodaki dałem Łabie, bo miał nogi bose... Hebdzie gorąco.
To mówiąc sparł się na kiju i poskoczył, nogami uderzając jedną o drugą. Wśród tej wesołości jakby mu co na myśl przyszło — przystąpił do Kumkodesza szepcząc mu.
— Panaście widzieli? Blady jest i chmurny... czuje on to, co ja...
— A tyż co czujesz? — spytał Kumkodesz.
— Ile razy spojrzę nań, czy jedzie miastem, drogą, czy się modli w kościele... widzę zabójców koło niego, miecz nad głową i pana nagiego w ranach...
Kumkodesz potrącił go gniewnie.
— Jak ta baba co ci opończę wzięła szalony jesteś! — krzyknął.
Hebda głową rzucił.
— Com winien kiedy jedno widzę wciąż czy słońce świeci, czy noc... bylem pana zobaczył — wnet mi się przewraca w nagiego i porąbanego — odparł Hebda.
Żegnam się i odpędzam marę — to cóż? myślicie że ustępuje?
Nie — krzyż ją przetnie na dwoje, na czworo, a kawałki stoją przed oczyma!
— Dzięki Bogu, panu naszemu nic nie grozi! — począł Kumkodesz — myśl ty ino o sobie.
I chciał iść, aby się od żebraka odczepić, ale Hebda kroczył za nim.
— Prosiłem ja świętego ojca naszego — mówił ścigając go ciągle Hebda — aby mnie przeżegnał, i mary odegnał. Nic nie pomaga! Com winien, że mi takie oczy dano za karę, które widzą czego niema na świecie i daj Boże by nie było. Chodzi żywy człek, to ja go widzę trupem, śmieje się baba, mnie się zda jakby płakała, wraca wesele, u mnie w oczach pogrzeb... niosą do chrztu dziecko, wydaje mi się że zbójca jedzie...
Kumkodesz się rozśmiał.
— Toć ci ojciec nasz zawsze mówi, módl się — rzekł — zbywając się natręta.
— Jak mogę to się modlę! — westchnął Hebda — i wysuwając z podartego rękawa dyscyplinę pokazał ją klerykowi. I modlę się i biję się do krwi. Myślicie że boli? Gdzie tam... jakby mnie kto głaskał. Taką mam psią naturę i już z nią zdechnę.
— Nie zdychaj a staraj się umrzeć po chrześciańsku — odparł Kumkodesz.
— Umrzeć to nic, ojczaszku — umrzeć ja potrafię, ale żyć to sztuka! Szatani chodzą koło mnie! Co ja ich widzę! w ulicy, w kątach, po domach, na drzewach. Jeden na kominie siedzi jak na koniu, drugi na ożogu jedzie, inny wojewodę pod rękę prowadzi...
Zamilkł nagle, bo Kumkodesz na wspomnienie szatana, żegnać się zaczął.
Wlókł się jednak za nim aż do wrót biskupiego dworca.
— Ojczaszku — rzekł — gdy się ku nim zbliżyli — prośbeczkę mam do ciebie!
Kleryk się odwrócił.
— Jałmużna rozdana, kłapcia już u nas nie ma! — odparł...
— Nie chcę ja nic — zawołał Hebda — całując róg jego sukni, tylko żebyście świętemu biskupowi powiedzieli, że szalony Hebda pana naszego wciąż widzi nagim, a miecz nad głową jego!!...
Kumkodesz machnął ręką i wszedł na podwórze drzwi zatrzaskując za sobą. Hebda postał chwilę, uderzył się silnie kilka razy w piersi kułakiem, i zamyślony pozostał na mrozie w ulicy.
W chwilę potem orszak książęcy ciągnął nazad na zamek na ucztę wieczorną, którą po całodniowym poście zastawiano.
Hebda stojący zdala zobaczył go, krzyknął i dłońmi obiema zakrył sobie oczy, jakby widoku tego znieść nie mógł.
A Leszek jechał spokojny, za czeladzią niosącą pochodnie, i dwór jego wesoło gwarzył, rozradowany pieśniami kościelnemi. Otwarły się wnet i wrota dworca, z których wyjechał biskup Iwo na zamek, bo tam nań z wieczerzą czekano.
W mieście, które dnia tego świeciło wszystkiemi oknami jakby się w nim ludzie, północy czekając spać nie kładli, rozległ się tentent, jezdnych kilku pędem wielkim do zamku spieszyło.
Jeden z nich głowę miał przewiązaną chustą białą i rękę obwiniętą płachtami, na towarzyszach jego widać było rany i zbroje potłuczone.
Hebda spojrzał gdy przeciągali i znowu zakrył oczy...
We wrotach zamkowych zniknęli.
Leszek już był we dworcu swym, a biskup stawał w przedsieni, gdy gromadka jezdnych tuż nadbiegła. Spojrzał Iwo na nich, i jęk wyrwał mu się z piersi. Nie trzeba było pytać nawet o nowinę jaką nieśli.
— Beno! tyżeś to! — odezwał się biskup strwożony, zwracając się do niemłodego człowieka z głową i ręką obwiązaną.
Ludzie pomagali mu zsiadać z konia — jęknął za całą odpowiedź. Potem przywlókł się do biskupa i po rękach zaczął całować.
— Beno! zbójcy cię napadli w drodze? co z tobą? — odezwał się biskup.
— A! westchnął przybyły, spierając się na ramieniu sługi, zbójcy ale nie na drodze napadli nie mnie, tylko zamek, którego byłem stróżem postanowiony. Biada mnie! biada nam! Światopełk opanował Nakło.
Biskup słysząc to, cofnął się na krok i twarz jego oblokła się boleściwym wyrazem.
— Światopełk więc wypowiedział nam wojnę! — zawołał.
— Ani ją wypowiadał, ani się jej kto mógł spodziewać — rzekł jękliwie kasztelan. — W pokoju z nim byliśmy, któż się napadu mógł spodziać? Garść nas w Nakle siedziała. Nagle, nocą, oskoczył nas z siłą wielką, nimeśmy się na obronę zebrali, wyrąbano bramy... W podwórzach przyszło nam ucierać się z niemi, broniliśmy się do ostatka, jeden przeciwko dziesięciu — i ot, ilu nas uszło z życiem.
Kasztelan westchnął.
— Synowie moi! — zawołał i nie dokończył.
Rozmowa głośna w przedsieni, którą na dworcu słychać było, wywoływać zaczęła ciekawych. Wyszedł za niemi z wesołą twarzą Leszek, właśnie gdy kasztelan opowiadał o wzięciu Nakła — posłyszał i załamał ręce. Stał za biskupem, nie widziany przez niego. Z ust mu się nie wyrwał nawet jęk, tylko głowę spuścił na piersi i ujął zwolna rękę Iwona, który się ku niemu obrócił. Odgadł przy sobie Leszka.
— Panie — odezwał się poważnie — ludzi nam żal, krwi chrześciańskiej rozlanej, lecz — Bóg wie co czyni! Imie jego niech będzie błogosławione! Dobrze się stało co on zrządził. Lepiej jest mieć jawnego nieprzyjaciela, niż druhów fałszywych. Odkrył się i obnażył Światopełk czem jest!
To mówiąc biskup za księciem począł iść do dworca, rękę wyciągnąwszy ku kasztelanowi kroczącemu za nim...
W wielkiej izbie oświeconej pochodniami, które pacholęta trzymały, stół właśnie był zastawiony do wieczerzy, białym obrusem okryty. Stała już księżna z niewiastami swojemi, czekając na pasterza i pana, w głębi urzędnicy i dwór...
Na widok Benona z głową krwawą chustą obwiązaną, okrzyk zdziwienia i przestrachu przebiegł cały ten orszak, który się weselić gotował.
Leszek blady szedł ku miejscu swemu, ze zwieszoną głową i zajął je, biskupowi wskazując siedzenie przy sobie. Iwo Benona zmusił też zabrać ławę, od której mu się krakowski kasztelan odsunął... Cisza panowała długa... Iwo skinął i kapelan książęcy rozpoczął odmawiać błogosławieństwo.
Słuchali go wszyscy stojąc...
— Ojcze mój — przerwał milczenie Leszek — chciał nas P. Bóg dotknąć właśnie w ten dzień gdyśmy się radości spodziewali.
Ten co przyniósł pokój ziemi, mnie dziś przygniótł zapowiedzią wojny...
— Mylisz się synu mój! — mylisz się — począł biskup spokojnie. — Chrystus nie przyniósł nam pokoju, bo go nie ma na ziemi. Czytamy u Mateusza ewangelisty słowa jego. Nie sądźcie abym przyniósł pokój na ziemię, nie przyszedłem niosąc pokoju ale miecz; przyszedłem rozdzielić z sobą syna i ojca, córkę od matki4. Życie całe walką być musi...
Leszek słuchając — westchnął...
— Tak, — dodał — jest to jawne wypowiedzenie posłuszeństwa... Nie pozostaje nam nic, tylko całemi siłami uderzyć na krnąbrnego sługę.
— Głosił to dawno Światopełk — odezwał się biskup — że mu się Nakło do Pomorza jego należało, że zostało oderwane od niego.
— Krzywousty je po trzykroć zdobywał i okupił krwią swoją — odparł Leszek — należało odtąd do nas i stało na straży granicy — a jak Krzywousty ja muszę je raz jeszcze odzyskać.
— Trudno się już mamić tem — jęknął Beno — żeby Światopełk je zdał dobrowolnie, lub żeby on kiedy do podległości się poczuł i daninę dał, dopóki mu się na kark nogą nie stąpi. Śmiały jest, zuchwały i silny...
— Sprostamy mu! — zawołał Leszek — w którym na chwilę krew dawnych Bolesławów się ozwała. Pójdziemy nań z bratem, pomogą mi Ślązcy, obejdziemy się wreszcie i sami.
— Nie łacno — rzekł Beno — na jednego Światopełka stałoby nas, choćby i z Odoniczem razem — lecz kto go zna, wie, że gdy poczuje niebezpieczeństwo, krzyknie na pogan pruskich, na wszelaką dzicz niechrzczoną z którą sąsiaduje i zna się.
— Pogan by na kraj chrześciański śmiał prowadzić — odezwał się biskup — o zgrozo! kościół go wyklnie i potępi!
— Nie wiem czy on za przykładem innych książąt na anathema zważać będzie — zamruczał Beno. Niechby go kara Boża dościgła, bo póki żyw, my od niego spokoju mieć nie będziemy.
W takich smutnych rozmowach upłynęła wieczerza, którą gorzko było pożywać wszystkim, i niemal noc cała upłynęła na radach co poczynać...
Leszek skory do wojny z początku, już wprędce odezwał się, iż należało wszystkich używać środków, aby Światopełka pokonać grozą samą.
Gdy w zamku na Wawelu smutna ta wieść strwożyła i niepokoiła wszystkich, we dworze Marka wojewody, do którego wiadomość o wzięciu Nakła doszła kilką godzinami wprzódy, panowała źle ukrywana radość.
Wojewoda, Jaszko i kilku zaufanych, napawali się powieścią przyniesioną przez tajemnego posłańca. Marek nazajutrz miał być na zamku.
Nie dając znać po sobie, iż już był zawiadomiony, po nabożeństwie kościelnem, stary Jaksa udał się za Leszkiem do dworca. Na drodze urzędnicy oznajmili mu o przybyciu Benona.
Przyszedł więc przed księcia z ubolewaniem krzykliwem, głośnem, tem gwałtowniejszem, że było udanem. Zrywał się jakoby zaraz na Światopełka chcąc iść, wyrzekając się w nim krwi swojej.
— Siłę mamy, miłościwy panie — wołał, stojąc przed Leszkiem — skiniecie tylko a pójdziemy wnet z księciem Konradem razem i zgnieciemy go.
Słuszna jest byście mu odebrali rządy Pomorza waszego...
Leszek już był z wojennego zapału ostygł, i inne miał myśli.
— Przystało nam, — rzekł łagodnie — mając siłę, mieć pomiarkowanie. Damy czas Światopełkowi do ukorzenia się, do namysłu...
Wojewoda swą wierność i gorliwość w sprawie pana chcąc okazać, tem mocniej za wojną natychmiastową obstawał. Według niego zimową porą odzyskanie Nakła było łatwiejszem, nie potrzeba było dać się w niem nieprzyjacielowi umocnić i zabezpieczyć.
Inni mu też z rycerstwa potakiwali, a biskup Iwo słuchał i milczał.
Nie upłynął ten dzień bez nowych posłańców i wiadomości. Z Płocka od księcia Konrada przybył jeden z jego przybocznych z oznajmieniem o wzięciu Nakła i radą braterską. Konrad poufnie Leszkowi tę myśl właśnie dawał, którą on sam już miał wprzódy.
Uwagi (0)