Darmowe ebooki » Powieść » Waligóra - Józef Ignacy Kraszewski (barwna biblioteka .txt) 📖

Czytasz książkę online - «Waligóra - Józef Ignacy Kraszewski (barwna biblioteka .txt) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Józef Ignacy Kraszewski



1 ... 35 36 37 38 39 40 41 42 43 ... 55
Idź do strony:
ruszy...

Pokiwali starzy głowami z powątpiewaniem.

Dopiero Jaszko im zeznał, że potajemnie Światopełk jeździł do Płocka i jak mu do Plwacza do Uścia towarzyszył.

Zaczęli się dopytywać o Odonicza z zajęciem wielkiem, bo ten już jako pobratany ze Światopełkiem i im był powinowaty a swój.

— Ale z czemże cię do nas odprawił? — zapytał wojewoda.

Jaszko się zadumał trochę jak powiedzieć...

— Światopełk — odparł — wojny nie chce, bez niej się obejdzie a nieprzyjaciela zgładzi. Leszek też do wojowania nie skory i pokój woli a rozjemstwo duchownych. Namawiać trzeba pana na zjazd dla ugody, i żeby miejsce naznaczył niedaleko pomorskiej granicy — a ztamtąd oni cało nie wyjdą!!...

Na tak rzezko wypowiedziany zamysł Światopełka — wszyscy umilkli poglądając jedni na drugich. Sam wojewoda nie przyjął ochotnie tego planu.

— Dużobyśmy ważyli — rzekł. — Po co się krwią mazać mamy, kiedy go wygnać można a Odonicza w jego miejscu posadzić... Zejdzie sam ochotnie, tak jak Laskonogiemu ustąpił, byle przewagę widział.

— Zjazd — rzekł Adaszko stryjeczny — ho! ho! bez duchownych się nie obejdzie, a jak się oni zjadą, zgodę uczynią. — Cóż? na nich z orężem napaść? a toć nas wyklną i rozpędzą, że jak ci co ze Szczodrym trzymali na wygnanie wszyscy iść będziemy musieli!! Światopełkowi co za światem do morza przyparty siedzi łatwem się to zdaje.

— Cóż ważyć będziemy my? — mruknął Jaszko. — Światopełk na siebie weźmie wszystko. Nie uda mu się, my cali zostaniemy...

— On paść może! — rzekł wojewoda — a bez niego i my słabi będziemy.

Ze wszech kątów rady się odzywały przeciwne. Jaszko na ławie siadłszy milczał, dopiero gdy go o Światopełka pytać zaczęto, wysławiać go zaczął.

— Rycerz prawy jest i mąż siły wielkiej — rzekł — mówi mało, ale nieulękniony jest i wie czego chce, a co chce to potrafi. Nam z nim i za nim iść, albo się poddać i zginąć.

Widziałem go na dworze Konrada, gdzie o nim prawie żywa dusza nie wiedziała i u Odonicza i w podróży... Patrzałem zaplątawszy się do obozu na Laskonogiego, który poszedł Uście oblegać, wszyscy oni przy nim, Henryka nie wyjmując, słabi są. Konrad by mu może jeden sprostał, ale z tym oni idą razem...

Powoli ta myśl zjazdu z początku niechętnie przyjęta, zaczęła się przyjmować...

Jaksom przypadało co najłatwiejsze, namawiać do zgody i pojednania. — Bezpieczniej im było z tem.

Krwawa tylko plama którą za tym zjazdem widać było — odrażała wielu.

— Krwi nie trzeba — pójdzie Leszek do Sandomierza na ojcowiznę i z siostrą siądzie przy klasztorze. Więcej nie może chcieć — mówił jeden. Zechcą jego uśmiercić, rzeź będzie wielka, a w niej kto padnie, jeden Bóg wie.

Uchwalono posłać do Światopełka, lecz tymczasem myśl zjazdu siać, aby powoli wschodziła. Wola Światopełka więcej miała wagi niż rady inne...

Późno w noc się rozeszli...

Nazajutrz już w mieście ten i ów wiedział, że Jaszko z łowów na Szlązku powrócił.

Sam ojciec mówił o tem, skarżąc się, iż go o ucieczkę pomawiano, gdy tylko znudzony bezczynnością w lasach szukał rozrywki.

Tegoż dnia do mistrza Andrzeja doszła wiadomość o bracie, którą się poważny mąż uradował i na dwór ojca pospieszył, zapomniawszy urazy bratu.

Ale Jaszka już nie było, bo swoich miejskich druhów i drużki pilno chciał odwiedzić i na cały dzień wyruszył.

Mistrz Andrzej zastał ojca tylko.

Wojewoda z wyprawy Jaszka przed księdzem nie mógł się tłumaczyć, wiedział że do tajnych spisków należeć nie zechce i że je potępia.

Z rozmowy wyszło co po świecie o wojnie Plwacza z Laskonogim prawiono, o Światopełku i o innych sprawach. Stary wojewoda od niechcenia rzekł:

— Leszkowa powaga wszystkiemu temu koniec by położyć mogła. Niech zwoła zjazd kędy pośrodku tych ziem o które się spory toczą i krew przelewa, będą musieli książęta być posłuszni — i tak się wszystko zagodzi.

— Sami książęta — odezwał się mistrz Andrzej — nie dokażą nic, ale duchowieństwu tam przypada do czego je Bóg wyznaczył, ażeby rozjemcą było i różczkę oliwną przyniosło. Bez panów biskupów pokój nie stanie...

Wojewoda trochę zmilczał.

— Spraw tam duchownych do roztrząsania nie będzie — rzekł krótko.

— Pojednanie to duchownych sprawa — odpowiedział syn. — Nie byłoby komu spisać i przypieczętować zgody, gdyby ich nie było. A gdzie starszy książę zasiada, tam i najstarszy nasz pasterz gnieźnieński powinien być. Świecka moc bez duchownego potwierdzenia nie waży.

Nie sprzeciwił się wojewoda.

Było tak w istocie, nie tylko w Polsce, lecz w świecie całym, że bez stolicy rzymskiej zgody i zatwierdzenia akt żaden poszanowanym nie był. Cesarskie uchwały czekały na nie i mocy nabierały dopiero, gdy Rzym je uznawał. Wprawdzie groźby klątw kościelnych przez zbyt częste rzucanie ich i oswojenie się z niemi znacznie na sile straciły, wszakże kto walczył jak cesarz sam z anathemą, kto pozornie ją lekceważył, musiał w końcu uledz lub upaść.

Mistrzowi Andrzejowi myśl ta którą ojciec podawał, zdała się bardzo szczęśliwą. Zgadzała się z usposobieniem Leszka, była dogodną duchowieństwu, które swój wpływ mogło dać uczuć i nie dozwolić mu osłabnąć.

Tegoż wieczora mistrz Andrzej wspomniał o tem biskupowi Iwonowi.

— Kościół — odparł pobożny pasterz — nie może odpychać nigdy żadnego środka wiodącego do zgody, zapewniającego pokój.

Zjazd może być obfitym w błogie skutki, lękam się tylko, jeżeli go zechcą nieprzyjaciele Leszkowi, aby nie krył w sobie podejścia jakiego i zdrady...

Serce moje ogarnia niepokój, choć rozum mówi za takiemi paktami, które kraj na długo obdarzyć mogą spoczynkiem...

A gdzież więcej go potrzeba jak tu w ziemiach leżących odłogiem, wśród ludu co jeszcze ochrzcił się tylko z wody nie z ducha?... Moglibyśmy nasze święte kolonie rozmnażać, apostołów sprowadzać, szkółki zakładać, kościoły stawić i poganom nad granicami groźnemi być... Co niech Bóg da. — Amen.

II

Spała stara prządka snem błogosławionym ludzi co trosk nie znają. Spała w kątku, wygodnie głową oparta o ścianę, z usty uśmiechającemi się marom sennym, oddychając lekko, z jedną ręką na piersiach, z drugą w dół spuszczoną... Palce chciały jeszcze trzymać nić jedwabną, która się z nich wymknęła, a wrzeciono potoczyło się na podłogę... Ono też potrzebowało odpoczynku i leżało sparte o nogi prządki niby tak uśpione jak ona.

W ognisku gorzały kłody olchowe i drzazgi smolne, a płomyki ich żółte, sine, zielone i węgle rozżarzone różowo splatały się w barwy tęczowe, wesołe... Drzewo mruczało paląc się, szeptało, syczało, mówiło głosami różnemi, których miło słuchać było. Zdały się one mową tajemną innego świata, i jakby wtórem do ludzkiej pieśni przy ognisku nuconej...

Blask od niego padał na ściany nierówny, migocący się, drżący... Płomienie na przemiany świeciły w różnych stronach i posyłały światło swe po zakątach, zaglądając do nich ciekawie.

Padła czasem jasność na twarz starej prządki, oblała ją całą i z dala patrzącym pokazała że usnęła głęboko, że przebudzenia lękać się nie było potrzeba.

Stojąca u ognia wpatrywała się najpilniej w śpiącą, stara Dzierla, tego dnia staranniej jeszcze niż zwykle przystrojona... Jej się też jeszcze uśmiechał jakiś odblask młodości choć cudzej.

Oczy jej ciskały płomienie, wązkie usta składały się do wesołego wyrazu... Okryta szeroką płachtą z pod której widać było we wstążki i blaszki przystrojoną głowę, Dzierla miała pas czerwony, którym ścisnęła się aby sobie młodą nadać postać, a spódnice swe kraśne poupinała zalotnie... Na szyi wisiało różnobarwnych pereł co niemiara.

Dalej na ławie przytulone do siebie, niespokojne i smutne jak dwa gołąbki przypadły dwie Halki. — Ręce miały założone na szyje, głowy pochylone tak że się skroniami stykały. Ich dwie stanowiło tę jedną istotę dziwną, którą los rozdwoił aby może podwójnie cierpiała.

Oczy dwóch Halek ciągle w tamtą patrzały stronę kędy stara prządka spała, potrzebowały tego snu, pożądały, czekały.

Z ich niepokoju śmiała się stara Dzierla na przemiany spoglądając to na nie, to na prządkę i bawiąc się snem jednej, a drugich oczekiwaniem...

Cicho było w izbie... tak cicho jak gdy późna noc wszystkich do snu ukołysze, ogień tylko śmiał się, płakał, szydził, trzaskał i czasem dziewczęta nabawiał strachem ażeby prządki psotnik nie rozbudził.

Ona spała — a sen jej był tak głęboki jakby nie przyszedł sam, jakby go powołano na stróża... I obok na ławie na której usnęła widać było kubek drewniany wypróżniony, a oczy złośliwe Dzierli, często nań padały.

Podeszła ku śpiącej na palcach, powoli, skradając się, stanęła, posłuchała, popatrzała, ostrożnie wzięła do ręki kubek, zajrzała doń, przewróciła i pokazała dziewczętom że nie było w nim ani kropli.

Z uśmiechem zwycięzkim postawiła kubek na miejscu, zręcznie i lekko białą chustą nakryła twarz uśpionej, odstąpiła od niej i poszła do Halek...

— Choćby pioruny biły nie zbudzi się już aż gdy drugie kury zapieją! O! bądźcie spokojne! Wszakżeście widziały, że ja sen umiem dać i odebrać... A taki to dobry sen, słodki, że przez niego aniołów widać — i jak się człek zbudzi, wszystko mu się czarnem wydaje, i myśli że spał chwilkę, choć noc przemarzył całą...

Teraz cicho! Idę i wracam...

Skinęła z porozumieniem na dziewczęta, które drgnęły jakby ze strachu i radości razem i mocniej jeszcze przytuliły się do siebie. Uśmiechnęły się, zawstydzone spuściły oczy...

Dzierla z tą samą ostrożnością jak wprzódy, na palcach postąpiła ku drzwiom, otwarła je powoli aby nie skrzypnęły, zamknęła za sobą... znikła...

Ogień czekał na to widać by wiedźma mu dała swobodę — błysnął jaśniej, oblał się barwami żywszemi, zaczął świstać wesoło... Razem syczało coś w nim i piszczało i śpiewało... coraz głośniej... Niekiedy puknęło i dymek wymknął się do góry sinym promykiem.

Halki słuchały a te głosy wydały się im groźne i smutne a szyderskie. Ogień patrzał na nie i może się gniewał. — Naumyślnie błyszczał tak gorąco i strzelał po kątach, a odgrażał się że pobudzi, że oskarży.

Bały się go trochę, i tęskno im było samym, lecz za chwilę Dzierla powrócić miała... Spoglądały na drzwi — oczekiwanie bardzo się im długiem wydawało.

Za dworem, na dworze... już słychać było jakby lekkie stąpanie i rozeznawały nie kroki jednej starej, ale jakby ludzi kilku... Strach je ogarnął, rumieńce wytrysły na twarz, uścisnęły się mocno. Spoglądały ukradkiem na drzwi...

Otóż uchyliły się one..., na progu pokazała się Dzierla zaglądająca niespokojnie, naprzód na prządkę uśpioną... Za nią... ktoś się cisnął i popychał...

Dziewczęta wstały spłoszone z miejsca które zajmowały i zbiegły trzymając się za ręce do kątka, tam stanęły znowu się objąwszy, czując się silniejszemi gdy były razem. W oczach ich radość błyskała, ciekawość i strach razem.

Tymczasem Dzierla z radością złego ducha który spełnia psotę, wwiodła do izby za sobą — dwu Niemców, Gerona von Landsberg i Hans’a von Lambach. Gero szedł już zdrów, wyprostowany, odmłodzony spoczynkiem, w całym blasku wesołych swych lat dwudziestu... szukając dziewcząt oczyma, Hans podpierał się na lasce, nie mogąc jeszcze o swej mocy iść, był blady i wymizerowany. W nim młodość na chwilę zwiędła nabrała od cierpienia tego szczególnego wdzięku, jaki jej ono nadaje. Coś tęsknego niósł na twarzy, jakby wspomnienie domu, rodziny, matki... a chociaż mu wzrok połyskiwał ciekawością, zamglony był bolem, który się starał ukrywać.

Idąca przed niemi Dzierla, ciągle zwracając się ku nim, palce trzymała na ustach, zalecając milczenie.

Niemcy zatrzymali się nieco wśród izby, bo właśnie w tej chwili płomię od ognia, jak w zmowie ze starą Dzierlą, ku górze się wspięło i rzuciło cały swój blask złocisty na dwoje Halek w kątku.

Obrazek tych ślicznych dzieci zachwycił wchodzących, tak że dalej postąpić nie śmieli.

Z obawą patrzały Halki na nich, ze zdumieniem spoglądali dwaj młodzi rycerze na to zjawisko.

Halki miały przed sobą nareście tych ludzi obcych, których tak widzieć pragnęły..., i znalazły ich dziwnie podobnemi do jakichś snów własnych, do marzeń dziecinnych. Wydali się im czymś daleko wdzięczniejszym niż pospolici parobkowie, których widywały zwykle, czymś szlachetniejszem...

Mieli coś pańskiego w sobie. Przewrotność, zajadłość, nielitość niemiecka o której ojciec mówił tak często — nie godziła się z ich powierzchownością spokojną i pięknością obu.

Jeden pociągał weselem, którem cała jego twarz była oświetlona, drugi smutkiem łagodnym, cierpliwym, męzkim. Halki napatrzeć się ich nie mogły...

Gero witał je ukłonem i ruchem rąk, które do piersi przykładał, Hans lekkiem skłonieniem głowy i tęsknem wejrzeniem...

Dzierla która zapewne bliższą znajomość między dwoma temi parami zawiązać pragnęła, wzięła na siebie obowiązek marszałkowania. Starła fartuchem miejsce na ławie, niedaleko od dziewcząt i kazała na niem usiąść przybyłym. — Dziewczętom także przysiąść znak dała... Sama poszła po kubki i miód aby ich czemś przyjąć. Kołacz słodki przygotowany był i pokrajany — podała im napój i przekąskę, a trzeci kubek, przyniosła Halkom, które zwykle z jednego pijały, wskazując im że powinny były przyłożyć usta do niego i gości przywitać. Halki spełniły to trwożliwie, rumieniąc się, z niezgrabnością dziecięcą, która im dodawała uroczego wdzięku. Wzrok dwu Niemców nie mógł się oderwać od ślicznych dziewcząt, które po pierwszej trwodze uśmiechały się im nieśmiało, kryły twarzyczki i spoglądały na nich z pod rączek...

Rozmowa była ruchami tylko możliwą, oczyma tylko.

Stara prządka spała wprawdzie pokryta chustą, tak żeby jej była nie słyszała — lecz Niemcy za mało znali tego języka, którym mówiły dziewczęta, a one ich mowy nic wcale...

Siedzieli więc tak naprzeciw siebie — Gero z Hansem rozmawiając po cichu, Halka z Halką szepcząc sobie półsłowa... Dziwna rzecz... Niemcy rozumieć czy zgadywać się zdawali co one mówiły sobie, dziewczęta domyślały się o czem młodzi szeptali z sobą.

Przez oczy szły myśli, niekiedy tak śmiałe, że Halki

1 ... 35 36 37 38 39 40 41 42 43 ... 55
Idź do strony:

Darmowe książki «Waligóra - Józef Ignacy Kraszewski (barwna biblioteka .txt) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz