Waligóra - Józef Ignacy Kraszewski (barwna biblioteka .txt) 📖
Przenosimy się do roku 1226 i 1227, gdzie spotykamy dwa skonfliktowane rody — Odrowążów i Gryfitów. Tytułowy bohater, Waligóra, jest przedstawicielem tego pierwszego i bratem biskupa krakowskiego, Iwona Odrowąża. Przedstawicielem rodu Gryfitów jest Jaszko, wichrzyciel i spiskowiec.
Śledzimy ich wędrówki po kraju i poznajemy Polskę okresu rozbicia dzielnicowego — bywamy w dworkach książęcych, siedzibach możnowładców, gospodach i salach sądowych, a ostatecznie jesteśmy świadkami pogłębienia się kryzysu w kraju podczas zjazdu książąt w Gąsowie.
Waligóra to kolejna powieść Józefa Ignacego Kraszewskiego wchodząca w skład cyklu historycznego Dzieje Polski. Autor ponownie przedstawił nam galerię interesujących postaci, wielką politykę i wątki miłosne.
- Autor: Józef Ignacy Kraszewski
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Waligóra - Józef Ignacy Kraszewski (barwna biblioteka .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Józef Ignacy Kraszewski
Mszczuj nie powracał jeden...
W kaplicy zadzwoniono na mszę. Dźwięk dzwonka tego przebudził Halki. Były nawykłe być mu codzień posłuszne, wstały drżące i ująwszy się za ręce poszły do ołtarza...
Ks. Żegota odprawiał mszę ze spokojem powszednim. Dobruch mu służył. Po mszy oba klękli i odmawiali modlitwy. Halki też odejść nie chciały, bo im się zdało tu najlepiej i najbezpieczniej.
Słońce się z za grubych chmur przebiło, a starego Waligóry doczekać się nie mogli jeszcze... Z ludzi żaden nie spotkał go w pogoni. Telesz siadł na koń z małą gromadką, by szukać pana.
Było południe już, gdy stara prządka niespokojna poszła do kaplicy po dzieci. Płacząc wyciągnęła je ztamtąd gwałtem prawie, aby je nakarmić i otulić. Wiało jesiennym chłodem mroźnym.
Halki szły posłuszne, nie mówiąc słowa, nie płakały już nawet, bo łez im nie stało, oczy miały czerwone, lica blade, chwiały się jak kłosy w burzę... Mijały szopę, której wrota stały otworem, stara prządka spojrzała w nią i krzyknęła. Halki powtórzyły jej krzyk, oczy ich zwróciły się za starą...
W głębi szopy przez rozwarte wrota widać było na ciemnem tle jej, białego coś, wiszącego jak płachta u belki...
Była to stara Dzierla, która się powiesiła na pasku. Dziewczęta pozakrywawszy oczy, pobiegły skryć się do dworu, a stara krzyknęła na ludzi...
Natychmiast gromada ich napełniła szopę, uciął ktoś pasek, ale ciało już było zimne, głowa martwa wisiała na piersiach z wysadzonemi na wierzch oczyma... Na włosach wetknięte wczoraj kwiatki trzymały się jeszcze, na piersi dzwoniły sznury pereł... Dzierla nie żyła. Ludzie mrucząc pospiesznie paskiem jej rozerwanym na kawałki dzielić się zaczęli... a trup w szopie pozostał...
Wieczór już był, gdy Telesz się pokazał we wrotach zamkowych, jechał zwolna na koniu, za nim na noszach z gałęzi czterech ludzi dźwigało ciało czy trupa Waligóry... Stary miał głowę krwawą i piersi poranione... nie od gałęzi i upadku, ale od ostrego miecza...
Żył jeszcze, dyszał — milczał...
Zaniesiono go na posłanie i baby przyszły obmywać i okładać rany. Halki przybiegły z płaczem do ojcowskiego łoża. Uczuł je przychodzące, bo oczy otworzył, nie rzekł nic, pierś tylko żywiej mu się poruszać zaczęła. Dał z sobą czynić co chciano.
Kto go ranił, Telesz nie wiedział, znalazł w lesie leżącego na ziemi, krwawego, bez przytomności. Koń powrócił cięty w szyję na grodzisko.
Podżupan pytał go próżno, Waligóra nie chciał albo nie mógł odpowiadać na nic...
Żelazna siła tego człowieka, miała zwalczyć znużenie, głód, rany, gniew szalony, wszystko co pojedyńczo innego by zabiło. Nie wiele dbając o życie, dawał z sobą czynić jednak co chciano, posłuszny był jak dziecko, ale milczał jak niemowlę.
Oczy otwarte raz zwróciwszy na dzieci, dopóki sen go nie zmorzył, nie przestawał tak patrzeć na nie.
Lecz byłyż to dwa te kwiatki świeże jakiemi je porzucił na zamku, gdy Biskup uprowadził go ztąd z sobą? Cień chyba tych ślicznych Halek wesołych, smutny, blady, milczący...
Ks. Żegota w nieustannej trwodze oczekiwał kary — Telesz codzień zjawiał się jak po rozkazy, stawał u łoża, narzucał się panu i odchodził nic nie zyskawszy oprócz obojętnego wejrzenia. Waligóra jęczał czasem, nie mówił nigdy. Gdy Halki go pytały o co, odpowiadał im skinieniem głowy. — Nie żądał nic, nie prosił o nic, dawał się karmić jak dziecię, zrzekł się własnej woli — chciał umrzeć a nie mógł.
Rany goiły się cudownie, widać było powracające siły, których użyć się wzdragał. Baby potrząsały głowami patrząc nań, a i Telesz sądził że czaszka mieczem przecięta, odjęła mu rozum i pamięć.
Wreszcie rany bliźnieć się zaczęły i nic już nie było do czynienia przy starym, a Mszczuj nie wstawał jeszcze...
Jednego dnia zrana Telesz przywlókł się wcześniej niż zwykle, stanął u łoża, Waligóra spał jeszcze. Wpatrzony w tego pana, którego nawykł był słuchać skinienia, obezwładnionego i niemego, stary podżupan, co przy nim wiek przeżył, płakać począł po cichu.
Wtem Mszczuj otworzył oczy, przetarł je, i po staremu sparłszy się na rękach, usiadł... Podniósł głowę ku Teleszowi.
— Idź, — odezwał się głosem dawnym — księdza mi wywieź ztąd, precz... dać mu ziemię i dworek na Zawałach..., postawić kaplicę... Niech go nie widzę więcej — idź, żeby go tu nie było. Nie czyń mu nic — nic. Sługą Bożym był, ale nie moim... Pan Bóg obronił odemnie!
Skinął. — Telesz który z radością słuchał jakby odrodzonego pana swego, natychmiast wysunął się za drzwi.
Waligóra położył się na łożu znowu... Nadeszły Halki, popatrzał na nie... i wyciągnął ręce. Pierwszy raz przycisnął je do piersi... Im się z wielkiego szczęścia na łzy zebrało.
O przeszłość nie spytał je — o sobie nie mówił nic... Chciał zapomnieć. Życie od tego dnia zaczęło powracać do dawnego trybu.
Z Krakowa nie było wiadomości, aż do tych dni. Nazajutrz po wywiezieniu ks. Żegoty, który płacząc starą swą kaplicę, domek i Dobrucha przy niej zostającego, opuścił — zjawił się u wrót Kumkodesz z Krakowa. Telesz poszedł z obawą o nim oznajmić.
— Czego oni odemnie jeszcze chcą! — zamruczał Mszczuj, — wszakżem niespełna życie dał, a może więcej niż życie?
Wpuszczono Kumkodesza, który znowu miał twarz swą dawną wesołą, rozumną a spokojną.
— Ojciec nasz przysłał mnie do Miłości Waszej, — odezwał się, — z błogosławieństwem i za językiem... Długo o was nie mieliśmy wieści żadnej... dopiero parę dni temu zasłyszeliśmy że Pan Bóg szczęśliwie was do domu przywiódł.
— Szczęśliwie! — odparł Mszczuj, skinąwszy nań — tak, szczęśliwie. Chodźno tu! chodź. Włóż palec w tę bliznę na czerepie; a co? schowa się?
Rozkrył piersi.
— Patrzajże, — dodał, — a i to niezgorsza pamiątka? Obie z rąk Niemców, którzy mi mój dom splugawili. A co? powróciłem szczęśliwie?
Ks. Żegotę, starego, poczciwego sługę, musiałem wygnać precz, bom nań patrzeć nie mógł, Niemcem mi śmierdział. On mi tu ich do domu naprowadził.
— Jakich Niemców? — zapytał Kumkodesz...
Waligóra odwrócił głowę i zamilkł.
— Ojciec nasz, ma nadzieję że do nas przyjedziecie, że go znowu nawiedzicie, — dodał Kumkodesz.
— Niech tylko wojna będzie z Niemcami, przybędę — odparł Waligóra — muszę im za te dwie blizny zapłacić...
— Nim do wojny przyjdzie, — odezwał się Kumkodesz, — tymczasem jest się komu w domu oganiać. Toż Jaksowie trzymają tak jak z Niemcami... a dla naszego ojca wrogami są. Jemuście przeciw nim potrzebni.
— Do czego? — zamruczał Waligóra. — Głowy nie mam, ręce już nie te co były. — Jam się tam nie przydał i wątpię aby kto inny się na co zdał. Znać wolą Bożą było pokarać nas tą niemczyzną, co jak robactwo obsiadła i żre nas... Nie tępiliście gdy było tego mało, dziś gdy się namnożyło — zapóźno...
Kumkodesz próbował się uśmiechać.
— E! ojcze kochany, — rzekł, — z pomocą Bożą! przy łasce pańskiej, rady im damy... a jak ręce założym i pozwolim się jeść, jużci nas zagryzą.
Tymczasem Jaksowie!
Mszczuj namarszczył się.
— Jaksowie się zbierają, radzą, spiskują, — mówił Kumkodesz. — Marek Wojewoda i Światopełk przewodzą im, na dworze u księcia trzeba kogoś coby stał i oko miał...
A nikt lepszy nad was...
Waligóra wstał z łoża...
— Bracie mój, — zawołał — powiedz Biskupowi niech mi życia resztę zostawi! Dałem go dużo nadaremnie, mało co zostało... niech dożyję na grzędzie... Zlitujcie się nademną!!
Złożył ręce błagająco.
— Jam poseł mizerny — odparł Kumkodesz. — Ojcu naszemu ani śmiem ni mogę powiedzieć nic — przeciw jego woli dla mnie świętej. Lepiejby wam pojechać samemu i powiedzieć co chcecie...
Jedźcie ze mną.
Waligóra spojrzał w bok i nie powiedział nic...
Zawołał sługi i kazał gościa przyjmować...
Kumkodesz na wyraźny rozkaz gospodarza siadł za stół, i skromnie pożywał dar Boży, — a Mszczuj po izbie chodził.
Drugiego dnia kleryk w kaplicy pieśni śpiewał z Dobruchem, bo mszy nie było odprawiać komu. Nie mówił nic ale nie odjeżdżał. Wieczór spytał tylko.
— Kiedy W. Miłość raczysz do Krakowa? bo ja — sam nie pojadę, a tam mi pilno...
Mszczuj ramionami dał odpowiedź.
Trzeciego i czwartego wieczora, kleryk powtórzył toż samo pytanie. Siedzenie jego w Białej Górze, zaczynało staremu dokuczać.
— Trzebaby powracać — odezwał się piątego dnia Kumkodesz, — bo ksiądz Biskup czasem mnie do małych posług używa, to mu tam będzie tęskno za swą starą miotłą.
— Wracaj z Bogiem — odparł Waligóra.
— Sam? oczówbym nie śmiał pokazać...
Naostatek jednego dnia Waligóra się zżymnął..., i gdy Kumkodesz go spytał, odparł.
— Pojadę jutro! ale wrócę natychmiast, bom tam piąte koło do wozu...
Kumkodesz chciał go w rękę pocałować...
— Miłościwy panie — zawołał, — piąte koło zapaśne, więcej znaczy jak wszystkie cztery... kiedy się stare ułamie!
I Waligóra wyjechał do Krakowa...
Była to wigilia Godów (Bożego Narodzenia) — a w kościółku św. Trójcy niedawno zakonnikom kaznodziejskiej reguły oddanym, sposobiono się do niezwykłego u nas jej obchodzenia.
Dominikanie od uczniów Franciszka z Assyżu z któremi się bratali tak jak ich mistrze niegdy połączyli się w miłości dla Chrystusa, wzięli ten zwyczaj uroczystego wystawiania żłobka, szopki i cudownych narodzin Zbawiciela. Już od lat kilku co rok się to powtarzało w Krakowie przy takim ludu natłoku że go szczupła jeszcze naówczas świątyńka pomieścić nie mogła.
Wieczór był mroźny, na czarnem niebie świeciły gwiazdy wyiskrzone, w kościele widać było pozapalane światła gęsto gorejące... Przy bocznym ołtarzu tłoczyli się ciekawi i pobożni. Ostawiony dokoła zielonemi gałęźmi świerków, cały on gorzał mnóstwem lampek ustawionych tak że w koło niego aureolę tworzyły. Migotały one barwami różnemi uplecionym wieńcem ognistym.
W pośrodku jakby żywe, tylko mniejsze niż żywi ludzie, widać było święte postacie, w niebieskim płaszczu klęczącą matkę najświętszą, w ciemnym, łysego Józefa spartego na kiju pielgrzymim...
W żłobku promienistym, uwinięte w białe powijaczki leżało dziecię ukoronowane... U góry nad nim klęczące w obłokach anioły wmodlone i wpatrzone w dziecinę, niżej pastuszków ubogich, wołka i osiołka na klęczkach...
Zdala świeciła na niebie gwiazda, która miała królów ze Wschodu przywieść do żłobku świętego.
Wszystko to było jak żywe, a niewidzialna jakaś siła, żłobkiem zwolna jak kolebką poruszała, co w wielkie zdumienie wprawiało przytomnych.
Księża klęczący na stopniach nucili głosem łagodnym pieśń tak wesołą iż się jej serca radowały. — Czuć było w niej nowinę zbawienia przez dziecinę ubogą, w żłobku na sianie złożoną, której hołd pierwszy składało co na świecie najbiedniejszem było. Spracowany wół, pogardzony osiołek, głodni i zziębli pastuszkowie.
Ten co się tak rodził na rozdrożu w Betlejemie, miał też wyzwolić ludzi, a naprzód biednych i tych co najniżej stali..., niewolnych pastuszków, istoty co z wołem i osłem w pocie czoła pracowali na pogardę. Do nich się miało odezwać pierwsze jego słowo...
I twarze patrzącego na żłobek ludu śmiały się nowinie odkupienia, choć jeszcze nie rozumiały zbawczego jej słowa. Dla ludu ze wsi był to widok nowy, ten żłobek mówiący im jaśniej i dotykalniej niż z kazalnicy rzucone słowo, które ledwie wybrani pojęli.
Cisnęli się i kłaniali wszyscy, a słuchali pilno pieśni, którą radzi byli zrozumieć. — Czuli tylko wesołość jej, odmienną od zwykłego tonu żałobnego i pokutnych śpiewów kościelnych.
Kościół też tego wieczora przedstawiał widok różny od nabożeństw codziennych, nawet twarze mnichów się śmiały, a patrząc na nich i słuchając uśmiechali się pobożni... Ten i ów poczuwał się swobodnym i dokoła żłobka rozmawiano jak w ulicy...
Niektórzy mieszczanie podśpiewywali — nie byłoć to grzechem w dniu wesołej nowiny.
Między innemi rozczulony, ze złożonemi rękami, nędznie odziany, żarliwie się modlił Hebda, niby jeden z tych pastuchów biednych, w podartej kożuszynie, z licho poobwiązywanemi nogami, z obnażoną piersią wyschłą.
Modlił się a płakał, lecz z twarzy mimo łez jakąś radość widać było, a dwaj księża co klęcząc obok niego pieśń zawodzili, patrząc nań cieszyli się wielkiej pobożności nędznego człowieka.
Hebda skończywszy modlitwę zapatrzył się oniemiały we żłobek — jakby istotnie widział te narodziny dobrowolnie ubogiego, który ubogich miał zbogacić.
Wtem potrącił go ktoś, był to znajomy nam Kumkodesz, który także przyszedł się pomodlić i podziwować z prostotą dziecięcą. I jemu śmiały się lica. — Miał on chwile takie w życiu, gdy rozum swój i naukę gdzieś rzucał jak węzełki niepotrzebne, a stawał się prościuchnym człowiekiem, który tylko czuje i używa co Bóg zesłał.
Zobaczywszy Kumkodesza, i poznawszy go Hebda chciał mu ustąpić, kleryk nie pozwolił na to, kląkł przy nim za pan brat, czując że tego dnia i w tem miejscu wszyscy byli równi.
A byliby oba w tej kontemplacyi świętego żłobka pozostali, gdyby w kościele nie stał się szmer i lud nie zaczął się rozstępywać, bo go urzędnicy z laskami w ręku, w kożuchach z kun i soboli, z łańcuchami na szyi, na stronę rozsuwali.
W głębi ukazał się znany ludowi książe Białowłosy ze swą twarzą piękną, zamyśloną i łagodną. Szła z nim żona, za nim dwór, kapelani, komornicy, służba, wszyscy od święta strojni i bogato poodziewani. A jak na dworze mięszały się narodowości, tak tu w sukniach widać było i przyborach największą rozmaitość.
Cudzoziemcy i swoi szydzili zawsze z tego że u nas strój był z całego świata pożyczany i przybierany, a nie mogło inaczej
Uwagi (0)