Darmowe ebooki » Powieść » Waligóra - Józef Ignacy Kraszewski (barwna biblioteka .txt) 📖

Czytasz książkę online - «Waligóra - Józef Ignacy Kraszewski (barwna biblioteka .txt) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Józef Ignacy Kraszewski



1 ... 42 43 44 45 46 47 48 49 50 ... 55
Idź do strony:
class="paragraph">— Żyw był? — szepnął — to nie może być! padł. Cisnąłem nim... ubił się — powinien był się rozbić. — Żyw był?

Sęczek palce kręcił nie umiejąc odpowiedzieć... Waligóra padł na posłanie..., popatrzył na swe ręce, jakby im słabość wymawiał i westchnął ciężko, potem na swój miecz, który sianem ocierać zaczął, lecz zaschła krew nie schodziła z niego — pchnął go od siebie aż padł brzęcząc na podłogę...

We drzwiach ukazał się zaglądający ostrożnie Kumkodesz.

Waligóra unikał jego wejrzenia, pytań się lękał.

— Czy cię Biskup przysyła? — zamruczał.

— Nie — samem przyszedł, ludzie mi mówili żeś W. Miłość chory...

— Zdrów jestem — odparł Mszczuj ponuro — zdrów!

Kumkodesz dostrzegł miecza leżącego na ziemi i cofnął się.

Waligóra zadumany, zapatrzony na podłogę i zaschłą krwi kałużkę mruczał coś, wtem jakby rzuciła nim myśl jakaś nagle zrodzona, porwał się z posłania.

— Ojczaszku, — rzekł do Kumkodesza — chciałbym ja trochę odetchnąć powietrzem, a samemu chodzić smutno. Przejdziemy się po mieście razem. A co?

Kleryk, który się zawahał trochę, po namyśle krótkim przystał.

Mszczuj nie zważając nań miecz, jak był w pochwy wsuwać zaczął, aby go przypasać, i mruczał.

— Chorego, rannego człeka nie powiozą daleko, gdzieś, jeśli żyw musi być na gospodzie, kiedy z zamku go sprzątnęli! a jeśli zdechł toć gdzieś będą grzebać...

Nie dosłyszał tych wyrazów kleryk, lecz podejrzliwem okiem spoglądał na Mszczuja, który kołpak nakładał.

Pomijając dworzec książęcy i główne wnijście do niego, wyszli zwolna we dwu w podwórze i do wrót wielkich. Tu, już odżywiony znów Hebda ich spotkał, wskazując palcem na zamek.

— Zdrajcy najechali! — szepnął — ja ich znam...

— Tst — toż brat rodzony pana jest na zamku — zawołał Kumkodesz.

— Jakem ja żył na świecie — począł rękami wyprawiając różne sztuki Hebda — jakiem żył na świecie, trafiło się że Sędzicha na świat bliźnięta wydała, co się przed narodzeniem pokąsały.

— Milczałbyś! — zgromił go kleryk.

— Oni nam pana wyciągną gdzieś w pola, w lasy, w pustynie, — kończył nie zważając Hebda — i zamordują! Ja nad nim miecze widzę i jego nagiego ranami okrytego... O! żeby go Bóg strzegł!!

— Szatan ci w oczach te widziadła stroi — gniewnie rzekł Kumkodesz. — Biskupa naszego niemi trwożysz. — Patrzaj żebyś go nie pogniewał na siebie.

Hebdzie twarz skrzywiła się jak do płaczu.

— Nieszczęśliwy ja! — wyjąknął — milczeć nie mogę, a za mowę mnie chłoszczą. Choćbym oczy zamknął, widzę, a com widział muszę rzec tym którzy są ślepi.

— Toć bluźnisz! — spierał się z nim kleryk — jakbyś ty miał być szczęśliwszym od naszego świętego ojca i więcej widział od niego?

Rozgniewał się żebrak.

— Albo to szczęście widzieć czego drudzy nie mogą — krzyknął — na to aby się urągali. — Toć kara Boża...

Zaszlochał twarz ocierając..., aż Mszczuj któremu trzeba było o niemcu się swym dowiedzieć, przypomniawszy że Hebda po mieście się włóczył i widział wszystko — zwrócił się do niego.

— Słuchajno, Hebda! a nie widziałeś rannego czy zabitego niemca, którego z zamku wynieśli nocą czy na zaraniu?

Żebrak głową kiwnął. — Mszczuj stanął i zbliżył się do żebraka, któremu kleryk zapóźno zaczął dawać znaki aby milczał.

— Cóż to, wy, Waligóro — chcecie Niemca ratować? — odparł Hebda, — nie wiedząc wcale jak ma sobie radzić.

Mszczuj szydersko zgrzytając zębami rozśmiał się.

— Ratować, a! ratować go chcę! zgadłeś, ty co widzisz jasno! — mruknął. — Nie wiesz o nim co?

Hebda na sobie poprawiał łachmany.

— Co ja mam o niemcach wiedzieć — rzekł — ja mojej duszy pilnować muszę, i z tą dosyć biedy mam... To też robota niemała... bo na nią djabli czyhają jak kot na ptaszka w klatce... A mnie co niemcy obchodzą!

Kumkodesz z pytania tego wnosząc poco stary wyszedł na miasto, nie bardzo mu chciał towarzyszyć, ani go też samego puszczać.

— Co mamy po mieście się błąkać — odezwał się do Mszczuja, — zajdźmy do biskupiego dworu i ogrodu w cień, tam spoczniemy.

Waligóra potrząsnął głową.

— Ja pójdę na miasto, — rzekł krótko — a wy, jak chcecie.

Gdy to mówili z sobą Hebda się przysłuchiwał.

— Darmo nie wlecz się, Mszczuj! — rzekł powoli. — Ja czuję czego ty chcesz i szukasz, ty krwi niemieckiej pragniesz, tego coś ty mu ją puścił nie ma już! Hę? hę? Wzięli się do niego niemcy, obwiązali, obłożyli i między dwa konie położywszy na płaszczach powieźli precz na spokojne miejsce. Już go nie dogonisz... nie.

Hebda wpatrzył się w siną dal, oczy mu się niepomiernie otworzyły, jakby miały z pod powiek wyskoczyć; nie poruszając źrenicami, nie zwracając wzroku, począł mówić.

— Nie bój się, spotkacie wy się jeszcze! spotkacie!

Potem oczy sobie zatulił i przetarł. Kumkodesz który mu się w czasie tego osłupienia przypatrywał, krzyż nad nim zrobił.

— Szatan go opętał! — mruknął. — Chodźmy.

Mszczuj jednak, na którym mowa żebraka zrobiła wrażenie, nie miał już ochoty iść na miasto.

— Do biskupiego ogrodu! — odezwał się cicho.

Hebda towarzyszył im jeszcze do bramy, tu doszedłszy, popatrzył z żalem na odchodzących i padł na ziemię odpoczywać.

Tegoż dnia wieczorem niecierpliwy książe Konrad napowrót się wybierać zaczął. Proszono go daremnie, aby pozostał dzień jeszcze, śpieszył się do domu, a wyrywał się przed nocą pod pozorem gorąca. Leszek, pilnujący zwyczajów starych, nie wypuścił brata bez podarków. Kazano ze skarbca naładować wóz srebrnym sprzętem, futrami i suknem, wszystkiem co pod owe czasy najdroższem było. Towary byzanckie jedwabne i bawełniane, kosztowne rzeźby ze słoniowej kości, pióra; z Wenecyi przychodzące afrykańskie hafty, zwierciadła; tkaniny z Niniwy i Bagdadu; sukna z Fryzyi i szkarłaty, wszystko tam było.

Konrad pożądliwem okiem poglądał na te dary, ściskał brata, lecz więcej widać w nim było zazdrości tych bogactw, których mu cząstkę dawano, niż uciechy z nich. Myślał co krakowski skarbiec zawierał!

Leszek nocą wyjeżdżającego brata przeprowadził tylko do bram miasta. Tu podczaszowie podali kubki srebrne pozłociste i dzbany, aby na szczęśliwą drogę wychylono ostatni.

Leszek padł w objęcia brata.

— Konradzie miły — rzekł — bratem mi bądź zawsze jakoś był dotychczas, trzymajmy się a oba silni będziemy. Ty i ja mamy dzieci, niech i one żyją w zgodzie i jedności, a sobie będą braćmi, miłości naszej Bóg pobłogosławi!

Na to przemówienie Konrad odpowiedział wesoło, pospiesznemi a nieporządnemi słowy, zaręczając bratu za wierność swą i przywiązanie do niego.

Rozstali się po uściskach powtórzonych, i Leszek zwolna wrócił na Wawel, z uczuciem smutku, któremu obronić się nie mógł. Gdy wszedł do żony, zastał i ją pogrążoną w myślach i chmurną.

— Pewniejszy jestem Konrada, choć nigdy nie wątpiłem o nim — odezwał się Leszek do żony, która go milcząc witała. — Przybył w dobrej myśli, z dobrem sercem. Ludzie go potwarzają okrutnym czyniąc i chciwym panowania. I on jak ja żąda spokoju i nie ma go, dlatego musi się troszczyć i zabiegać... Bóg da, Gąsawa wszystkim nam pozwoli odetchnąć.

Księżna nie wiedziała nic jeszcze o naznaczonym zjeździe.

— Panie mój — zapytała — cóż to jest ta Gąsawa?

— Na Św. Marcina wszyscy się tam u granicy zebrać mamy, my i biskupi, aby wielki pokój postanowić...

Księżna zbladła i zadrżała.

— Pojedziesz tam! — przerwała z trwogą. — Jako? sam? ze dworem tylko? bez wojska? pośród nich co na ciebie czyhają!

Uśmiechnął się Leszek, całując ją w czoło.

— Dobra ty moja niewiasto — odezwał się z poczuciem męzkiego rozumu i siły — wy się bo lękacie wszystkiego i cienia nawet. Cóż mi się tam stać może? Więcej niż wojsko najliczniejsze ubezpiecza mnie cały zastęp duchownych, brat mój, Henryk Wrocławski, wreszcie moja własna powaga, na którą niktby się targnąć nie śmiał.

Księżna słuchała płacząc rzewnie, nie dając się przekonać, aż Leszek prawie gniewnym być począł, chociaż względem żony nigdy surowym być nie mógł.

— Niewieście strachy, które i męzkiemu sercu odejmują siłę! — zawołał. — Czegóż się tam lękać można gdzie ze mną ojciec nasz Gnieźnieński i ojciec Iwo razem będą...

— Daruj mi — cicho rzekła księżna — grzech może posądzać, ale ci, których ty za przyjaciół liczysz, mnie trwożą. Konradowi nie ufam.

Książe się oburzył i ręce załamał.

— Jemu! bratu rodzonemu, którego ja miłuję tak, który do mnie jest przywiązany!!

Księżna zamilkła.

Upłynęła chwila w milczeniu. Grzmisława usiadła na ławie swej, podpierając się na białej dłoni.

— Gdybyś mnie posłuchał — rzekła nieśmiało — ale ty babskiej rady nie przyjmiesz.

— A cóż byś ty radziła? — spytał Leszek ciekawie.

Ociągała się nieco z odpowiedzią księżna, utkwiła wzrok w męża.

— Mnie gdybyś słuchać chciał — dodała — pobożnemu i świątobliwemu Iwonowi dał byś moc od siebie wszelką, a uczyniłbyś się chorym i nie jechał ani do Gąsawy, ani nigdzie ku granicom. Światopełka się boję! lękam się wszystkich! Odonicza, a — Konrada nawet!

Znowu zmarszczył się Leszek.

— Mówcie co chcecie na innych — przebąknął — na Konrada tylko nic. Chowaliśmy się razem, u jednej matki na rękach... A, komuż by już dać wiarę!!

— Nikomu! — szepnęła Grzmisława — mądry, wierzaj mi, nie ufa ludziom nigdy.

— Tyś rusinka — odparł Leszek weselej — a rusini nie ufni są.

— Twoja matka była nią także — odparła urażona nieco księżna — przecie ufała do zbytku. Tyś po niej wziął powolność tę... dobry panie mój.

I schyliła się przed nim błagając go.

— Nie jedź do Gąsawy. Niechaj biskupi pokój stanowią, niech książęta tu, do ciebie, starszego nad niemi poprzysiądz go przyjadą. Ty, miły mój, nie jedź do Gąsawy...

Wzruszył ramionami książe, jednak naleganie to utkwiło w nim i słysząc powtarzane — Nie jedź do Gąsawy, — nazajutrz chwiać się począł.

Lecz właśnie wśród tej niepewności, nadszedł zrana wojewoda Marek.

Ten jakby odgadnął Pana, począł od winszowania mu myśli błogosławionej zjazdu tego, który miał krwi oszczędzić.

— Miłościwy panie — rzekł, — Pan Bóg nam natchnął was, gdyście rozkazali zbór ten powszechny, bo ten musi wszystko skończyć...

— Nie prawdaż? — odparł uradowany Leszek, który potrzebował takiego potwierdzenia i zachęty.

— Znajdą się tacy co mi rzekną — dodał — abym nie jechał z obawy Światopełka i Odonicza, znajdą się, co i na innych podejrzenia rzucą... lecz ja.

— A! — odezwał się z nadzwyczajną żywością podchodząc do Leszka Marek — nie słuchajcie, miłościwy panie!! niesłuchajcie! Będziemy z tobą, będzie duchowieństwo, będzie ks. Henryk, cóż tam ci grozić może?

— Ja też wcale się nie lękam niczego — rzekł Leszek spokojnie.

Wojewoda mówił jeszcze wymownie bardzo za zjazdem, potem dłuższy czas pozostając, rzekł z ubolewaniem.

— Nie miłać to rzecz co się stało z bratankiem owego krzyżaka, aleście wy, miłościwy panie, nic temu nie winni.

Leszek, który nie wiedział nic, przypadł do wojewody.

— Co się stało z nim?

Zawahał się Marek nie chcąc być oskarżycielem brata biskupiego, lecz było mu na rękę Odrowążów z łaski pańskiej wyzuwać. Udając więc strapienie, dodał.

— Stara jakaś sprawa pono między niemi była, biskupim bratem, burzliwym Waligórą, a tym bratankiem krzyżaka. Stary siłę ma po dziś dzień straszną, i jeżeli nie zabił na razie niemca, niewiele mu życia zostawił.

Przeraził się Leszek.

— Temu więc i pospieszny wyjazd Konrada przypisać trzeba! i jego ponurą myśl przy rozstaniu.

— Mszczuj szalony jest ze swą nienawiścią przeciwko niemcom — dodał wojewoda. — Na dworze go trzymać, choć człowiek poczciwy jest, niebezpiecznie.

Otworzył książe drzwi wołając na starszego marszałka dworu, który nadbiegł pospiesznie.

— Co za sprawę i spotkanie miał Mszczuj Odrowąż z niemcem? — zapytał.

Starzec należący do przyjaciół biskupa i jego rodziny, zawahał się mówić przy Marku. Zatarł ręce zafrasowany.

— Miłość wasza wie, że mu córki niemcy pochwycili i uwieźli — rzekł. — Bodaj jednego z tych poznał w młodym Landsbergu, niema dziwu, że się nań porwał.

— Zabił go? — zapytał Leszek.

Stary pogładził się po brodzie, namyślając się nad odpowiedzią.

— Żył gdy go z zamku wyniesiono — rzekł powoli — a co potem się stało, nie wiem.

— Na zamku pańskim miecza dobyć — odezwał się wojewoda surowo — występkiem zawsze jest.

Książe stał zamyślony...

— Marku mój — rzekł po chwili łagodnie — a gdyby mi kto porwał dzieci moje, jedyne, myślisz iżbym mu nawet na progu kościoła przebaczył?

Nie śmiał się sprzeciwić wojewoda, powlókł oczyma dokoła, ramionami zlekka poruszył.

— Miłościwy Panie, nie winię ja go — dokończył — ale ludzi tak sierdzistych przy boku trzymać, niebezpieczna rzecz!!

VI

Jesień była, nadchodził ten dzień, w którym wielkie pokładano nadzieje... Sposobiło się wszystko ciągnąć na kresy ku Pomorzowi, do Gąsawy, gdzie zjazd był naznaczony.

Światopełk i inni z nim zrozumieli wybór miejsca tego jako groźbę. Leszek ciągnął z częścią wojska swojego, a inna miała, jak mówiono pogotowiu być, i jeśliby pomorskie książe nie upokorzył się z dobrej woli, łatwo mu było i Nakło odebrać i ścigać go dalej.

Nic jednak nie wróżyło, ażeby wielki zbór książąt i duchownych miał się rozejść bezskutecznie...

Leszek miał za sobą i z sobą nie samą własną powagę, nie tylko duchowieństwo całe, ale Henryka Szlązkiego, Konrada i Laskonogiego.

1 ... 42 43 44 45 46 47 48 49 50 ... 55
Idź do strony:

Darmowe książki «Waligóra - Józef Ignacy Kraszewski (barwna biblioteka .txt) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz