Darmowe ebooki » Powieść » Murdelio - Zygmunt Kaczkowski (czy można czytać książki w internecie za darmo .txt) 📖

Czytasz książkę online - «Murdelio - Zygmunt Kaczkowski (czy można czytać książki w internecie za darmo .txt) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Zygmunt Kaczkowski



1 ... 37 38 39 40 41 42 43 44 45 ... 67
Idź do strony:
i niedolą, zaledwie litość potrafią obudzić dla siebie u bliźnich.

Ale cóż było robić! Wiedziałem to i wahałem się długo, jednakże dnia jednego pojechałem do pana Błońskiego, do Bereski, na radę. On to był, który za najmądrzejszego uchodził w całej ziemi sanockiej, on, który w najzażylszej przyjaźni żył z moim ojcem, on na koniec, który mi ranne ożenienie poradził; niechże mi teraz poradzi, co począć z rannym sercem i ranną miłością. Ale jeżeli to lichy rozum jest, który cudzej potrzebuje porady, toż nierównie lichszy jest ten, który w miłości idzie się radzić ludzi starych, którzy już dawno zapomnieli co miłość. Pan Błoński nie tylko mi nic nie poradził, ale jeszcze, pomimo całego rozumu swojego, ani zrozumieć nie mógł, czego ja właściwie chcę jeszcze w tej sprawie.

— Dostałeś rekuzę — mówił on — panna jest obiecana innemu, czegóż ty jeszcze chcesz?

— Panny! — odpowiedziałem niecierpliwie.

— To panien trzysta masz koło siebie.

— Ale ja tamtej chcę panny.

— No to śmieszna, kochany Marcinie, jesteś jak dziecko, któremu się szybki z okna albo gwiazdki z nieba zapragnie. Czy nie wiesz, co to „nie można”? Owe szaleństwa za kobietami, owe wzdychające miłości zostaw już Francuzom i Włochom. To ich rzemiosło. Polakom, których umysł z natury stateczny i których serce do wyższych daleko rzeczy niż marna kobieta wzniesione, taka rozrywka nie przystoi, ale może być, bardzo wierzę, ale na to jest rada. Wytchnij trochę, popracuj, zabaw się książkami, wzmocnij i otrzeźwij umysł jaką poważną nauką, a kiedy cię to trochę umęczy i znów wyjedziesz pomiędzy ludzi, to ci się znowu inna podoba panna.

Niechętny i kwaśny wyjechałem z Bereski, przyznam się nawet, żem obwinił pana Błońskiego o stronność i sobkostwo w tej radzie, bo sam miał córkę na wydaniu. Tak to dobrze powiada przysłowie: cum bonis bonus eris, cum malis perverteris356, co się także tak da zastosować, że kiedy człowiekowi jedna zła myśl wlezie w głowę, to już same niepoczciwości ciągną za nią szeregiem.

Powróciwszy do domu, zastałem Węgrzynka, który już wrócił się z swojej podróży i przywiózł mi nowy listek od Zosi. To lepsza dla mnie była rada, skuteczniejsze lekarstwo. Jednakże nie ze wszystkim, ale przecie. Zosia mi pisze, że mój list odebrała, że Panu Bogu najpierwej, potem zaś mnie dziękuje za tę jedyną w jej utrapieniach pociechę. Pisze dalej, że najszczęśliwszą by była, gdyby ją tylko tak zostawiono, jak jest, żeby tylko mogła żyć ze swoimi kwiatkami i o mnie sobie przypominać czasem. Wspomina na koniec, że Lgocki był w Źwierniku ze Stojowskim i swoim wujem, panem Kąkolnickim, że zajechali paradnie, koni nie kazali wyprzęgać, że dwie godzin357 rozmawiali z mamą w osobnym pokoju i potem odjechali, ale ona nie wie, o czym tam mówili, bo mama jej nic dotychczas jeszcze nie powiadała. „I chwała Bogu! — dodaje Zosia — bodajby mnie już i nigdy mama o tym nic nie mówiła”.

Wyczytawszy to i pocieszywszy się tą nową od Zosi wiadomością, głęboko się zamyśliłem. Co być może za przyczyna, że Lgocki tak nagle odjechał? Dostałże on rekuzę? O! Gdyby to było! Ale to niepodobna. Wziąłże całe słowo od matki? Czemuż by o tym Zosia już nie wiedziała? Przecieżby ją matka chociażby tylko dla formy była o jej wolę pytała. Więc i to być nie może. A cóż jest w istocie? I tak filując sobie: czarno czy biało? przechodziłem się z jakie dwie godzin po izbie. Jednakże nic nie wyfilowawszy358 pewnego, wpadłem na tę myśl prostą, że daleko lepiej się o tym z pewnego źródła dowiedzieć. Napisałem więc zaraz list powtórny do Zosi i Węgrzynkowi kazałem się zabierać na popołudniu w nową podróż do Źwiernika. Wypytawszy go jednak o wszystkie szczegóły i wyrozumiawszy, że się doskonale zaprzyjaźnił z tamtejszym ogrodnikiem, że przebrawszy się w inną odzież, wąs i włosy podstrzygłszy, udaje się tam za brata pani ogrodnikowej i że tym sposobem może, jak długo sobie zechce, siedzieć w Źwierniku, rozkazałem mu wziąć parę koni i wózek i postawić go w karczmie we wsi Źwiernikowi sąsiedniej, aby, wziąwszy list lub wiadomość od Zosi, nie potrzebował już czasu tracić na najem podwody, tylko swoją ruszał co prędzej na dzień i noc. Do listu i pieniędzy na drogę dodałem jeszcze:

— Mój Janczi, spraw się dobrze a ostrożnie.

— Niech się pan nie turbuje, niewiele tam ostrożności potrzeba, bo żebym chciał, tobym i w biały dzień szedł na pokoje, i list od panny odebrał: kto by mi co zrobił? Na cały dom tylko stary jegomość i stary sługa.

— Nie bądź głupcem! — fuknąłem mu na to. — I nie powiadaj lada czego. Jaki zuch! W biały dzień iść na pokoje. Rób tak jak każę; główna to, żeby się nikt nie dowiedział, bo jak tylko cokolwiek zmiarkują, to wszystko przepadło.

— Ej! Ja wiem, panie, tylko tak mówię na przykład.

— Już, proszę ciebie, przykładów żadnych nie mów i eksperymentów nie rób, tylko idź za tą drogą, którą już znalazłeś i która dobrą jest. Nade wszystko cię zaś obliguję i proszę, zapomnij już na teraz o honorze twoim i o wszystkich, choćby najpiękniejszych dziewczętach; zostaw to już na drugi raz, bo przez takie konszachty najprędzej się sekreta wydają.

— Już niech pan będzie spokojny, wszystko będzie dobrze.

To rzekłszy, siadł i odjechał. Ja zaś, zadowolony tym, com uczynił, uspokoiłem się cokolwiek i tego dnia zamyślałem na parę godzin wyjechać do Hoczwi, aby i panu podstolemu złożyć moje uszanowanie, i panu Urbańskiemu choremu oddać bratnią i powinną przysługę, a mianowicie, ażeby się trochę rozerwać i świeższym odetchnąć powietrzem. Już wszystko ku temu rozporządziłem celowi, już konie stały zaprzężone przed gankiem, już ja byłem ubrany i tylko co miałem wsiadać, gdy nagle drzwi się otworzyły i wszedł do izby cale niespodziewany teraz Murdelio. Dwa razy nieprzyjemną była mi w tej chwili ta wizyta; raz, żem już był wybrany sam z domu wyjeżdżać, a po wtóre, że mnie już całkowicie odrzuciło od tego człowieka. W diabłów po ziemi chodzących nie wierzę, ale zły człowiek gorszy i obrzydliwszy, i straszniejszy dla mnie niż diabeł. Tymczasem rzekł on po staremu pokornie:

— Pokój temu domowi.

— Na wieki wieków — odpowiedziałem obojętnie i zaraz dodałem — jakże tam waszmości powitano w klasztorze bez przyrzeczonej ode mnie jałmużny, którą wziąć zapomniałeś?

— Nie zapomniałem — odpowiedział Murdelio — jeno umyślnie nie brałem, bom jej jeszcze nie był zasłużył.

— Jakże to? A teraz już zasłużona?

— Zaraz to obaczymy — odpowiedział Murdelio i dobywszy z rękawa tabakierki, podał mi tabaki.

Mnie się jakoś dziwnie zrobiło w tej chwili i serce mi gwałtownie bić zaczęło; zdawało mi się bowiem, wstyd się przyznać do tak grubej omyłki, ale zdawało mi się, że Murdelio, jako to człowiek impetyk i na gorąco biorący się do wszystkiego, zawezwany przeze mnie z klasztoru dla dania mi rady na moje frasunki, domyśliwszy się ich albo zgoła dowiedziawszy się o nich, zaraz też na nie poradził... zdawało mi się, że umyślnie dlatego tak niespodziewanie zniknął był dnia onego z Bóbrki, że poleciał do Źwiernika, że... wszystko już zrobił. Więc podczas kiedy on z tabakierą otwartą siadał w krzesło koło stolika i ja także niedaleko niego usiadłem, milcząc i patrząc mu w oczy. Ale twarz moja musiała się znacznie zmienić w tej chwili, bo tuż rzekł do mnie Murdelio:

— Czegóż się waszmość tak mienisz?

— Mówże — rzekłem do niego — co jest, bo mi serce pęknie.

— Nic jeszcze nie jest — odpowiedział on — ale dobrze będzie.

Jam zapomniał o wszystkim i rzuciłem mu się na szyję, wołając:

— O zbawco mój! Kimkolwiek jesteś, człekiem czy szatanem, niech ci Bóg nagrodzi!... Tylko, na miłość Boga, mów, mów prędko, co się stało?

— Pomału! — rzekł Murdelio z wielką flegmą i mocno mi się patrząc w oczy. — Tylko pomału; nic się jeszcze nie stało, ale wszystko się stać może i stanie się, co zechcemy.

Tu urwał i nastąpiła długa chwila milczenia. Jam siedział jak na węglach, ale nie śmiałem nic mówić. Przez tę chwilę srogi człek ten, z wolna obracając tabakierę w rękach, patrzył mi ciągle w oczy i męczył mnie bez miłosierdzia; jednakże w końcu rzekł:

— Więc ty konkurujesz na Rusi?

Jam spuścił oczy ku ziemi. A on znowu:

— Widzisz, na co to tego. Nigdy kłamstwo się długo nie ukryje ani też nieufność może kiedykolwiek dobre przynieść owoce. Zawezwałeś mnie aż z klasztoru na radę, ale zawezwałeś mnie na to, aby mnie okłamać. Gdybyś mi był od razu powiedział tak, jak jest rzecz, dotychczas może by było już wszystko zrobione...

Jam wprawdzie powiedział karczmareczce, że nigdy Murdeliona do pomocy w tej imprezie nie wezwę, i Bóg mi jest świadkiem, że takie miałem przedsięwzięcie... ale w sprawach serca jakże człowiek jest słaby!... W onej chwili jam nie wzywał, alem prosił, błagał, zaklinał Murdeliona, ażeby, jeżeli może, pomógł mi w tej sprawie. On mnie słuchał i po swojemu, zimnym okiem, patrząc na mnie, nic mi nie przerywał, nic nie odpowiadał, aż kiedym skończył, rzekł znowu swoje:

— Powoli wszystko się zrobi, ale powoli i z namysłem, statecznie, porządnie, dokumentnie! Ostatni to czyn, który przedsiębiorę w tym życiu, niechże się za niego nie powstydzę przed światem.

Tu znowu urwał i milczał przez chwilę, a potem dalej:

— Zosia jest doskonałą partią dla ciebie i ty dla niej jak trzeba. Głupia jest stolnikowa, kiedy nie zezwala na ten mariaż. Gdyby Zosia była moją córką albo gdybyś się był starał o Zuzię, już byście dawno byli po ślubie. Prawdać to, że ród Piotrowiczów nie na to rośnie i mnoży się na ziemi, aby pospolitej szlachcie dostarczał małżonek, ale i Nieczujowie także coś znaczą. Niewiele Nieczujów jest na świecie, a zresztą Zosia to Strzegocka. Upór babski twardać to rzecz na tym świecie, twardsza nieraz jak vir tenax propositi359, jak go nazywali Rzymianie — o! — ja wiem, co to upór babski!... Ale i na to najdzie się lekarstwo. — Ja też na to:

— Ślicznie mówisz, jak mi Bóg miły, ale powiedzże już raz, jakie to lekarstwo?

— Powoli! — znów po swojemu odpowiedział Murdelio i zażywszy tabaki, zaczął mnie opowiadać starą bajkę o zającu i żółwiu, co mnie niesłychanie znudziło; znudziło tym więcej, ile że mi się wydawało, jak gdyby miał jeszcze wiele rzeczy albo przynajmniej coś bardzo ważnego do powiedzenia i dla niewiadomych mnie przyczyn sam z tym się ociągał. Po bajce milczał znów jaką chwilę, potem zaś spytał:

— Jakaż jest twoja fortuna? Tylko mów prawdę co do joty.

— Fortuna moja — rzekłem — gotowizna wraz z sumą zastawną lokowaną u wojewody wynosi trzykroć sto tysięcy, ale przecież prócz tego jest i gospodarstwo jakieś, i inwentarze, że ich w całej okolicy nie masz piękniejszych, i sprzęt jaki taki, i srebra cokolwiek...

— A bydło, a konie? — zapytał Murdelio.

— Bydła jest dosyć, ale co koni, to chyba tylko u pana Fredra najdzie się więcej i może lepsze, ale zresztą zakład stawię, że tu nikt w górach w koniach mi nie dotrzyma. Przecież to w tym momencie stoi ich trzydzieści i siedem takich na stajni, że choćby i zaraz zaprzęgać albo kulbaczyć i ruszać.

— Trzydzieści siedem koni, no... — powtórzył Murdelio. — Wszystko jest jak potrzeba. A Zosia jakże? Pewno to wiesz, że ma skłonność do ciebie i bez wielkiego przymusu odda ci rękę?

— A jakżeż nie! — zawołałem. — Przecież listy mam od niej.

— Listy masz? Cóż pisze?

— Tu masz, czytaj! — odpowiedziałem, dobywając dwa listy z zanadrza i oddając je jemu. Ale on ręką kiwnął mówiąc:

— A co mnie tam do tego, co ona pisze do ciebie! No, rzecz skończona. Zosia będzie twoją.

Komu się zdarzyło być w podobnym, jak moje było natenczas, położeniu, kto sobie tylko wyobrazić potrafi, co to znaczy po świeżo odebranej stanowczej rekuzie, po skłóceniu się z rodzicami panny w sposób tak gwałtowny, po utraceniu prawie wszystkich nadziei nagle usłyszeć słowa takie od kogoś, o którym się wie albo wierzy, że wszystko może i wszystko potrafi, ten się wcale dziwować nie będzie, że i ja się wtenczas Murdelionowi rzuciłem na szyję, nie wydając z siebie żadnego innego głosu prócz okrzyków tryumfu i podziękowania. On atoli był wciąż jeszcze zimny i jakby martwy i nie oddając mi uścisków, odsunął mnie lekko od siebie, mówiąc:

— Powoli! Dopiero to niewód zarzucony, jeszcze w nim ryby nie masz, a głupi, kto ryby łowi przed niewodem. Zosię dostaniesz — powiedziałem raz i słowa mego nie cofam. Ale jeszcze to wiele będziemy gadać o tym. Bo to, uważasz mnie, ręka rękę myje, a nic nie masz darmo na świecie. Zrobię ja coś dla ciebie, zrobisz ty dla mnie. Clara pacta claros faciunt amicos360.

— Ale zrobię, dlaczegóż by nie, tylko powiedz, co każesz.

— Zrobisz, ja wiem, że zrobisz, bo we wszystkim twoja własna korzyść będzie. Powiem ci tedy krótko a węzłowato, bo na co tu długich tergiwersacyj361? Historia mojego życia jest ci już wiadoma... Bywało różnie na tym świecie. Zrobiło się niejedno dobre, ale też i grzechów coś cięży na barkach. Niejedna dusza poszła na najgorsze drogi przeze mnie, niejedno dziecię osierociało, niejedna rodzina poszła z torbami na wieczny głód i nędzę. Od niejakiego czasu nic nie zrobiłem złego nikomu, ale też

1 ... 37 38 39 40 41 42 43 44 45 ... 67
Idź do strony:

Darmowe książki «Murdelio - Zygmunt Kaczkowski (czy można czytać książki w internecie za darmo .txt) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz