Darmowe ebooki » Powieść » Murdelio - Zygmunt Kaczkowski (czy można czytać książki w internecie za darmo .txt) 📖

Czytasz książkę online - «Murdelio - Zygmunt Kaczkowski (czy można czytać książki w internecie za darmo .txt) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Zygmunt Kaczkowski



1 ... 33 34 35 36 37 38 39 40 41 ... 67
Idź do strony:
mnie twarz jakiejś prześlicznej panienki. Twarz ściągła, cera porcelanowa, oczy prześliczne, rzęsy cudowne, włos ciemny, długi, szklący jak heban. Domyślałem się, że to jest córka pana Wita. „Pani! — rzekłem tedy, zwracając się do niej. — Otóż jaka konfuzja spotkała mnie tu dla pani”. — „Dla mnie? — spytała ona. — A toż jakim sposobem?” — „Przyjechałem tutaj, aby upaść do nóg stryjowi jegomości i pannie, i z wszelką atencją starać się o jej przyjaźń dla mnie, a tymczasem pan stryj zagniewany”. — „Ej! to być nie może!” — odpowiedziała z żalem panienka; ale w tymże momencie coś się ruszyło w tym pokoju, w którym był ojciec. Kto raz zadrżał ze strachu, dla tego już nie ma ratunku; prędzej zginie ze strachu, niż się na jeden krok odważny zdobędzie. Na sam szmer już uciekłem, dopadłem konia i popędziłem do domu. Było to pierwsze tchórzostwo w moim życiu, ale też mam nadzieję, że i ostatnie. Jeżelibym jeszcze raz kiedy zląkł się w jakim terminie stanowczym, to już mnie diabeł weźmie z kretesem. Bo to ja z ludźmi nie żartowałem i myślę, że oni ze mną żartować nie będą.

Powróciwszy do domu, już o niczym nie myślałem, tylko o tej prześlicznej panience. Diabeł zaczął palić we mnie, poprzysiągłem sobie, choćby za cenę połowy życia, dostać ją koniecznie. Dnie i noce myślałem nad tym i li tylko nad tym. Zesmutniałem, umilkłem. Miałem wprawdzie środek prosty pod ręką: napaść na dom szlachcica, jego zabić, a córkę zabrać do domu. Ale ja chciałem, żeby mnie ta dziewczyna kochała; w takim zaś wypadku mogłaby mnie znienawidzić, bo to kobiety kapryśne. Więc jeszcze myślałem. Postrzegł Gintowt tę zmianę we mnie. Przyszedł, pytał, co mi jest, czemum taki smutny, tak zamyślony? Powiedziałem. Tedy on na to: „Panie! Na cóż to tego? Na co tu gwałtów, napadów, wiolencji334? Na co się narażać na grzywny i wieżę, jeżeli nie na stracenie szyi, kiedy oni sami panu z pocałowaniem ręki dadzą tę pannę? Tylko to trzeba robić rozumnie i z wolna”. — „Zróbże to — rzekłem Gintowtowi — dostaniesz folwark w dożywocie”. — I co mógł, zrobił w rzeczy ten Gintowt. Pojechał on najpierw na jakiś odpust czy jarmark, tam się zeszedł z panem Witem i przy lampie wina czy miodu gadu, gadu z nim o pszenicy i życie. Drugi raz już o gospodarstwie, więc o moich folwarkach, o doskonałym w nim rządzie i o wielkich z nich intratach. Trzeci raz o mojej osobie, jako ktoś przez zazdrość najgłupsze plotki puszcza w kurs o mnie, jako w tym wszystkim nie masz prawdy ani joty, jakom ja jest człowiek najlepszy i rozumny, i gładki, i jako najgorętszym mojego serca życzeniem byłoby stateczną z panem stryjem znajomość zabrać, i w ten jedyny sposób, jaki jeszcze pozostał, trafić, aby dawne familijne nieporozumienia zatrzeć i na wieki zagładzić. Czwarty raz szlachcic już Gintowta zaprosił do siebie — a za kilka tygodni powiedział mu otwarcie: „Niechże pan Ignacy przyjedzie do mnie; obaczę go bliżej, poznamy się, a z czasem to się to może i zrobi”.

Tedy za radą Gintowta przebrałem się w kontusz i żupan, który na mnie ciężył i gniótł mnie jak pancerz; wlazłem w hajdawery takie wielkie, że bym mieszkać mógł był w nich i podzielić je na pokoje; włożyłem czapkę futrzaną na głowę, uzbroiłem się w cierpliwość i pokorę, wsiadłem na koń i pojechałem do pana Wita. Wszedłszy do izby, stanąłem przy drzwiach i pokłoniwszy się panu stryjowi do kolan, przepraszałem za to, że obyczajami zagranicznymi zepsuty, za moją pierwszą bytnością u niego nie umiałem się znaleźć, tak jak na przyzwoitego młodzieńca w kraju przystało. Pan Wit się na mnie popatrzył, rozparł się w boki, nadął się jak pęcherz i powiedział mi srogie kazanie. Ale ja już byłem najpokorniejszym sługą stryjaszka dobrodzieja. Przyszła panna, zarumieniła się, niewiele mówiła, ale była śliczna jak anioł. Bawiłem się tam przez dwie godzin i musiałem się nieźle sprawować, bo stryjaszek dobrodziej rzekł mi przy pożegnaniu: „Widzisz waść, mosanie! I ja umiem po francusku i po niemiecku, umiem po łacinie, czego ty nie umiesz, mam to samo nazwisko i ten klejnot, co ty, i fortuna moja mi tak dobrze, a może jeszcze lepiej wystarcza, jak tobie; mam nadto jeszcze siwiznę i niemałe zasługi w swoim, ba, i w obcych krajach, czego ty nie masz i może zgoła nigdy mieć nie będziesz — a przecie ludźmi uczciwymi nie pomiatam i znam respekt dla starszych!” — To rzekłszy, pożegnał mnie.

Odtąd bywałem tam często, prawie dwa razy na tydzień. A trzeba wam wiedzieć, że ja dotychczas nigdzie nie bywałem i z nikim nie żyłem; wieść więc o moim bywaniu u pana Wita runęła piorunem na okolicę; powiedziano, że konkuruję o jego córkę, że się już żenię. To mnie gniewało. Postanowiłem koniec położyć tym plotkom. A ponieważ uważałem, że mi panna nie krzywa, jako że i pan Wit dosyć skłoniony ku mnie, więc kazałem sześć koni założyć do karety, wziąłem Gintowta i dwudziestu kozaków ze sobą i pojechałem z przedsięwzięciem zrobienia deklaracji i wzięcia ślubu natychmiast. Kiedym wszedł do izby, pyta mnie stary: „Dlaczegóż waść tak paradnie?” — Ponieważ ja nie umiałem jeszcze dobrze po polsku ani się znałem na dziwnie pięknych retoryki polskiej figurach, więc Gintowt, począwszy od tego, jak Pan Bóg rodzaj ludzki w arce Noego od potopu wybawił, uciął mowę sążnistę i skończył na tym, że ja proszę o rękę pana Wita córeczki. Pan Wit tego pięknie wysłuchał, wąs poprawił, czuprynę pogładził, lewą rękę za pas włożył a prawą, gestykulując do mnie i do pana Gintowta, odciął znowu kubek w kubek takuteńką orację i ani jednego słowa nie został mi dłużen. Bardzo to ładny obyczaj. Treść atoli tej mowy była taka, że lubo on wcale nie miałby nic przeciw temu mariażowi, i owszem, widzi w nim palec boży, który zagładza familijne krzywdy i niezgody, jednakże za mało jeszcze zna kawalera, żeby mógł dziecko swoje powierzyć. Niech kawaler prócz panem stara się być także sąsiadem i obywatelem, niechaj mnie słucha, niech mi się aplikuje335, niechaj bywa w moim domu, aby się dzieci przyzwyczaiły do siebie, to się to może z czasem i zrobi. — Pan Gintowt wyraził panu stryjowi moją niecierpliwość, moją bytność u króla, jego łaski i tak dalej, ale pan stryj odpowiedział na to, że od jego dekretu nie ma żadnej apelacji, bo on jest sam grodem i ziemstwem, i trybunałem, i królem w tej sprawie.

Kiedyśmy odjeżdżali, powiedziałem Gintowtowi: „Ej! Co tam będę się dał za nos wodzić szlachcicowi! Zajazd zrobię i pannę zabiorę”. — Gintowt radził cierpliwość i prosił o zwłokę jeszcze na kilka miesięcy. Przystałem. Bywałem znów w domu pana Wita. Aplikowałem mu się, ale jednakże więcej pannie, która już swojej miłości nie taiła przede mną. I trwało to znów kilka miesięcy; pan Wit stawał się coraz nudniejszy, coraz więcej wymagający, począł mnie egzaminować o moje interesa, o gospodarstwo, o inne sprawy, począł dawać rady swoje, ba! dyspozycje... A ja się ciągle aplikowałem. Ale na koniec i sam diabeł utraci cierpliwość! Jednego wieczora wypaliłem mu taką replikę, że szlachcic zgłupiał z kretesem. „Bunt, mospanie! Bunt przeciwko mnie podnosisz! — zawołał on do mnie. — Tą razą daruję, ale na drugi raz... to pamiętaj!” — Na drugi raz ja już buntu nie podnosiłem, ale stała się rzecz taka. Kiedym tam przyjeżdżał, bywało zwykle, żem najpierw ze starym rozmawiał z jaką godzinę, potem zaś szedłem do panny i siedziałem tam do wieczora. Stary wtedy czytywał gazetę albo do gospodarstwa wychodził i do córki prawie nigdy nie zaglądał, bo tam była jakaś szlachcianka, która sprawowała urząd ochmistrzyni i posiadała zupełne zaufanie u niego. Ochmistrzyni atoli, co nie zrobiła za dukata, to zrobiła za dwa, co nie za dwa, to za dziesięć, co nie za dziesięć, to za sto, dosyć że nigdy tam nie było ochmistrzyni. Otóż jednego dnia siedzę ja na kanapie i trzymając pannę na kolanach, w twarz ją całuję, ale jakem Piotrowicz, tak nie w żadnej złej myśli, tylko tak dla zabawki; wtem wchodzi stary. Panna struchlała na miejscu, ale jam się roześmiał w głos. Nie za całowanie, ale za śmiech ten, stary zrobił scenę gwałtowną. Kpał mnie jak żaka, jak szewca, jak hultaja na koniec. Tego już było mi nadto. Rzuciłem się na niego, chciałem go porwać, związać, wziąć w jasyr do siebie i dopiero traktować o wykupno albo zamianę jeńca, ale zwinny szlachcic odskoczył i w tym momencie taki mi wyciął policzek, żem upadł na ziemię. Zebrawszy się, chciałem porwać za broń, ale nie miałem pałasza przy boku. W tejże chwili otworzyły się drzwi z łoskotem i wpadło kilku drągalów do izby. „A to co będzie?” — zawołałem z wściekłością do starca. „Dostaniesz sto bizunów!” — zawołał tenże. „Mości panie! — krzyknąłem. — taki to sposób wetowania krzywdy u polskiego szlachcica! Takie poszanowanie gościnności w tym kraju!” — „A ty, jakże gościnność szanujesz! — odkrzyknął starzec. — Ruszajże sobie do milion diabłów i niech tu noga twoja więcej nie postoi, bo nie sto bizunów ci dać, ale powiesić cię każę na suchej wierzbie!” — Ja przecież nie dowierzałem tej kapitulacji, tylko czym prędzej obróciwszy się twarzą do okna, skoczyłem przez nie w ogródek, z ogródka pod bramę, gdzie mój koń stał przy kozaku... i uciekłem do domu. I z tego zrobiła się plotka, bo ci drągale powiedzieli, żem nie skoczył przez okno, tylko w kąt izby, tam w myszą dziurę wpadłem, z której za mną tylko kłęb dymu ze smoły i siarki wyleciał i rozszedł się po izbie... i cała okolica uwierzyła tej baśni!

Wróciwszy do zamku, nie było już dla mnie336 ani snu, ani nocy, ani jadła, ani napoju. Wszystko się gotowało we mnie, drżałem, trząsłem się cały. Duma obrażona warczała we mnie jak pies rozdrażniony, złość się pieniła, miłość się wzmogła i targała całym wnętrzem mej duszy. Postanowiłem mścić się na starcu, mścić piekielnie i do śmierci; postanowiłem pannę zabrać, posiąść, zadośćuczynić mym żądzom i przez córkę mścić się jeszcze na ojcu. Jednakże w tym delirium gorączki, żądz, zemsty, złości miałem chwile, w których cichy, nieznany mi dotąd, spokojny głos serca odzywał się we mnie. Chciałem wtedy upaść do nóg obrażonemu i rozgniewanemu starcowi, pokornie prosić o rękę panny, ożenić się z nią, pogasić w sobie wszelkie gwałtowne ognie, poprzytłumiać szaleństwa, osiąść w domu, oddać się pracy, służbie jakiej dla kraju i stać się takim człowiekiem, jak inni, jak wszyscy. Był to głos, który dawał jawne świadectwo słabości ducha mojego, był mi przeto nudny, nieznośny, ale zarazem tyle silny jeszcze, że pomimo wszystkich planów moich ukartowanej już zemsty, musiałem przynajmniej spróbować jemu zadośćuczynić.

W tym celu i duchu napisałem list do pana Wita i odesłałem go przez dworzanina. Pan Wit list odebrał, potem ławę kazał położyć na ziemi, dworzanina na ławę, list na dworzaninie, a na liście odpisał wymowną stoma bizunami odpowiedź.

Po odebraniu tej odpowiedzi w jednym okamgnieniu już byłem na koniu i na czele uzbrojonych pięćdziesięciu kozaków. O zachodzie słońca popędziłem do wsi pana Wita. Kozaków zostawiwszy opodal, sam podjechałem o kilkadziesiąt kroków pod bramę. Trząsłem się cały, wnętrzności darły się we mnie, paliło mi się w mózgu, iskry z dymem wylatywały mi z gęby i nozdrzów. Czułem, że diabeł z całą swoją mocą był we mnie. Gdybym był zaraz uderzył, byłbym mur chiński w gruzy powalił, ale ja chciałem dwór jeszcze obaczyć, jego gładkim widokiem się jeszcze rozjątrzyć, abym tym silniej i zapalczywiej uderzył i tym większą potem miał radość, patrząc na jego ruinę. Patrzałem więc. I z szatańskim w mej duszy uśmiechem patrzałem na ów dworek drewniany, jak śnieg bieluteńki, z równie białym ganeczkiem o czterech słupach, na którego czole przybita była Matka Boska Ostrobramska, która ze łzami w oczach i z uśmiechem na licu patrzała na zielony, przed gankiem wyciągnięty dziedziniec, na którym w środku trzy lipy stały z darniowymi ławkami i kamiennym stolikiem pomiędzy sobą. Na dziedzińcu igrały dworskie dzieci ziarnem, którego dość tam było, a gołębie, siedząc trzema wieńcami na lipach, zlatywały na dzieci i pokarmiwszy się z rąk ich pszenicą, nazad podlatywały, siadając każdy na swoje miejsce, aby się wieniec który nie rozerwał. Bzy kwitły natenczas i głogi się rozwijały, przechylając się kwieciem swoim przez płoty, którymi był ogrodzony dziedziniec; trzódki wracały z pola i dzwoniły z daleka, fletnia się odzywała zza lasu, powietrze pełne woni cudownej rozścielało się dookoła, a słońce, chowając się za góry, ostatnie promienie swoje posyłało na lipy, na dwór i dziedziniec. Cha, cha, cha! Jak to pięknie było! Istna bukolika337. Stałem na koniu, za krzakami bzu i iwiny schowany, i patrzyłem, i cieszyłem się, że tu jest tyle szczęścia, tyle spokoju, tyle niewinnej piękności... i szatan cieszył się we mnie, że to wszystko jest w moim ręku, że nad tym wszystkim wisi zemsta moja i że za chwilę z tego wszystkiego nie będzie tylko to, co ja zechcę... kropla krwi i garść popiołu!... Kiedy tak myślę i różne ognie warzą się w mojej głowie i sercu i kiedy już tylko co mam uderzyć, dał się słyszeć dzwonek z niedalekiego kościołka, wołający na Anioł Pański. Zaśmiałem się. Zdawało mi się bowiem, jakby który z moich kozaków zakradł się do dzwonnicy i sygnaturkę dla konających poruszył. Niebawem jednak ruch się zrobił we dworku, ruch niewielki w dziedzińcu. Gromadka ludzi różnej płci i różnego wieku, pomiędzy nią dzieci nawet, a na ich czele pan Wit z córeczką, wyszła w dziedziniec i uklęknąwszy przed gankiem i obrazem, poczęła się modlić z wielką pokorą. Na ten widok coś mnie zapiekło w sercu, mróz poszedł po ciele. Oniemiałem, ręce

1 ... 33 34 35 36 37 38 39 40 41 ... 67
Idź do strony:

Darmowe książki «Murdelio - Zygmunt Kaczkowski (czy można czytać książki w internecie za darmo .txt) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz