Murdelio - Zygmunt Kaczkowski (czy można czytać książki w internecie za darmo .txt) 📖
Rzecz dzieje się po pierwszym, a przed drugim rozbiorem Polski i dotyczy codziennej egzystencji obywateli kraju w tym czasie. Typowy, średniozmożny szlachcic Marcin Nieczuja, mający za sobą doświadczenie walki u boku ojca w konfederacji barskiej, obejmuje po raz pierwszy samodzielnie gospodarstwo, dąży do wyzwolenia się z dzierżawy i uzyskania własnego majątku, przeżywa pierwszą miłość i konkuruje o rękę pięknej i dobrej jak anioł Zosi. Zwyczajne te sprawy — w jego życiu jednak przybierają niezwykle skomplikowany obrót, doprowadzają go do austriackiego więzienia i do udziału w zajeździe szlacheckim na zamek złowrogiego magnata. Na drodze młodego Nieczui nieustannie staje tajemniczy Murdelio. Wraz z rozwojem wydarzeń wyjaśnia się wiele dotyczących tej demonicznej postaci zagadek. Nie wszystkie jednak.
W toku akcji powieści Murdelio mamy możliwość między innymi poznać polskie zwyczaje związane z karnawałem, wniknąć w symboliczne znaczenie stosowanej mody męskiej w XVIII wieku czy dowiedzieć się, jak to się praktycznie i szczegółowo działo, że przedstawiciele stanu szlacheckiego, mogący o sobie mówić „Polska to my”, tak wiele pili i pojedynkowali się nieustannie o byle co. Kaczkowski jest poniekąd polskim Aleksandrem Dumas. Zawczasu przygotowuje publiczność na przyjęcie Sienkiewicza, wyrabiając jej apetyt na fabułę historyczno-przygodową, ale zarazem pozostaje mniej dogmatyczny, bardziej od Sienkiewicza zniuansowany w sądach. Obu wspomnianych tu powieściopisarzy wiele i na rozmaite sposoby łączy. Choćby fakt, że w rzeczywistości prototyp głównej postaci noweli Latarnik zaczytał się nie w Panu Tadeuszu, ale w Murdelionie właśnie — i ta wersja wydarzeń wydaje się bardziej prawdopodobna.
- Autor: Zygmunt Kaczkowski
- Epoka: Romantyzm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Murdelio - Zygmunt Kaczkowski (czy można czytać książki w internecie za darmo .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Zygmunt Kaczkowski
— Panie Marcinie, stawaj z tamtej strony!
Wbiegłem, ale tu już krzyczy Murdelio:
— Zastaw się! — i w tymże momencie uderzył na Urbańskiego.
Mam to przekonanie, lubo tego nikt dojrzeć nie mógł, że Urbański, skonfundowany tą niespodziewaną swego adwersarza gwałtownością, ba, zgoła wściekłością, ani miał do tego dość czasu, ani się rzeczywiście zastawił, ale już było za późno. Leżał on już srodze cięty przez całą głowę i z przerąbanym ciałem pomiędzy lewym ramieniem a szyją, aż do samego obojczyka. Krew się z niego lała jak z beczki, odszedł od przytomności. Obstąpiliśmy go, nalali w nos mocnej gorzałki, obłożyli rany śniegiem i lodem, a kiedy krew ustała i rany trochę pokrzepły, przenieśliśmy go na dywanie na górę do spokojnej izby; tymczasem zaś posłano pędem po felczera do Leska. Ale Murdelio w tym wszystkim nie brał żadnego udziału. Po bitwie obtarł pałasz ze krwi, schował go w pochwę i z krwią najzimniejszą, jak gdyby nic nigdy nie było, siadł z panem Fredrem na powrót do stołu, gdzie obadwaj, nową odkorkowawszy butelkę, nową też po francusku zaczęli rozmowę. My zaś tutaj poramy się z panem Urbańskim.
Kiedyśmy go już na górę wynieśli i przystojnie złożyli na łóżku, przystępuje do mnie pan Bal i rzecze srogim głosem:
— Kogo to waszmość przywiozłeś w dom pana Fredra?
— Nie mnie o to pytaj — odpowiedziałem rozdrażniony tym, co się stało — bom ja zdybał tego szlachcica w Lesku, dokąd dla odwiedzenia wojewody przyjechał, a że znał mego ojca, a nawet był powinowatym przez Mężykównę, tom go zaprosił do siebie i tu przywiózł za jego wolą; zresztą go nie znam, ale kiedy chcesz o nim co wiedzieć, to pytaj raczej samego gospodarza, który jeszcze przed laty żył z nim we Włoszech i jest z nim w przyjaźni.
— No, no — rzecze pan Bal — diabeł to sam jest in persona312, ale nie szlachcic, Iskierski, a nie Piotrowicz.
— Ot, pleciesz waszmość trzy po trzy. — Na to on znowu:
— Ale co ty mnie gadasz! Znałem ja ludzi tysiące i Polaków, i Niemców, i Włochów, ale takiego anim jednego nie widział. To diabeł jest.
— Cóż tobie? — rzekłem. — Przecie nocował dziś u mnie i nic mi złego nie zrobił.
— Jeszcze czas na to; to diabeł jest. Widziałeś ty jego oczy? Widziałeś, jak sczerwieniał cały, kiedy szablę wziął w rękę?... A jaki strach po nas poszedł, kiedy ryknął: „Dobywaj szabli!” — Mnie, jak Pana Boga kocham, i nie wstydzę się tego powiedzieć, aż się wszystkie wnętrzności wtedy zatrzęsły, a włosy kołkiem stanęły, to czułem. A przecież to nie nowina mi widzieć człowieka ze szablą, przecie się sam biłem tyle razy w pałasze, a podczas wojny! Jednak nigdy tego strachu nie czułem, co teraz, lubo nawet nie mnie się ta sprawa tyczyła. Albo to znowu: za jednym cięciem dwie rany i obiedwie takie głębokie i tak oddalone od siebie? Toż to ludzka potencja313?
— Musiało być dwa cięcia, panie bracie.
— Ale jedno, przysięgnę, że jedno; widziałem na własne oczy.
— To się szabla zsunęła, a to się nie trafia?
— A ucho? Toż by był w takim razie ucho zaczepił — zarzucił mi pan Bal.
— Ot, przewiduje ci się — odpowiedziałem — już tu cudu nie ma żadnego; odskoczyła szabla od twardej głowy i ucho minęła, a na ramię upadła.
— I to nie może być, bo w tym wypadku rana w ramieniu nie byłaby tak głęboka, a tu ledwie że aż obojczyk nie jest przecięty.
— Ale ma rację pan Bal — odezwał się słabym głosem pan Urbański — coś nieludzkiego jest w tym człowieku. Nigdy mnie jeszcze od nikogo tak nie odrzuciło od razu, jak od niego, a także już ludzi widywałem niemało. I w rzeczy, to to była właściwa przyczyna, dla której nie chciałem mówić do niego i porwałem się był od stołu, bo na koniec co by mnie tam szkodziło, że się błazen jakiś nie opowiada?
— Nie mów, nie mów — rzecze do niego kasztelanic — bo ci to szkodzi.
— Już tam mówcie sobie, co chcecie — rzekłem ja znowu — ale ja tu diabła nie widzę. — Na to znowu pan Bal:
— Bo cię już otumanił, a my, ludzie świeży, to widzimy wszystko. Bo zresztą i to: gęba ogolona przy kontuszu i żupanie, co nigdy nie bywa; nosiło go gdzieś po świecie, po Francji, po Niemcach, po Włochach, na królewskich dworach się prezentował! Cóż to? Magnat on jest jaki czy książę, czy duk314? Kaduk315, mospanie, kaduk, i założę się z tobą, że go ani pacierz mówiącego obaczysz, ani kładnącego krzyż święty, ani jakąkolwiek rzecz chrześcijańską czyniącego, a gdyby przyszło się bliżej popatrzyć, to ręczę, że się tam ogon i pazury wynajdą.
Zaświerzbiał mnie język powiedzieć, że to jest mnich w rzeczy316, że mieszka na miejscu świętym i że gęściej Panu Bogu służy niż każdy z nas, i byłbym tym od razu pokonał podejrzenie tych ichmościów o diabelstwo; ale pamiętny Murdeliona pogróżki, rzekłem tylko:
— Nie oglądałem go z bliska i nie wiem, czy ma jakie znaki diabelskie na sobie, czy nie, ale jechałem z nim na jednym wozie i nic takiego mi w oczy nie wpadło. Zresztą, to mogę waszmościom powiedzieć... — i zaciąłem się, bo chciałem to na poparcie mojego zdania przytoczyć, że Murdelio zeszedł się u mnie z misjonarzem księdzem i cale się tak zachował jak inny człowiek, ale nie mogłem im tego powiedzieć, bo gdyby się kiedy później misjonarza o to spytali, toby się bałamuctwo zrobiło, kiedy on właściwie żadnego szlachcica Piotrowicza u mnie nie widział. To mi atoli przyprowadziło na myśl misjonarza; wszakże miał w Hoczwi być ze mszą, miał się widzieć z Urbańskim i Osuchowskim, miał konferować z nimi i inną szlachtą w materii wybudowania kościołka w jakiejś wsi w górach — byłli317 tutaj, czy nie był? — Rzeknę tedy do Bala:
— Waszmość byliście na mszy świętej tu dzisiaj?
— Byliśmy.
— Któż ją miał?
— Proboszcz tutejszy.
— A kazanie?
— Nie było żadnego kazania — odpowiedział Osuchowski — miał je mieć ten misjonarz św. Wincentego á Paulo, który tu był przeszłej jesieni, a którego przecież znasz także, ale nie starczył się w słowie318.
— Jak to? Nie przyjechał tu rano? — zapytałem zdziwiony.
— Nie, albo czemu cię to tak dziwi? — Tedy już musiałem powiedzieć:
— Bo ten misjonarz był u mnie wczoraj wieczór, nocował i dzisiaj przed świtem tutaj wyjechał.
— Jak to! — zawołał pan Bal. — Przed świtem wyjechał i nie ma go do tej chwili? A wyżeście kiedy wyjechali?
— Około dziewiątej.
— No, to nie diabłaż ty wozisz ze sobą?
Mróz po mnie poszedł od pięt aż do karku, lubo właściwie i to jeszcze nic nie znaczyło, ale nie miałem już czego tam dosiadywać pomiędzy nimi; jednym słowem mogło się wszystko wydać, nie to, że Murdelio był diabeł, bo takiej rzeczy wiary dawać nie mogłem, ale to, że jest mnichem, czego nie zdradzać obowiązałem się słowem. Wyszedłem więc stamtąd. W sieni atoli zaraz mnie łapie Węgrzynek:
— Co tam?
— Nieszczęście, panie.
— Jakież? Mów prędko.
— Tego księdza, co u nas był wczoraj, coś strąciło z wozem i z końmi ze skały w Myczkowcach.
— Wszelki duch chwali Pana Boga!... I zabił się?
— Nie, ale srodze stłuczony.
— A toż on jechał na Myczkowce, nie na Berezkę?
— Na Myczkowce, panie.
— Jakże wiesz o tym wszystkim?
— Przecie przywieźli go tu na plebanię.
— Jest tutaj? — zawołałem i pobiegłem co tchu na plebanię.
Koło kościoła po prawej stronie od wschodu stał domek niewielki drewniany, w którym mieszkał proboszcz hoczewski, starzec siwowłosy, kilkudziesięcioletni. Ze dworu do tego domku było kilkaset kroków, przebiegłem je jednak, żem ani spostrzegł się, kiedy — i wystraszony cały tym niespodziewanym nieszczęściem tak szanownego męża, byłbym z równym impetem wpadł i do izby, gdyby nie to, że nic nie widząc śród pośpiechu i zmroku, potknąłem się zaraz na pierwszym schodzie i jak długi grzmotnąłem sobą do sieni. Na ten rumor wyszedł pleban staruszek ze świecą w ręku, mówiąc statecznie:
— Co tu za hałasy robicie? Czy nie wiecie, że chory jest w domu?
— To ja, mości dobrodzieju — rzekłem wstawając319 z podłogi — przez pośpiech upadłem i takiego narobiłem hałasu.
— Któż to? — zapytał ksiądz, przyświecając mi łojówką do oczu.
— Ja, księże proboszczu.
— Imć pan Nieczuja? A to chwała Bogu. Właśnie ksiądz misjonarz, dowiedziawszy się, że waszmość jesteś na zamku, żądał, aby tu zaprosić waszmości.
Z tym weszliśmy do pomieszkania.
Więc zaraz w pierwszej izbie w rogu, na ubogim tapczanie, na którym tylko słoma wytartym kilimkiem przykryta, leżał wybladły i cale do siebie niepodobny misjonarz. Twarz mu się przeciągnęła, oczy, tak pełne ognia, przygasły i przez połowę się zwarły, włosy się poburzyły, ręce obwisły. Przystąpiwszy więc cicho na palcach do tego łoża, stanąłem i patrząc ze szczerym żalem, milczałem.
— Jak to dobrze — rzekł on do mnie słabym głosem, który prawie przemocą wydobywał ze siebie — że waszmość tu przyjechałeś.
— Boże! — rzekłem. — Cóż to jest za nieszczęście!
— Nieszczęście — odpowiedział misjonarz.
— Cóż waszmości jest? — spytałem.
— Stłuczony — odpowiedział ksiądz znowu.
— Czemuż sobie co na to nie radzisz? Jeżeli ran nie ma, to trzeba się wysmarować mydłem i spirytusem.
— Nie ma.
— Nie ma ran, więc smarować.
— Nie ma.
— Jak to? Spirytusu nie ma?
— Nie ma — odpowiedział misjonarz przeciągle i poprawiając się trochę, dodał: — ja miałem kilka groszy i te mi się wysypały przy tym nieszczęściu, a księdza zastałem bez grosza.
— O biedniż wy, słudzy boży! — zawołałem, dobywając kalety i oddając ją plebanowi. — Aż się serce kraje, jak mi Bóg miły! Ci, którzy we dnie i w nocy służą Panu Bogu i bliźnim swoim...
— Nie bluźnij — przerwał mi misjonarz. Urwałem więc tamto, a natomiast spytałem:
— No, ale powiedzże mi, waszmość, jak się to stało?
— Opóźniłem się trochę — odparł przeciągając chory — dzień już był, kiedym wyjeżdżał. Wyjechawszy na skałkę, nie wiem, co się tam stało, bo tam droga szeroka i gładka, ja też o nią bezpieczny, mówiłem modlitwy poranne i na nic nie uważałem; nagle wóz się wywrócił z impetem i wszystko upadło w przepaść do Sanu. Wóz poszedł na kawałki, konie obadwa się pozabijały, chłopu nic, a jam się srodze potłukł, bo to bardzo wysoko.
— Boże! Boże! Cóż chłop powiada?
— Chłop powiada, że coś wóz podważyło i zrzuciło na dół, i koniecznie to utrzymuje, mówiąc, że choćby był i wywrócił, to jeszcze daleko było do brzegu. Ale to tylko ekskuza320: jechał samym brzegiem, nie uważał na koła i albo brzeg się usunął, albo zgoła wywrócił.
— A kiedy to się stało?
— Ja nie wiem, bo mnie ledwie za dwie godziny stamtąd wynieśli, ale popatrz na mój zegarek, stanął, to pewnie o tej samej godzinie.
Popatrzyłem na zegarek, stał istotnie i pokazywał pół do dziewiątej.
— Dziwna rzecz! — rzekłem do siebie, była to bowiem właśnie ta chwila, w której Murdelio decydował się ze mną jechać do Hoczwi, a kiedy sobie przypomniałem, że właśnie wtedy mówił z taką pewnością, że misjonarza w Hoczwi nie będzie! — Jakoż i to, co pan Bal utrzymywał koniecznie, to znowu mróz poszedł po mnie i lubo nie mogłem temu w żaden sposób dać wiarę, żeby duch taki in persona mógł chodzić po ziemi, to jednak w kącik poszedłszy, przeżegnałem się skrycie. Krzyż święty nie wadzi. Po czym usiadłem koło chorego i pocieszałem biedaka, jak mogłem, co mi o tyle łatwiej przychodziło, ile że do zamku i tak lada chwila miał przybyć felczer z Leska, a może i nadworny lekarz wojewody, Gondoni. Po dopełnionym tym obowiązku chrześcijańskim, posiedziawszy jeszcze z jakie pół godziny przy chorym i bywszy przytomnym wysmarowaniu go mydłem i spirytusem, powróciłem do zamku na górę do drugiego chorego.
Pan Urbański miał się w tej chwili cokolwiek gorzej, jak to zwykle bywa u rannych, kiedy gorączka przychodzi. Wszakże nie było żadnego niebezpieczeństwa. Felczer już siedział przy chorym i zapewniał, że dobrze jest, a można mu było wierzyć na pewno, bo felczer w Sanockiem miewał naówczas daleko więcej praktyki i doświadczenia niżeli na wojnie. Nie było tygodnia, w którym by kilka kres nie zaszywał. Jednakże pan Bal, który już sam parę razy na samym sobie o zdatności tego felczera przekonania się miał sposobność, nie wierzył temu i w ustawicznej był o chorego obawie, co wciąż dawał do poznania różnymi gestami. Wziął mnie nawet na koniec na stronę i najwyraźniej powiedział:
— Nie będzie już nic z Urbańskiego.
— Co waszmość mówisz! — odpowiedziałem. — Nie dziwiłbym się komu innemu, ale ty, który sam trzy razy gęściej raniony byłeś pod Chyrowem, który zresztą i w pojedynkach niemało już ran odniosłeś, jakże możesz mówić co podobnego? — On też na to:
— To prawda, ale to
Uwagi (0)