Branki w jasyrze - Deotyma (barwna biblioteka .TXT) 📖
Mongolia… piękne, rozległe krajobrazy, surowy romantyzm kontynentalnego klimatu i gościnni ludzie w pięknych strojach… Podróż z lotniska imienia Czyngis-chana w Ułan Bator do Polski trwa kilkanaście godzin. A teraz wyobraźmy sobie, że tę drogę trzeba przebyć pieszo…
Aby ratować przyjaciółkę z niewoli, Ludmiła wyrusza w niemal samobójczą misję, której tłem stają się najważniejsze wydarzenia polityczne w barwnej, multikulturowej Mongolii wnuków Czyngis-chana. Obcina sobie warkocze, by udawać genueńskiego pachołka, a potem sama rozporządza swoją ręką — rozkochany tatarski rycerz godzi się nawet na chrześcijański ślub.
Deotyma wykazuje — być może także dzięki dwuletniemu zesłaniu w głąb Rosji, na które towarzyszyła ojcu po powstaniu styczniowym — rozległą wiedzę o historycznej cywilizacji Mongołów. Na tej podstawie buduje fabułę ze znacznie większym rozmachem geograficznym niż autor wydanego trzy lata później Ogniem i mieczem, który z kolei może skorzystał z doświadczeń Branek w jasyrze — bo im dalej we wschodnie stepy, „z których nikt nie wraca”, tym wyraźniej opowieść nieuchronnie zmienia się w gloryfikującą cierpienie i pełną cudów hagiografię.
Czytasz książkę online - «Branki w jasyrze - Deotyma (barwna biblioteka .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Deotyma
— A bo to... to nie mój rodzony... to dziecko znalezione...
— Doprawdy? — zewsząd dobiegały okrzyki zdziwienia. — I nikt o tym nie wiedział?
— A po co miał wiedzieć? Żeby się chłopak sam tera nie wygadał, to by do sądnego dnia żywy duch nie wiedział.
— Ale dlaczego?
— No, już ja wiem dlaczego...
— Ale gdzie wy go znaleźli, Matiaszu? — nalegali ludzie zdjęci ciekawością, ale widząc, że stary nie bardzo chce mówić, zaczęli wypytywać zwycięzcę. — No, gadajcie, gdzie wy się rodzili?
Zanim włóczek otworzył usta, stary mruknął:
— Okrutnie długa przygoda... I jeszcze może na złe wyjdzie rozgadywać?...
Ale zwycięzca nalegał:
— Tatulu, my już tyle lat cicho siedzimy i cóż nam z tego przyszło? Może kiej ludziom raz powiemy, to i sami na koniec czegoś się dowiemy?
— A no, dobrze... Dziś ty jak król... wszyscy muszom cię słuchać, nawet stary ojciec.
Jan Kulis zaczął opowiadać, ale opowieść rwała się co chwila. Zgiełkliwy tłum napierał coraz bardziej. W gromadce ludzi stojących na uboczu ktoś się odezwał:
— Najlepiej by go było postawić gdzieś wysoko, aby wszyćcy mogli słyszeć!
— Wiecie co — wtrącił sprytny czeladnik — wprowadźmy go na wierzch szopy, ona jest umyślnie zrobiona do gadania, każdziutkie słowo stamtąd słychać, aż het, po rogach Rynku.
— Przednio wynalazł! — I zaraz kilku silnych mężczyzn porwało Jana Kulisa na ramiona. — Tu, tu, nasz łaskawcze. Siądź i rozpowiadaj, ale od samiuchnego początku, bo my wszyćcy chcemy słyszeć. Wszyćcy! Tu człeka widać po wszech stronach, jak onego bociana, co stoi wedle strzechy.
Zwycięzca pokazał się na ganeczku. Tłum powitał go nowym, jeszcze radośniejszym okrzykiem.
Włóczek, spojrzawszy na morze głów ludzkich falujące w dole, trochę się zakłopotał. Ścisnął kurczowo dłonie i po chwili zdobył się na odwagę.
— No, i co ja mam gadać? — zaczął nieśmiało.
Jeden z bliżej stojących zawołał:
— Gadaj wszytko!
I wiele innych głosów poparło:
— Tak, wszytko! My chcemy wiedzieć, gdzieś rodzon? Jakowyś chleb jadał? Jak ty żył do dzisiejszej chwały? Chcemy wszytko wiedzieć, aby po wiek wieków świat cały pomniał, jaki to człek naszego Krakowa bronił.
Włóczek przesunął ręką po jasnych włosach.
— A juści — odparł — i ja miał ochotę to wszytko wam opowiedzieć, jeno teraz ochota odeszła, bo to... widzicie... bardzo maluśko wiem o sobie, a jeszcze i ta krzynka wygląda jak wierutna bajka. Pan Bóg widzi, że nie kłamię, ale nie każden da mi wiarę i jeszcze gotów rozgadywać, że ja zmyślam takowe cuda, aby się ludzie nade mną dziwowali.
— Ale gdzież tam! — oburzyli się mieszczanie, a najbardziej włóczkowie. — Powiadasz: „prawda”, to i prawda. A kto by miał rozgadywać, że Jan Kulis kłamie, na tego my huzia jak na Tatara.
— Tedy słuchajcie. Gdzie się rodziłem, nie wiem, to jeno wiem, że nie tu, w Krakowie.
— O... szkoda! — jęknęli mieszczanie. — Szkoda, że to nie swojak... A z jakowegoż ty miasta?
— Właśnie że nie z miasta. Najdawniejsza rzecz, jaką se przypominam, to wielkie, ciemniusieńkie lasy, a między tymi lasami góra, a na tej górze jakiś dom z wieżami, gdzie ja biegał w cieniuchnych, wyszywanych przyodziewkach. Kręciło się tam dużo ludzi, ale najbardziej pamiętam prześliczną niewiastę w miękkich sukniach i z perłami na głowie. Ta mnie brała na kolana, do niej mówiłem „matusiu”. I miłowałem ją tak okrutnie... — tu mówca zatrzymał się, jakby połykał krztuszące go łzy.
Słuchacze zaczęli szeptać między sobą:
— Patrzajta go! W kasztelu się rodził, na wieżach mieszkał... Matka jego chadzała w perłach... Sprawiedliwie gadał, że to będzie jak ona bajka o zaklętym królewiczu...
— Była tam i druga białogłowa. Może siostra mojej matki? Gładka dziewka z długimi, grubymi warkoczami. Ona wymyślała wiecznie ucieszne igraszki. Ach, Boże, jak my się bawili!
Tu znów przerwał, a jeden ze słuchaczy stojący bliżej rusztowania zapytał:
— I same białogłowy siedziały w onym zamku? Męża ni jednego? Nie pamiętacie ojca?
— Ojca? Przypomina mi się jakowyś mężczyzna cały w srebrnych blachach, z okrutnym pierzem na głowie. To pierze najlepiej pamiętam, bo zawdy chciałem je złapać, a było za wysoko. Rycerz rzadko przesiadywał w domu, widzę go jak za mgłą; raz jeno nieco lepiej. Było jakoś dużo śniegu, on siedział na koniu i mnie całował, a matusia stała obok i strasznie płakała. Z tego wszystkiego mnie się widzi, że to był ojciec.
— A jakoż się ten rycerz nazywał? Jak się ta góra nazywała? — zapytał jeden z rajców.
— A, żeby to ja pamiętał! Oddałbym połowę żywota, aby wiedzieć, z kim to było i gdzie? Ale nie wiem nic a nic. Byłem wonczas okropnie mały i głupi. Góra to góra, matusia to matusia, ja więcej nie wiedział, o nic się nie troskał. Sprawiedliwie wy powiedzieli: żył ja sobie w rozkoszach jak królewicz. Musiało też być za wiele tego szczęścia, bo je Pan Bóg zabrał od razu..
— I cóż się stało? Kto was po świecie rozniósł? — pytali na wyścigi słuchacze.
— Już tego to wam dobrze nie opowiem. W moich wspominkach leży gęsta, czarna plama. Coś okropnego się porobiło w naszym domu. Pamiętam krzyki, ciemności, to znów czerwone łuny. Kryli my się w jakichś grobach, uciekali, ale gdzie i przed kim? Nie wiem. Według tego, co mi ludzie gadali w późniejszych czasach, to był napad tatarski.
— Aha! Aha! — przytakiwali słuchacze. — A juści! Toć nie mogło być nic innego. No, a potem?
— Potem niby to gdzieś jedziemy. Raz na koniach, to znowu na wozach, a ja zawdy na kolanach u matki. Co się obudzę, spojrzę, to przy nas kręcą się jakoweś czarne strachy. Wszelako z całej ucieczki pamiętam jeno to, że mi było zawdy głodno. Nawet płakać ja nie śmiał, bo matusia precz gadała: „Jasiu, cicho... cicho, jak będziesz płakał, to źli ludzie nas zabiją”. Ach! Między Bogiem a prawdą ja wtedy nie miał czego płakać, jeszcze byłem z matką! Ale i to się skończyło... — westchnął żałośnie. — Matki już nie widzę... Jeno moja ciotka czy jakaś krewniaczka wiezie mnie gdzieś przez ogromne pola. A na czym wiezie, to iście śmiech powiedzieć... A prawda czyściuteńka — na wielbłądzie. Wonczas — dobrze pamiętam — tom ja już płakał bez ustanku, bo się precz rwałem do matki. A ciotka wciąż obiecywała, że wrócimy do niej. Ale to było kłamstwo. Do matusi nie wróciłem, a wkrótce i ciotka gdzieś przepadła.
Tu znowu nie mogę dojść do ładu z moimi wspominkami. Kręci mi się po głowie pełno miejsc i ludzi. Naraz jestem w mieście, ale nie tu, w Krakowie, lecz u jakiegoś księdza, który mi powiada, że jest moim wujem. Cudnie tam było u onego wuja! Ławy rżnięte jak w kościele, ksiąg z malunkami caluchny rząd stał na policy169. A już sam ksiądz to czysty anioł. Co dnia mi łakocie znosił, a głaskał, a huśtał na nogach. Alem ja mu się źle odpłacał; zawdy byłem nadęty i zabeczany, bom miał złość do ludzi, że mi matkę zabrali. Do wszystkich, nawet i do tego poczciwego księdza, choć nigdy mnie nie mamił. Jakem go sto razy dziennie wypytywał, gdzie zobaczę matusię, to zawdy odpowiadał: „u Bozi”. Więc wziąłem go za rękę i ciągnę do Bozi, a on biedak płacze nade mną. Nie wiem, jak długo siedziałem u tego wujcia — ciągnął włóczek — wiem tylko, że duszno mi było w onych sklepionych izbach. Mnie się chciało pachnących lasów, niebieskiego powietrza, koni. Pewnego dnia przyjechał do wuja obcy mężczyzna i kazał, abym go nazywał stryjkiem. Tego tom się kaducznie bał, bo chłop jak wieża, strasznie suto się nosił i zawdy kupę sług przyprowadzał. Po całych dniach gadał z wujem, a sługi opowiadali, że chce mnie do siebie zabrać, ale wuj się nie zgodził, więc stryj się pożegnał i pojechał precz. Kiedyś wyglądam sobie oknem, a tu idzie sługa stryjowski. Zobaczył mnie i kiwa ręką. Wymknąłem się cichutko z domu, a on powiada: „Znalazłem twoją matkę, czeka na nas pod lasem”. Przeszliśmy mosty i bramy, weszli do lasu, ale zamiast matki znaleźli się tam jakowiś ludzie z końmi. Sługa stryjowski siadł na konia, wziął mnie przed siebie i pojechaliśmy gdzieś, ale gdzie, to nawet nie wiem, bo mnie zaraz okręcił płaszczem.
Na trzeci albo i czwarty dzień, już pod zachód słońca, stanęli my nad wielką rzeką. Teraz wiem, że to była Wisła. Na brzegu kolebała się łódź, a w niej siedział mój stryjek. Sługa wniósł mnie do łodzi. Z początku byłem senny, ale pomału świeże powietrze roztrzeźwiło mnie i zacząłem pytać: „Stryjku, czy my jedziemy do matusi? Gdzie matusia?” I tak wkoło. Stryj z początku jeno głowę odwracał, potem raz i drugi mnie odepchnął, aż na koniec złapał mnie i cisnął niby kamieniem. Zrobiło mi się przeraźliwie ciemno, zimno, a potem nie wiem, co się działo.
— I cóż się stało? — dopytywali się słuchacze, czekając na dalszy ciąg opowieści.
— Stryjek po prostu wrzucił mnie do Wisły — odparł Jan Kulis.
— Jak to wrzucił? Przypadkiem czy naumyślnie?
— Chyba naumyślnie. Niech ojciec powie!
— Dajże pokój, chłopcze! — stary Kulis opierał się, jak mógł. — To wstyd wyciągać przed narodem...
Starszyzna cechowa obstąpiła mównicę, nalegając:
— No, stary, powiadajcie, jak to było, skąd wyście się tam wzięli, jak na zawołanie?
Zakłopotany włóczek długo się wzdragał, czapkę kręcił w rękach. Powoli jednak uśmiech młodzieńczych wspomnień rozjaśnił jego zwiędłą twarz i wkrótce zaczął cedzić słowa przez ramię przybranego syna.
— Dobrodzieje, iście było to dziwowisko, a lepiej powiedziawszy, wyraźna wola boska. Mnie się nie śniło, aby ja kogo miał ratować. Coś inszego leżało mi na sercu. Ja wtedy smalił cholewki do Kachny z Józefowego młyna. Kiej zmierzch zapadał, jam sobie cichutko na tratwie przypływał, kryłem się w trzcinie, a Kasia przybiegała gaikiem. Tedym sobie siedział w zaroślu schowany niczym kaczka, serce mi skakało — czekałem na Kasię. Wtem patrzę, ciągnie po Wiśle krypa, a na niej dwóch przewoźników, pośrodku kilku zbrojnych, a wszyćko nieznajome. Dziwuję się, bo znam ludzi z jednego i drugiego brzegu. Oni mnie przyczajonego nijak nie mogli widzieć, ale ja ich widział, kieby namalowanych na kościelnych oknach, bo z onej strony, od zachodu, jeszcze trochę dnia czerwieniało. Zobaczył ja tedy, jak jeden z nich w płaszcz zawinął dzieciaka, rozmachał i buch do wody. W imię Ojca i Syna... myślałem, że mi czart figla płata w ślepiach? A tu nie. Dzieciak jeszcze pokazał głowinę z wody, jeden raz, drugi, i już go nie ma, a krypa dalej popłynęła. Wyraźnie usłyszałem, jak jeden ze zbrojnych pytał się zabójcy: „A gdzie się dziecko podziało?” Tamten roześmiał się od ucha do ucha jak wilkołak i powiada: „Jużem się go pozbył”. Ten pierwszy złapał się za głowę i zawołał: „O la Boga! A nuż kto widział?” A wilkołak powiada: „Głupiś! Kto miał widzieć. Ciemno, nie ma żywego ducha. Wszak dzieciak musiał zginąć, nie dziś, to jutro, nie jutro to za kilka niedziel. A toż — powiada — lepiej schować go w wodzie, niż krew przelewać albo go w lochu morzyć głodem”. Aż mnie włosy na głowie stanęły. W tej chwili kępa drzew zakryła krypę, a ja buch do wody. Znałem dno jak własną chałupę. Nie ma tam tęgiego prądu, jeno mielizny i dziury, kiej co rzucisz, to grzęźnie. Dziecko utknęło na piachach w takowym wklęśnięciu, jakby mu anioł kolebkę wyciosał... — Tu stary się rozpłakał i podniósł złożone drżące ręce. Wzruszenie odebrało mu głos.
— Czy aby to wam się nie przyśniło — odezwał się jeden z opartych o mównicę podsędków z kpiącym uśmiechem niedowiarka.
Słowa te ubodły młodego włóczka. Zarumienił się z oburzenia, obu rękami chwycił za poręcz i odparł:
— O nie! Wielkie miłowanie przyśnić się nie może! A ja dziś jeszcze miłuję matkę, jakbym wczoraj się z nią rozłączył! Pamiętam sądny dzień tego rozstania. Był namiot, czarny niczym z kiru, wkoło nas ludzie. Matka stała przed namiotem i trzymała mnie na ręku. Wtedy przystąpił do nas jakowyś człek w złotych łańcuchach i błyskających drogocennościach i wyciągnął rękę. Nie wiem czemu położył mi ją na głowie. Przestraszyłem się, zacząłem płakać, w tym samym momencie ktoś porwał mnie i wniósł do czarnego namiotu... Usłyszałem jeno, jak matusia krzyknęła rozdzierającym głosem, jeszcze dziś, kiedy wspomnę, to przeszywa mnie dreszcz, krzyknęła: „Jasiu!” — I już jej nigdy nie widziałem.
W tej chwili od strony kościółka świętego Wojciecha dobiegł rozdzierający kobiecy krzyk:
— Jasiu!
Włóczek zbladł jak ściana. Jego twarz pałała od burzliwych emocji.
— To ten sam głos! — zawołał. — To głos mojej matki!
W tej chwili drzwiczki od celi ojca Pawła otworzyły się z trzaskiem i wybiegła z nich Elżbieta z podniesionymi rękami, wołając:
— Jasiu! To ja, twoja matka! Jasiu! Już jestem! Jestem!
Jan pędem błyskawicy znalazł się na dole, ale stracił ją z oczu. Chciał się przebić przez tłum, który ich rozdzielił, ale podsędek chwycił go za ramię i zaklinał:
— Człowieku, co ty robisz? Tobie się wydawało, toć to czyste szaleństwo!
— Nie! Nie! — krzyczał włóczek. — To nie mogło się wydawać! Takiego głosu nie ma nikt na świecie! Puście mnie! Ona tu gdzieś jest... — Przedzierał się przez tłum, który ciasno go otoczył. Ludzie z przerażeniem wołali:
— Uciekaj! To trędowata!
— Żeby miała i sto trądów,
Uwagi (0)