Kaśka Kariatyda - Gabriela Zapolska (baza książek online .TXT) 📖
Kaśka Olejarek, prosta, naiwna dwudziestolatka o postawie i urodzie antycznego posągu-podpory, trafia na służbę do państwa Budowskich. Szybko okazuje się, że małżeństwo jej nowych pracodawców nie jest idealne, a ich intrygi i wzajemna niechęć wpływają na życie reszty domowników. Kaśka zakochuje się w stróżu i z biegiem czasu coraz bardziej wikła w panujące wokół niezdrowe stosunki. Nieświadomie przyczynia się do własnego upadku.
Czy zdoła, niczym prawdziwa kariatyda, utrzymać ciężar, który spadł na jej barki? A może padnie ostatecznie ofiarą mieszczańskiego zakłamania i własnych namiętności?Kaśce Kariatydzie, podobnie jak wielu innym powieściom naturalistycznym, od początku towarzyszyły liczne kontrowersje. Silne emocje budziły tak drastyczna tematyka, jak i krytyka mieszczańskiej moralności.
Gabriela Zapolska (właściwie Maria Gabriela Janowska) słynęła z dzieł naturalistycznych i zaangażowanych społecznie. Oprócz prozy pisała też utwory dramatyczne, m.in. Moralność pani Dulskiej.
- Autor: Gabriela Zapolska
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Kaśka Kariatyda - Gabriela Zapolska (baza książek online .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Gabriela Zapolska
Siedział teraz, pogwizdując walca z Gasparone i łupiąc tafelkę miki ostrym paznokciem.
— A nie przychodź więcej tu na noc — dodał, przestając nagle gwizdać. — Zarządzający gmachem widział cię i robi mi wymówki. Możesz mnie narazić na podejrzenie.
Kaśka nic nie odpowiedziała. Traciła znów przytułek na noc, wiedziała, że znów tułać się będzie po rowach lub krzakach Wysokiej Góry. Przymknęła oczy, jakby rażona nagle widokiem czegoś strasznego, co ją oczekiwało. Powoli przecież zebrała resztki sił i postąpiła w stronę drzwi.
Wodnicki w tej jej powolności upatrzył oczekiwanie słusznie należnej zapłaty.
— Słuchaj, ty maszkaro — zawołał, wyciągając wspaniałym gestem rękę — przyjdź do mnie za tydzień albo za miesiąc, to ci dam kilka guldenów. No cóż, przyjdziesz?
Był w tej chwili zupełnie szczery. Żałował tej nędzarki, obdartej i bosej, która szła w taką szarugę w świat, bez grosza i pewnego zarobku. Tylko tego ranka był diabelnie goły, bo — jak się wyrażał — „flota mu nie dopisała”.
Gdyby miał pieniądze, rzuciłby je bez wątpienia tej biednej dziewczynie, która teraz, stojąc koło drzwi, łzawymi oczami wpatrywała się w przestrzeń.
— Może ci nawet znajdę u kogo zajęcie — dodał, uśmiechając się dziwacznie — tylko, że ty coś diabelnie wychodzisz z formy.
Spojrzeniem domówił reszty.
Kaśkę oblała gorąca fala krwi. Żartu nie rozumiała wcale, ale uśmiech, spojrzenie, gest, pojęła w jednej chwili. Nerwowym ruchem zacisnęła dokoła siebie swe łachmany. Jak to? Więc to już znać tak bardzo, że ludzie spostrzegają i wyśmiewają się z niej, rzucając jej tę hańbę w oczy?
Jak szalona wybiegła z gmachu Politechniki, nie oglądając się nawet poza siebie. Nigdy nie czuła tak swego upadku jak w tej chwili. Dotąd sądziła, że stan jej jest widomy tylko jej samej, łudziła się, że przecież nie ma swej hańby wyrytej na czole. A teraz już wiedzą! Wszyscy wiedzieć będą! Gdzież się ukryje przed szyderstwem i pogardą ludzi? A gdy dziecię przyjdzie na świat, co z nim pocznie? W jaki sposób wychować je potrafi?
Całe długie dwa tygodnie pracowała jeszcze Kaśka w kościele, szorując podłogi korytarzy, myjąc kamienne posadzki lub wysokie okna zakrystii. Był to wiosenny porządek świątyni, przygotowanie do miesiąca Marii, który się zbliżał z całą zielonością i wonią wiosenną. Deszcz przestał padać i dokoła czuć było nadchodzącą wiosnę.
W zakrystii czyniono wielkie przygotowania. Wyjmowano wysokie, białe, drewniane lichtarze, a skurczone dewotki przyozdabiały je liśćmi z zielonej kitajki. Całe stosy nadzwyczajnych, białych i zielonych róż zalegały stoły zakrystii. Chwilami pobożną ciszę przerywał szept dewotki, która w nadmiarze gorącej świętobliwości przylepiła się czarną suknią do świeżo polakierowanego lichtarza. W jednym z takich wypadków zawezwano pracującego w kaplicy malarza, aby naprawił uszkodzenia, a malarz zapotrzebował białego lakieru zostawionego w składzie koło izdebki zakrystiana.
Kaśka powracała właśnie z kościoła z szaflikiem brudnej wody i ścierką pod pachą.
— Hej! Dziewczyno! — zawołał malarz. — A przynieś no biały lakier z komórki pod schodami. Idź tylko żywo!
Dewotki podniosły głowy i spojrzały na Kaśkę. Pomiędzy nimi znajdował się ospowaty ksiądz, spowiednik Kaśki. Stał okolony girlandami śnieżnych róż, czerniąc się w swej sutannie jak wielka atramentowa plama na czystej ćwiartce papieru. Ukośne jego oczy pobiegły w kierunku dziewczyny i obrzuciły szybko jej postać. Musiał przecież spostrzec teraz coś, za czym śledził od dawna, bo zmarszczył brwi i gniewnie poruszył się tak, że bibulane róże zaszeleściły dokoła jak liście jesienne.
Gdy Kaśka opuściła zakrystię, ospowaty ksiądz wyszedł po chwili tymiż samymi co ona drzwiami. Czekał na nią widocznie w korytarzu, bo Kaśka spotkała się z nim w ciemnym przejściu tak, że wyminąć go niepostrzeżenie było niepodobieństwem. Zbliżała się więc wolno, spuszczając oczy w ziemię. Złe przeczucie szarpnęło jej sercem; czuła, iż spotka ją nowe jakieś cierpienie. Ksiądz stał tymczasem wyprostowany, surowy, z brwią zmarszczoną, rękami na piersiach założonymi. Gdy dziewczyna zrównała się z nim prawie, zatrzymał ją jednym słowem:
— Stój!
Kaśka stanęła jak wryta, opierając się o ścianę.
— Jak się nazywasz?
— Kaśka Olejarek.
— Jesteś zamężna?
Kaśka milczała, oddychając ciężko. Kłamać nie chciała, nie mogła — i to jeszcze przed księdzem!
— A więc „jesteś dziewczyną”! — ciągnął dalej ksiądz z niewzruszoną powagą — Jak śmiesz kręcić się tu po Domu Bożym, będąc w podobnym położeniu? Czy nie boisz się Boga i gniewu Jego?
Unosił się powoli, sądząc się być45 w konfesjonale.
— Jesteś zwierzę nieczyste, owca parszywa, która odbiegła od trzody... Idź stąd precz i nie zanieczyszczaj Pańskiej Świątyni. Tu tylko wierni mają przystęp.
I odebrawszy z rąk drżącej jak liść dziewczyny garnek z lakierem, zwrócił się w stronę zakrystii, skąd dobiegały szepty dewotek i szelest róż bibulanych.
Gdy Kaśka wyszła na ulicę, ciemno już było zupełnie. Długi czas przesiedziała skurczona na ziemi, nie śmiąc wyjść i spojrzeć ludziom w oczy. Gdy przecież znalazła się wśród ulicznego gwaru, musiała powziąć już jakieś postanowienie, bo z pośpiechem gorączkowym skierowała się w stronę zamieszkanego dawniej przez nią przedmieścia. Szła szybko, roztrącając ludzi, z twarzą rozpaloną, zaciskając dokoła siebie łachmany. Wkrótce stanęła tuż przed bramą domu tak jej znanego i drogiego w dawnych czasach. Wzrok zapuściła w ciemną głębię bramy, której przecież przestąpić nie śmiała. Szukała widocznie Jana w swym podrażnieniu najwyższym, może chciała zemścić się za doznawane od chwili poznania go krzywdy. Zaciśnięte konwulsyjnie usta nie wróżyły nic dobrego. Wyraz twarzy miała ten sam, z jakim porwała Rózię za włosy, tam wysoko, w ciemnej komorze poddasza. Wreszcie długo maltretowane zwierzę podniosło głowę — szukała sprawcy swych nieszczęść, czaiła się nań jak zwierzę drapieżne ranione boleśnie.
Szczęściem przecież dla Jana, z bramy domu wybiegła Marynka i przy bladym świetle latarni zwróciła uwagę na tę wielką postać w łachmanach stojącą nieruchomo przed bramą. Obdarta kobieta przypomniała Marynce Kaśkę. Zbliżyła się szybko i od razu poznała „tłumoka z trzeciego”, jak dawniej Kaśkę w kamienicy nazywano. Kaśka, nierada temu spotkaniu, odwróciła szybko głowę, ale Marynka chwyciła ją za spódnicę.
— Kaśko, to ty? Cóż ty tutaj robisz?
Nie mówiła jej jak zwykle „panno” — czuła, że nazwa ta byłaby śmieszna wobec łachmanów okrywających ciało spotkanej. Kaśka spojrzała na mówiącą ponuro, spod brwi zsuniętych, ale nie odpowiedziała ani słowa.
— Jeśli czekasz na tego urwipołcia Jana — zaczęła mówić Marynka, zgadując z przenikliwością właściwą kobietom powód zjawienia się Kaśki — to nie doczekasz się tak prędko. Mamy już innego stróża, a ten łajdak poszedł służyć gdzie indziej. Takie ciągle romanse po piętrzakach prowadził, to z tą, to znów z inną, że furtem były awantury. Bez to go wygnali i recht mieli... niech kobiet nie zaprzepaszcza ten postrunek szubieniczny.
Kaśka opuściła głowę na piersi.
Cała gorączkowa chęć zemsty rozwiała się w jednej chwili. W sercu czuła tylko ból dojmujący na myśl, że Jan bałamucił się ciągle, podczas gdy ona cierpiała tak bardzo, bardzo...
Marynka pociągnęła Kaśkę we framugę bramy. Zaczęła od opowiadania o sobie, o swym zdrowiu, które psuło się z dniem każdym, o przykrym, suchym kaszlu dręczącym ją po nocach. Potem z szybkością właściwą tej zmiennej naturze zwróciła swoją uwagę na Kaśkę i starała się dowiedzieć o wszystkim, co spotkało dziewczynę od chwili pójścia do cyrkułu.
Kaśka osunęła się na ziemię i powoli gorący potok łez spłynął jej z oczu. Siedziała teraz na tym samym miejscu, na którym oddała się Janowi owego pamiętnego jesiennego wieczoru, gdy zbita i zmoczona jak zwierzę przypadła do stóp niby kochającego ją człowieka.
— Głupia! Ja się z tobą ożenię!...
I szept ten zdawał się unosić jeszcze w powietrzu pod sklepieniem bramy, ten szept, który owionął ją wtedy razem z gorącym oddechem mężczyzny i uczynił bezwładną wobec jego woli. Marynka pochyliła się nad płaczącą i cierpliwie wydobyła z niej całą prawdę. Kaśka powoli wyspowiadała się z całej nędzy swojej, szczęśliwa, że ma przed kim wydalić się i opowiedzieć swe cierpienia. Nawet stanu swego nie zataiła przed Marynką, która wiadomość tę przyjęła jako rzecz zupełnie naturalną.
— A jakże chciałaś, żeby miało być? — zapytała z całą bezczelną naiwnością. — To mus, to już takie pokaranie na kobiety za to, że nie są porządne, jak należy.
Po czym zamyśliła się chwilę.
— A cóż ty teraz zrobisz ze sobą? — spytała.
Kaśka wzruszyła ramionami.
— Nie wiem! Chyba się do wody cisnę, bo już nie mam żadnego obrotu wedle siebie i nie wiem, gdzie się zadzieć!
— Do wody! — zawołała Marynka. — Jaka ty mądrala! Do wody byś nie poszła! O, nie!
— Bez co?
— Bez strach! Ja byłam już raz nad stawami, wiesz, tam za Kamienną Wolą, ale takem się wody zlękła, że gnałam co sił do domu. Ty byś tak samo drałowała, bo woda czarna jak szuwaks i aż w piętach drze, jak się na nią spojrzeć.
Kaśka, nie zaprzeczała; być może — Marynka miała słuszność. Mówi się chętnie o śmierci, a jak na to padnie, to strach człowieka zbiera. Zapewne i ona nie miałaby odwagi skoczyć do wody, skoro Marynka jej nie miała. Milczały chwilę jeszcze, po czym Marynka pierwsza zaczęła rozmowę.
— To ksiądz cię z kościoła wygnał?
— A jakże — odparła Kaśka.
— No, recht bo miał — dowodziła Marynka. — To nie wypada po kościele się włóczyć w takim grzechu, jak ty jesteś. Księża tego ścierpieć nie mogą.
Kaśka pomyślała chwilę. Więc wtedy, gdy padała w objęcia kochankowi, gdy ciepła jeszcze od rannego powitania wpadała do kościoła, aby przeżegnać się przed ołtarzem Marii, wtedy nikt nie wypędził jej ze świątyni, nikt nie poczytywał jej za grzesznicę przeklętą. Dziś wszakże, gdy została matką, wytrącają ją poza próg kościoła jak zwierzę nieczyste, kalające swą obecnością poświęcane mury.
I ta sama Marynka, której zniszczone ciało nosi widome ślady rozpusty, dowodzi z całym przeświadczeniem o „grzechu” Kaśki uosobionym w dziecku rzucającym się w łonie dziewczyny.
Marynka przecież umysłem praktycznym zastanawiała się nad dalszym losem Kaśki. Chciała koniecznie dopomóc tej nieszczęśliwej istocie, która zmęczona i zgnębiona drżała w kącie bramy.
Wypytawszy się o stan kasy i inne drobne szczegóły, Marynka powzięła nagle myśl, która w tej chwili okazywała się jedyną deską zbawienia.
— Zaprowadzę cię do Sznaglowej.
Kaśka spojrzała na rozpromienioną przyjaciółkę.
— Kto to Sznaglowa?
— To bardzo porządna kobieta, mieszka na Gliniankach, chodź tylko. Już ona cię do choroby przechowa i wyżywi.
— Nie mam jej czym zapłacić — wyjąkała Kaśka.
— Ach, ty bałwanico jedna... Sznaglowej tylko panie płacą. My idziemy w dług. Jak będziesz już zdrowa, pójdziesz na mamkę i dług Sznaglowej za ciebie ci, co cię wezmą, zapłacą. No, rozumiesz?
Tak! Teraz Kaśka zrozumiała całą kombinację. Mniejsza z tym, pójdzie „w dług” do Sznaglowej, byleby miała tylko dach i kawałek chleba, a dla dziecka jaką szmacinę. Potem, kto wie — może się znajdą litościwi ludzie, którzy pozwolą jej zabrać dziecko ze sobą i nie rozłączać się z nim wcale.
Chętnie więc powstaje z ziemi i kieruje się na ulicę. Do Glinianek z przedmieścia niedaleko. Marynka podejmuje się przeprowadzić przyjaciółkę i zarekomendować Sznaglowej. Pani jej wyszła, dziewczyna więc ma wolny wieczór przed sobą i spożytkuje go dla poprawienia doli nienawidzonej dawniej przez siebie rywalki. Obie kobiety wydostały się szybko na wały okalające miasto. Wieczorna wiosenna woń rozlewała się w powietrzu. Na wałach cicho było i spokojnie. Tylko rozkochane pary szybko mknęły w cieniu wzdłuż rowów kopanych przez żołnierzy. Ciemno było dokoła, a była to ciemność wioskowa, nieprzerywana żółtym światłem gazu. Gdzieniegdzie błyszczały tylko światełka spoza krzaków. To małe okienka domków ukrytych w gęstwinie. Domki te rosły nad drogą jak grzyby niskie, o płaskich pokrywach. Było ich wiele, cały szereg większych lub mniejszych, stosownie do zamożności właściciela.
Przed jednym z tych domków zatrzymała się Marynka. Ponieważ stał na wzgórzu, drewniane schodki ułatwiały możność dostania się do wnętrza. Domek był mały, niski, zapadnięty w ziemię. Okolony cały drzewami, tonął prawie w wiosennej delikatnej zieloności.
W oknach świeciło się słabo. Jedno z tych okien starannie było przysłonięte podartą jakąś szmatą. Przez rozdarte tkaniny przedzierały się smugi bladego światła, formując rodzaj krzyża na tle ciemnym.
Kaśka zauważyła to okno, wstępując po drewnianych, na wpół przegniłych schodach. Wpatrzyła się w to rozdarcie zasłony tak dziwnie tworzące krzyż świetlany i oczu od tych jasnych smug oderwać nie mogła. Dwie postacie stały przy samym wejściu do domku. Dwie kobiety rozmawiały pochylone ku sobie. W nocnej ciszy do uszu dziewczyn doleciały następujące słowa wypowiedziane jakimś dziwnie ostrym szeptem:
— Wypić po połowie rano i wieczór, potem trzy dni czekać... jak nie poskutkuje, przyjść znów. Dam jeszcze raz tyle.
— To sama Sznaglowa — wyrzekła Marynka, ciągnąc Kaśkę za spódnicę, a potem dodała podniesionym głosem — Dobry wieczór, pani Sznagiel, prowadzę pani dobry interes, będzie pani kontenta.
Rozmawiające kobiety odsunęły się szybko. Jedna pozostała u drzwi domu, druga zaczęła iść ku schodkom. Otarła się o wchodzącą właśnie na płaszczyznę Kaśkę. Była ubrana strojnie, w dolmanie46 ubranym dżetami, które w ciemności zaświeciły jak świętojańskie robaczki. Twarz zasłaniała starannie ręką ubraną w długą, ciemną rękawiczkę.
Gdy przeszła, Marynka uśmiechnęła się pogardliwie.
— Jakaś marmuzela, niechby tylko Sznaglowa dobrze zdarła, bo to płacić może taka diablica.
Tymczasem Sznaglowa wysunęła się z cienia i stanęła obok oświetlonego okna. Kaśka ujrzała wtedy szczupłą, niską kobietę o czarnych oczach, czarnych włosach i śniadej cerze. Ubrana skromnie, nawet biednie, miała powierzchowność spokojnej, cichej żony rzemieślnika oczekującej na powrót męża. W ręku tylko ściskała małą flaszeczkę, pełną brunatnego płynu. Flaszeczkę tę starała się ukryć przed przenikliwymu oczami Marynki.
— Kogóż mi to panna prowadzi? — zapytała wolno, starając się rozróżnić cokolwiek wśród ciemności.
— Moją krewniaczkę — odparła Marynka. — Weź ją pani do siebie na wikt i stancję, a to ona pani odsłuży. Zresztą, patrz pani, jaka to
Uwagi (0)