Darmowe ebooki » Powieść » Kaśka Kariatyda - Gabriela Zapolska (baza książek online .TXT) 📖

Czytasz książkę online - «Kaśka Kariatyda - Gabriela Zapolska (baza książek online .TXT) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Gabriela Zapolska



1 ... 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47
Idź do strony:
dzieckiem. Była to dziewczynka ośmiomiesięczna, pomarszczona, a choć dobrze zbudowana, nierokująca dłuższego życia nad kilka minut, w najlepszym razie — godzinę.

Sznaglowa zajęta trzeźwieniem Kaśki, rzuciła wzrokiem na dziecko i wymownym ruchem ramion wydała o nim sąd stanowczy. Wtedy Madi przystąpiła do zwykłej ceremonii, którą spełniała zawsze w takich wypadkach. Naczerpnąwszy w prawą rękę wody, zbliżyła się do konającego dziecka, a nalawszy mu wody na głowę, wyrzekła dobitnie następujące słowa:

— Ja ciebie chrzczę, Mario, w Imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego!

Dziecko otworzyło błękitne oczy, wpatrzyło się w sufit izdebki — po czym powoli bardzo zasunęło powieki i zostało już tak straszne, martwe, sine w niepewnym świetle lampy. Lekki oddech poruszył maluchną piersią i znów jedna dusza uleciała na powrót w krainę wiecznej tajemnicy.

Tymczasem banda spóźnionych i dobrze podchmielonych mężczyzn powracała od rogatek, krzycząc i hałasując po drodze. Śmiechy ich i śpiewy przecisnęły się do izdebki, w której leżała Kaśka. Ponad wszystkimi górował głos Jana. Ten śpiew pijacki ojca wpadł nagle wśród nocnej ciszy i owionął ochrypłymi tony siny trup dziecka i bezprzytomną z bólu i cierpienia matkę.

*

— Niech panią Sznagiel szlag trafi!... Ja dam na trumienkę, a dziecka w papierze wyrzucać na cegły nie dam.

— Phi! Jak panna Marynka taka dama, to proszę. Można jeszcze i karawan zamówić z piórami i liberią!

— Niech pani Sznagiel nie kpi. A dziecko trza w święconej ziemi pochować, bo to nie szczenię, jeno ludzkie ciało.

— Dobrze, dobrze! daj tylko panna na trumnę i miejsce na cmentarzu.

— To się wie, że dam, i jak się należy!

Kaśka z wdzięcznością spojrzała na poczciwą dziewczynę. Była przecież tak osłabiona, że mówić jeszcze nie mogła. Marynka siedziała przy niej na łóżku zaperzona, czerwona, zirytowana niegodziwym postępowaniem Sznaglowej. Ta ostatnia bowiem, nie czekając nawet na polepszenie zdrowia Kaśki, dręczyła chorą od samego rana bezustannie wymówkami, a Madi pobiegła po Marynkę, raportując jej, co się stało.

Trup dziecka pozostał jeszcze w domu, bo Madi bała się w niedzielę po nocy chodzić na Glinianki. Bandy pijanych rzemieślników włóczyły się wzdłuż cegielni, poniedziałkując wśród rowów i krętych ścieżek. Marynka dała Sznaglowej trzy reńskie, upominając, aby trumienka była „porządna” i lakierowana na niebiesko.

Akuszerka z drwiącym uśmiechem ubrała się i wyszła, zaciskając w dłoni trzy brudne papierki. Za nią wysunęła się cicho Madi i dopędziła matkę na zakręcie ulicy. Zamieniły kilka zdań urywanych i dziewczyna, podskakując, puściła się z powrotem do domu.

Wpadłszy do sionki, skręciła na lewo i zabiegłszy do pokoju, odsunęła cicho szufladę komody. Z szuflady tej wyjęła arkusz papieru i położyła go na środku kulawego stołu. W trykotowy stanik wpięła sobie kilka szpilek i usiadła spokojnie na krzesełku, pogwizdując tylko od czasu do czasu.

Tymczasem Marynka z niekłamanym współczuciem wpatrywała się w twarz Kaśki. Znalazła ją więcej zmienioną, niż się spodziewała; cała twarz chorej zdawała się posypana popiołem, a rysy wydłużyły się w nadmierny sposób. Ona sama nie przechodziła przez to nigdy, ale musiało to być cierpienie niemałe, skoro tak zmienić mogło w przeciągu nocy jednej kobietę.

Na dworze dżdżysto i pochmurno było dnia tego. Szara barwa wpadała przez rozdartą firankę, oblewając jakimś trupim blaskiem postać chorej. Trup dziecka zimny, sztywny, odznaczał się pod cienką, podartą serwetą, jaką był przykryty. Marynka zbliżyła się wolno i uchyliła serwety. To drobne, niewykształcone zupełnie stworzenie, zamarłe jeszcze w łonie matki, ukazało się nagle w smutnym blasku, skarżąc się niemo na śmierć swą przedwczesną.

Kaśka wpatrzyła się w sczerniałe ciało dziecka i wstrząsała się konwulsyjnie.

— Powiedział, że to nie jego! — wyszeptała prawie nieprzytomna.

Marynka zasłoniła trupa.

— Kto ci to powiedział? — zapytała, nachylając się nad chorą.

— On! Jan!

Marynka porwała się gwałtownie.

— Gdzieżeś tę psiewiarę widziała? — zawołała.

Ale Kaśka już umilkła. Nie chciała widocznie mówić więcej. Była tak nieszczęśliwa, że czuła, iż słów jej zabraknie, aby swój ból opisać. Cierpiała przy tym bardzo, dojmujące boleści przeszywały jeszcze jej wnętrzności, a wzdłuż krzyża przebiegały straszne dreszcze. Drżała cała jak w febrze, a zęby dzwoniły, uderzając jedne o drugie. Widocznie męka jej końca nie miała. Marynka postała jeszcze długą chwilę koło chorej, starając się przynieść jej ulgę. Okrywała ją wszystkimi szmatami, które napotkać mogła, i obiecała przynieść araku, który ukradnie swej pani ze śpiżarnianej szafki.

Czuła wielką litość dla tej nieszczęśliwej istoty, tym nieszczęśliwszej, że opuszczonej jak pies, którego pan wypędza od siebie, przeznaczając na zagładę.

Powoli przecież zdawało się jej, że Kaśka uspakaja się, cicho więc wyszła z izdebki, obiecując sobie powrócić za kilka godzin. Gdy schodziła ze schodków, spotkała się ze Sznaglową powracającą z miasta. Sznaglowa powiedziała, że trumienkę zaraz przyniosą, niebieską i wiórami napełnioną. Kosztować miała półtora guldena. Marynka zgodziła się na cenę, ale kazała Sznaglowej wstrzymać się z włożeniem trupa do trumny aż do chwili, w której ona będzie obecna. Sznaglowa przyrzekła jej to solennie i Marynka poszła, o ile mogła najśpieszniej, w stronę miasta.

Idąc, zatrzymywała się wszakże kilkakrotnie dla nabrania oddechu — choroba piersiowa rozwijała się w niej, niszcząc cały organizm.

Tymczasem Sznaglowa weszła do domku i skierowała się ku izdebce Kaśki. Zastała chorą leżącą z zamkniętymi oczami, wstrząsaną całą dreszczami febrycznymi. Sznaglowa jak kot przysunęła się do łóżka i wyciągnęła ręce. W nagromadzonym stosie łachmanów znalazła szybko trup dziecka i pochwyciwszy za nóżki wysunęła się, unosząc dziecko z izdebki. Kaśka nie otworzyła nawet oczu, a drżący jęk wybiegał gamą chromatyczną z jej obolałej piersi.

Sznaglowa weszła teraz do przeciwległego pokoju, w którym siedziała Madi. Szybko podała trup dziecka córce, która, ciągle gwiżdżąc, zbliżyła się z nim do stołu. Potem zręcznie ułożyła sczerniałe ciało na arkuszu papieru i zawinąwszy je z wprawą sklepowej panny, zapięła cały pakiet szpilkami. Podczas tej operacji matka i córka nie przemówiły do siebie ani słowa. Gdy Madi porwała pakiet i ukryła go jak zwykle pod fartuchem, Sznaglowa odezwała się, radząc dziewczynie wziąć przynajmniej chustkę dla lepszego ukrycia dość dużego pakunku. Madi wszakże wzruszyła ramionami. Nie! Ona nie pójdzie zwykłą w tych wypadkach drogą, zna inną ścieżkę i inne doły, tam z pewnością teraz nikogo nie spotka, a wreszcie robotnicy już przestają o południu włóczyć się po Gliniankach.

Sznaglowa wzruszyła ramionami i ustąpiła doświadczonej dziewczynie. Chwilkę jeszcze słuchała, jak Madi gwizdała walca, przedzierając się przez krzaki. Przez otwarte okno wpadał ten gwizd czysto i donośnie, aż powoli stopniowo uciszał się w miarę oddalenia. Był to pogrzebowy dzwon dla dziecka zmarłego tej nocy, grzebanego jak szczenię, które wyrzucają na rozstajne drogi.

Tymczasem Sznaglowa zbliżyła się do komody, a otworzywszy szufladę, wyjęła z kieszeni trzy reńskowe papierki, te same, które jej dała Marynka, i włożyła w pończochę grubą, granatową, szeleszczącą całą od schowanych we wnętrzu pieniędzy. Po czym z uśmiechem ukryła pończochę pod stosem bielizny i zamknąwszy starannie szufladę, wzięła się do preparowania czarnej malwy, dzieląc większy zapas na drobne torbeczki, które fabrykowała naprędce z arkuszy bibuły.

Marynka mogła teraz przyjść bezpiecznie — ona powie, że dziecko włożono do trumienki i pogrzebano, bo psuć się zaczęło. Marynka nie ma czasu, aby pójść i świeżą mogiłkę oglądać, później zapomni, a trzy guldeny powiększą posag Finy i Madi.

Gdy Madi powróciła wreszcie zmoczona i zabłocona, opowiedziała, że dziecku bardzo będzie dobrze w wygodnym dole, który przysypała ziemią. Po czym zabrała się do smażenia konfitur z listków róży, które pasjami lubiła.

Całe poobiedzie minęło cicho i spokojnie. Marynka nie zjawiła się wcale, Kaśka, której dano troszkę rumianku, leżała, jęcząc ciągle w gorączce i osłabieniu. Przytomność przecież miała zupełną. Kilka razy poruszyła się niespokojnie, szukając zmarłego dziecka. Nie pytała się wszakże o nie i bała się Sznaglowej, która chmurna i zła podała jej napój. Madi, zajęta konfiturami, nie pojawiła się wcale. Z zakasanymi rękawami kręciła się ciągle koło komina, śmiejąc się i oblizując na widok różowych szumowin, jakie zbierała starannie. Nagle porwała się z krzykiem. Zabrakło jej cukru, cały stos listków róży czekał jeszcze swej kolei. Szybko jak strzała odstawiła rondelek i wybiegła z domu. Lecz zeskoczywszy ze schodów, stanęła jak wryta. Niezwykły widok uderzył jej oczy. Wzdłuż drogi wijącej się pod domkami stało kilkunastu ludzi ubranych w zniszczone surduty lub palta, z minami na wpół obojętnymi, na wpół przebiegłymi. Stali po obu stronach drogi, z rękami założonymi, odcinając swe wychudłe profile na szarym tle horyzontu. Pomiędzy nimi błyskały żółte półksiężyce i czerwieniły się ciemne mundury policjantów. Z domku oddalonego o jakie sto kroków od domku Sznaglowej wychodzili jacyś mężczyźni w liczbie pięciu, z których dwóch było po cywilnemu, reszta zaś nosiła ubiory komisarzy policji. Jeden z policjantów stojących na drodze trzymał w ręku duży pakiet obłocony, rozmokły, ciekący błotnistą wodą. Madi otworzyła szeroko oczy. Pakiet ten poznała natychmiast — był to trup dziecka Kaśki, ten sam trup, który kilka godzin temu przywaliła wilgotną ziemią w dole na Gliniankach. Dziś ten trup zmartwychwstaje po to, aby je może zgubić — bo nic innego, tylko policja musiała znaleźć to sczerniałe ciało, a teraz robią poszukiwania za chorą, poznawszy, że dziecko musiało być wczoraj zrodzone.

Nie chodzi tu o policję, bo tej Madi nie obawia się wcale, ale ci lekarze jej nieznani, którzy od dawna śledzą, kto udziela kobietom te straszne trucizny niszczące życie płodu, zabijające istoty jeszcze w łonach matek. Madi wie, że Sznaglowa ma wielu nieprzyjaciół. Gdy znajdą Kaśkę, jakkolwiek jej poród przedwczesny wywołany został tylko wypadkiem, na niej zbudują cały akt oskarżenia i, kto wie, gotowi jeszcze upatrzyć na trupie dziecka oznaki gwałtownej śmierci.

Co czynić? Przytomna zwykle dziewczyna traci głowę — już tylko trzy domy oddzielają grupę rewizyjną od domu jej matki. Jeden z policjantów, dobry jej znajomy, oddzielił się od swych towarzyszy i niepostrzeżenie daje jej znaki ostrzegające o bliskim niebezpieczeństwie. Ona chwilę jeszcze stoi na miejscu, namyślając się, łamiąc nerwowo ręce, zaróżowione jeszcze sokiem konfitur. Nagle jak strzała wpada do domu, a otworzywszy drzwi, krzyczy od progu:

— Mutter! Revision50!

W wypadkach nadzwyczajnych posługiwano się rodzinnym językiem, Sznaglowa więc równą miarą odpłaciła, wrzasnąwszy:

— Ach, Gott51!

I obie, jakby pchnięte jakąś siłą, wpadły do izdebki zajmowanej przez Kaśkę. Madi rzuciła się pierwsza do łóżka chorej.

— Sie muss weg52!

Sznaglowa nie odpowiedziała nic, tylko drżącymi rękami zaczęła zrywać z Kaśki kryjące ją szmaty.

Kaśka przerażona, drżąca spoglądała na obie kobiety jak zwierzę ranione śmiertelnie, szarpane jeszcze przez zgraję psów.

— Ty! Wstawaj! — wołała Madi. — Policja idzie po ciebie, musisz stąd pójść, bo inaczej wezmą cię do więzienia.

Kaśka zrozumiała tylko jedno słowo — policja. Więc znów ją ścigają? — Nawet teraz, w tej chwili nie dadzą jej spokoju? Przy tym czuła, że ją wypędzają; rozumiała, że te dwie kobiety nie dozwolą jej zostać ani sekundy dłużej pod swym dachem.

I nadludzką siłą woli właściwą tylko zrozpaczonym kobietom podniosła się z łóżka i stanęła na podłodze. Sznaglowa zarzuciła na nią obszarpaną spódnicę, a Madi jakieś porwane i objedzone przez mole futerko, pokryte trzęsącymi się łachami. Na bose nogi wtłoczyły jej wielkie kalosze — i chwiejącą się, straszną, bladą jak chusta wyprowadziły poza próg domu.

Jeszcze był czas. Krzaki zakrywały schodki od strony rozstawionych po drodze łapaczy, którzy wolnym krokiem posuwali się naprzód. Kaśka mogła zejść na drogę niepostrzeżenie i przesunąć się pomiędzy gromadą policjantów. A zresztą, cóż to obchodziło Sznaglową? Jej szło tylko o usunięcie chorej z mieszkania, o nic więcej. Gdy ten główny dowód był usunięty, nic jej zarzucić nie można było. Gdyby nawet Kaśka, złapana, przyznała się do wszystkiego i wskazała jej dom jako miejsce swego pobytu, ona mogła się wyprzeć wszystkiego. Któż widział u niej Kaśkę? Jedna Marynka — ale Marynka musiałaby milczeć dla rozmaitych względów...

Tymczasem Madi zajęła się szybko uporządkowaniem pokoju i posłaniem łóżka. Szmaty wyniesiono do piwnicy i w kilka prawie sekund nie pozostało ani śladu bytności Kaśki. Madi stała, smażąc konfitury i gwiżdżąc walca, oblana cała jasnym światłem ogniska; opodal Sznaglowa cerowała bieliznę, z wyrazem anielskiej dobroci na żółtawej twarzy. Kaśka przecież schodziła wolno ze schodów, trzymając się poręczy. Z najwyższym wysiłkiem stanęła na dole i oparła się o barierę. Każdy krok sprawiał jej cierpienie wielkie. Zdawało się jej, że tysiące noży przeszywa jej wnętrzności. Czerwone pasma migały jej przed oczami, zasłaniając wzrok i oślepiając ją prawie. Widziała tylko kilkanaście ciemnych postaci postępujących wolno wzdłuż obu brzegów drogi. Myśli wszakże zaczęły wikłać się w jej mózgu. Kto są ci ludzie? Czego chcą od niej? Czy życia? Wiedziała tylko, że jej iść kazano.

Iść więc pragnęła — musiała.

Iść dalej, bez końca! Bez celu!

Spoza chmurnego nieba zabłysło nagle kilka żółtych, niezdrowych promieni. I w tym mdłym blasku oczom policjantów i łapaczy ukazała się występująca nagle spoza krzaków postać kobieca, tak straszna nędzą i cierpieniem, tak blada tą bezkrwistą bladością trupa, że wszyscy ci mężczyźni poznali w niej od razu matkę sczerniałego, martwego płodu, który szarzał wśród podartych szmat żółtawego papieru. Ale wielką musiała być nędza tej kobiety, strasznym — cierpienie wiejące z jej zgarbionej postaci, przerażającym — wyraz tych oczu załzawionych, wpadniętych głęboko, a wpatrzonych w przestrzeń z wyrazem bezmiernego bólu i trwogi, skoro w sercach tych ludzi zakamieniałych i zahartowanych na wszelkiego rodzaju cierpienia ozwała się litość i chęć dopomożenia tej nieszczęśliwej. Prawie wszyscy odwrócili głowy lub spuścili w ziemię, aby ułatwić Kaśce przejście, zanim komisja rewizyjna wyjdzie z pobliskiego domku. Ona postąpiła jeszcze kilkanaście kroków, wlokąc drżące nogi, taczając się jak pijana. Nie widziała już postaci mężczyzn otaczających ją dokoła. Ciemniało jej w oczach, wszystko kręciło się przed jej wzrokiem. Nagle wyciągnęła ręce i bez jęku,

1 ... 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47
Idź do strony:

Darmowe książki «Kaśka Kariatyda - Gabriela Zapolska (baza książek online .TXT) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz