Darmowe ebooki » Powieść » Kaśka Kariatyda - Gabriela Zapolska (baza książek online .TXT) 📖

Czytasz książkę online - «Kaśka Kariatyda - Gabriela Zapolska (baza książek online .TXT) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Gabriela Zapolska



1 ... 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47
Idź do strony:
machina... to będzie dobra mamka i weźmie pani za nią grube pieniądze.

Sznaglowa nie poruszyła się nawet z miejsca.

— Chodź panna tu bliżej — wyrzekła do Kaśki.

Marynka popchnęła przyjaciółkę i w mgnieniu oka Kaśka znalazła się tuż przed Sznaglową. Światło bijące z okna oblało jej wynędzniałą postać. Drżąca i pokorna, stała, blednąc pod badawczym wzrokiem Sznaglowej. Mogła być znów wypędzona i niewpuszczona do tego domku, w którym przecież musiało być ciszej i spokojniej niż na Wysokiej Górze.

Ale Sznaglowa zmysłem znawcy pojęła, że ta wielka, tęga, pysznie zbudowana kobieta może przedstawiać dla niej świetny interes. Jako mamka Kaśka mogła być nieopłacalna47 teraz, gdy dobrych, silnych mamek brakowało coraz bardziej. Dlatego po chwilowej pauzie zwróciła się ku drzwiom, a roztwierając je, wyrzekła niemal rozkazująco:

— Wejdź panna!

I Kaśka wstąpiła poza ten próg, który przebyć gorąco pragnęła. Na samym wstępie przecież cofnęła się mimowolnie. Stłumiony, bolesny kobiecy jęk powitał ją w progu. Jęk ten wydostawał się z izdebki, której drzwi szczelnie były zamknięte. Według wyrachowania Kaśki okno przysłonięte rozdartą zasłoną należało właśnie do tej izdebki. Któż mógł jęczeć tak żałośnie poza tymi drzwiami, poza tym oknem, które pokrywał rodzaj śmiertelnego całunu, znaczonego świetlanym znakiem krzyża?... Kaśka stała w progu, wsłuchując się w te jęki.

Instynktem wrodzonym każdej kobiecie zrozumiała znaczenie tej bolesnej skargi. Sznaglowa rozmawiała jeszcze z Marynką, stojąc we drzwiach, zwrócona twarzą na zewnątrz.

Nagle drzwi izdebki otwarły się z trzaskiem. Młode, zaledwie czternastoletnie dziewczę, bose i odziane nędzną, podartą spódniczką, wypadło na środek sieni. Nie uważając na Kaśkę, pobiegła ku Sznaglowej, a pociągnąwszy ją za suknię, zawołała:

— Matka! Chodź!... Nieżywe.

Sznaglowa odwróciła się szybko.

— Czego wrzeszczysz! — wyrzekła, kierując się w stronę izdebki. — Masz klucz od komody, idź po papier i po szpilki, a nastaw też garnuszek rumianku dla chorej.

Domówiwszy tych słów, podała małej dziewczynie niewielki kluczyk i znikła we drzwiach izdebki.

Dziewczyna z szelestem i hałasem otworzyła drugie drzwi po przeciwległej stronie i wbiegła do drugiej połowy domu. Kaśka, zapomniana przez wszystkich, oparła się o ścianę i patrzyła strwożona przed siebie.

Cicho było teraz dokoła. Jęki ustały, słychać było tylko krzątanie się Sznaglowej po izdebce.

Nieżywe!

Zapewne dziecko, które kobieta ukryta poza tymi drzwiami rodziła, skarżąc się tak boleśnie.

Nieżywe!

Trup witał Kaśkę w progu tego domu, trup dziecka, które nigdy świata oglądać nie miało, a przecież już żyło w łonie matki, cierpiało z nią wspólnie i wspólnie się cieszyło!...

Kaśka mimo woli ręce przycisnęła do łona. Czyż i ona po to cierpi i tak długo nosi swe dziecię w sobie, aby urodzić tylko trupa?

Hałas otwieranych drzwi i szelest papieru zbudził ją z zadumy. Mała, bosa dziewczyna przeleciała jak strzała i zapukała do drzwi izdebki. W ręku miała wielki arkusz żółtawej bibuły i kilka szpilek wetkniętych w małą, aksamitną poduszeczkę.

Drzwi uchyliły się, ale oprócz Sznaglowej ukazała się w nich jeszcze jedna postać. Była to wysoka, tęga, dobrze zbudowana dziewczyna, ubrana w spłowiałą, różową suknię. Nogi miała bose, ale za to włosy uczesane wysoko zdobiła kokarda z niebieskiej wstążki. W ręku trzymała książkę żółtą, małą książczynę ozdobioną czarnym rysunkiem na karcie tytułowej.

Przeszła przez sień z miną zdeterminowanej królowej.

— Nawet Izabelli dokończyć nie mogę przy tych waszych hałasach — wyrzekła skrzeczącym głosem; mogłybyście się też ciszej obie zachować i nie przeszkadzać mi w czytaniu.

Ale ani mała dziewczyna niosąca papier, ani Sznaglowa, nie zwracały teraz uwagi na zadąsaną bosą elegantkę. Sznaglowa szybko pochwyciła papier i szpilki i przymykając za sobą drzwi izdebki, wyrzekła do swej młodszej córki:

— Idź, Madi, na ogródek, podam ci przez okno!

Lubowniczka powieści hiszpańskich weszła tymczasem do dalszych części domu. Mała zaś dziewczyna, nazwana imieniem Madi, wybiegła przed dom, nie zwracając uwagi na Kaśkę, przytuloną wciąż do ściany. Po upływie jednak kilku minut Kaśka uczuła budzącą się w niej ciekawość, tak właściwą każdej kobiecie. Wysunęła się ostrożnie z sieni i spojrzała na zewnątrz. Przed okienkiem pokrytym zasłoną stała Madi, pogwizdując walca. Czekała widocznie na coś, bo obnażone ramiona wyciągała przez przyzwyczajenie przed siebie, a palcami poruszała niecierpliwie. Po chwili otworzyło się okienko i zasłona uniosła się u dołu cokolwiek. Madi wyciągnęła ręce i porwała jakiś przedmiot dość duży, owinięty w żółtawy papier i owiązany cienkim szpagatem. Przedmiot ten wysunął się tuż spod stóp świetlanego krzyża błyszczącego na ciemnym tle zasłony.

— Na Glinianki, tylko do tych nowych dołów — dał się słyszeć przyciszony szept Sznaglowej.

Madi szybko ukryła zbyt jasny pakunek pod podartym fartuchem i nie przestając gwizdać walca, pobiegła jak koza i znikła w zaroślach otaczających domek dokoła.

Okienko się zamknęło, zasłona zapadła, a Kaśka stała długo wpatrzona w ten jasny krzyż, spod stóp którego ukazał się pakiet owinięty w żółtawy papier. Co było poza tą zasłoną?

Czy tylko nieszczęście i hańba, czy i zbrodnia także?

Kaśka powoli przestała się dziwić wszystkiemu, co ją teraz otaczało. W pierwszych dniach chodziła jak obłąkana, potykając się co chwila o jakieś wybladłe, schorowane kobiety uwijające się po domu. Była to cała procesja snująca się nawet w nocy, procesja niosąca jako chorągiew — niedolę i cierpienie.

W tłumie tych kobiet nierzadko pojawiały się strojne damy woniejące z daleka heliotropem, kryjące twarz pod delikatną gazową zasłoną. Przestępowały wysoki próg domu, unosząc szeleszczące sukienki, a ich złotawe wiosenne buciki migały na ciemnym tle sieni jak skrzydełka motyli. Mówiły do Sznaglowej „kochana pani” i głos drżał im lekko, gdy się z nią żegnały. Mówiły „do widzenia”, ale czuć było w tym słowie chęć niepowrócenia więcej do małego domku na Gliniankach.

Sznaglowa odprowadzała te strojne pacjentki aż do samych schodów, a zginając się prawie aż do ziemi, wołała swym ostrym, syczącym głosem:

— Niech pani będzie tylko spokojna!

Z biedniejszymi kobietami mniej zadawała sobie trudu. Niejedną bladą i schorowaną dziewczynę odpędziła bez litości.

— U mnie nie szpital! — wołała, przyrządzając jakieś proszki i przesypując je do równo pociętych żółtych papierków.

Sznaglowa musiała pochodzić z Niemiec, gdyż nawet akcent mowy zdradzał to pochodzenie. Imiona córek, Madi i Fina, również były w użyciu tylko na wiedeńskim bruku. Skąd się tu wzięła ta kobieta, która w bardzo krótkim przeciągu czasu zdołała nabyć na własność domek i kawałek gruntu? — Nikt o tym nie wiedział.

Przyszła biedna i nędzna — z dwiema drobnymi dziewczynkami i wynająwszy domek, wywiesiła szyld z wypłowiałym okiem Opatrzności na niebieskim tle. Pod spodem widniał napis F. Sznagiel Hebamme48 — to była cała jej rekomendacja.

Powoli przecież ściągnęła do siebie znaczną klientelę i, jak ludzie opowiadali, zarabiała grube pieniądze. Ukrywała wstyd i hańbę ludzką, nie wahała się nigdy przed spełnieniem zbrodni — na prawo i na lewo rozdawała zabójcze środki. Wszystko jej było jedno, co się stanie potem, byle zapłata była sowita i z góry wyliczona.

Niekiedy zjawiała się w domku jaka stara, siwowłosa kobieta chcąca swe dziecię uchronić od jawnych dowodów hańby. Sznaglowa wyporządzała wtedy szybko jedną ze swych izdebek, a nocną porą wracała znów na Glinianki nieszczęśliwa matka, prowadząc ze sobą bladą i zrozpaczoną dziewczynę. Zostawiała ją na czas dłuższy, a po upływie kilku miesięcy zabierała, aby ją później w mirtowym wieńcu i niepokalanej zasłonie dziewiczej oddać silnie wierzącemu człowiekowi na żonę. I cała hańba i niedola kobieca, cały upadek kobiet i podłość mężczyzn, całe rozwiązanie komedii miłosnej mieściło się pod dachem tego domku tonącego teraz w zieloności wiosennej. Kobieta o spokojnych, ciemnych oczach i gładko przyczesanych włosach rozsiewała stąd mord i zbrodnie, w nocy wysyłała tajemnicze pakunki pod fartuchem swej nieletniej córki, zabijała istoty żyjące w łonach swych matek; a czyniła to wszystko za stosowną opłatą, która miała w przyszłości stanowić posag jej własnych dzieci.

A dziewczyny te były to istoty zupełnie wyjątkowe. Jedna z nich, starsza, odznaczała się niezwykłą urodą, olśniewającą na pierwsze wejrzenie. Pełna, o bogatym gorsie brunetka, miała wszelkie wady i upodobania kobiet stworzonych do upadku. Dnie całe trawiła nad książką, zanurzywszy pulchne ręce w zafryzowanej, gęstej grzywce. Lubiła chodzić boso i wąchać bez lub róże. Wypijała zwykle polewki winne przygotowane dla bogatszych chorych i z czystym sumieniem chrupała ich kurczaki. Czytała przeważnie niezwykłe powieści Borna, choć i tkliwe romanse angielskie w lichym przekładzie wzruszały ją do głębi. Gdy wychodziła na ulicę, stroiła się jak lalka i malowała brwi chińskim tuszem. Brzydziła się rzemiosłem matki, choć bardzo często kończyła najspokojniej ostatni tom jakiegoś romansu przy przejmujących jękach jakiej konającej kobiety. Nazywano ją Fina i nie cierpiano w domu za dumę i samolubstwo. Ona wzruszała ramionami — uważała ten dom za rodzaj przedsionka do pałacu, w którym według jej mniemania życie jej miało upływać. Tymczasem piła wino, kradła chorym wodę kolońską, zmieniała codziennie kolory podwiązek i czytała romanse.

Madi, ta młoda dziewczynka, która gwizdała walca owego pamiętnego dla Kaśki wieczoru, była zupełnym przeciwstawieniem swej siostry. I ona zapowiadała na przyszłość niezwykłą piękność, lecz dziś było to jeszcze chude, źle wyrośnięte dziewczę, najczęściej bose i oberwane. Nadzwyczaj żywa, cały dzień czynna, pełna pomysłów, wiecznych projektów, wtajemniczona przez matkę we wszystkie sekreta, uwijała się przez dzień cały po domu, gwiżdżąc jak konik polny. Z dziwną w tak młodym dziecku energią zajmowała się chorymi, dozorując je, przepisując dietę, a nawet środki uzdrawiające. Sznaglowa ufała zupełnie córce, w trudnych jakich wypadkach przywoływała ją do pomocy, a gdy wychodziła z domu, uspakajała wszystkich słowami:

— Madi zostanie przy was.

I rzecz dziwna — chore kobiety przywiązywały się niezmiernie łatwo do tej śniadej dziewczynki, która z pustotą, figlem, śmiechem zbliżała się do ich łoża.

W chwilach największych cierpień Madi stawała przed pobladłą z bólu kobietą i pytała, śmiejąc się serdecznie:

— Chcecie zobaczyć kauczukowego człowieka?

I wyginała się najkomiczniej, łamiąc się w najdziwaczniejszych pozach, jakby rzeczywiście zrobiona była tylko z kauczuku.

Madi nie znała różnicy pomiędzy pacjentkami swej matki. Nieraz okradała bogatsze na korzyść biedniejszych, chwytając pomarańcze lub buteleczki z sokiem i wciskając je pod siennik najbiedniejszej i najbardziej opuszczonej. Znając wszelkie tajemnice sztuki uprawianej przez matkę, dopomagała czasem w najwyższym sekrecie jakiej biednej nędzarce, działając na własną rękę i tylko dla zadowolenia serca. Zrodzona w tej atmosferze zbrodni, uważała podobny czyn za dobrodziejstwo i gwizdała dwa razy głośniej, gdy udało się jej sfabrykować na swój rachunek flaszeczkę sporyszu. Siostrę nienawidziła, nazywając ją „grandesą” i paląc romanse, gdy je spotkała na drodze.

Oprócz tych dwóch dziewczyn, mieściło się jeszcze w domu troje dzieci, troje biednych, opuszczonych sierot, zrodzonych w hańbie i na pastwę ludzi porzuconych.

Sznaglowa podjęła się widocznie wychowania tych istot, z których najstarsze zaledwie trzy lata wieku liczyło — najmłodsze, kilkumiesięczne, blade i wynędzniałe leżało ciągle w kołysce stojącej przy piecu. Skrzeczało czasem cichutko jak ślepe szczenię, pomimo że cieszyło się największymi względami Sznaglowej i jej córki. Sznaglowa doglądała baczniej dziecka dla tej przyczyny, że płacono zań regularnie, a matka przychodziła co niedzielę i przesiadywała całe popołudnie u kołyski dziecka. Była to młoda i wynędzniała nauczycielka, uwiedziona przez swego chlebodawcę; dziecko kochała i pragnęła dbać o nie. Płaciła niemal połowę swych miesięcznych dochodów i każdą wolną chwilę poświęcała tej drobnej istocie. Sznaglowa na niedzielę zmieniała pościel dziecka i kąpała je w ciepłej wodzie. W niedzielę na komódce stało przygotowane świeżuchne mleko, cukier i woda ryżowa. W zwykłe dnie dziecku podawano nieświeże mleko, zaprawne rumiankiem, a czystość gumowego smoczka pozostawiała wiele do życzenia. Sznaglowa wiedziała przecież, że biedna nauczycielka w dzień powszedni nie zajrzy na Glinianki, a dziecko poskarżyć się jeszcze nie może. Madi miała tyle do czynienia w całym domu, że specjalnej uwagi biednemu niemowlęciu poświęcić nie mogła. Chwytała je czasami tylko i huśtała wysoko jak lalkę, śpiewając przy tym wiedeńskie piosenki. Dwoje innych dzieci radziło sobie za to, jak mogło, włócząc się po całym domu, blade, bezkrwiste, z wielkimi brzuchami i głowami podobnymi do dyni. O najstarszym, trzyletnim chłopczyku matka zapomniała zupełnie. Odjechała z miasta, urodziwszy to dziecko i nie dała więcej znaku życia o sobie. Była to córka jakiegoś rzemieślnika, która później zapewne wyszła za mąż i była wzorową matką rodziny. Sznaglowa złościła się nieraz po swojemu na ten ciężar rzucony jej na ręce, choć bardzo często zapominała zupełnie o egzystencji chłopca. Dziecko było ciche, nieśmiałe, jakby przybite jakąś wielką troską, która mu mózg tłoczyła. Radziło sobie samo, żywiąc się obierzynami, kośćmi, ogryzkami owoców, jedząc wszystko, co się po ziemi walało, jak młode szczenię tułające się bez pana. O jedzenie nie upominało się nigdy, jakby czując, że w domu tym obcym nie było dlań przy stole miejsca ani prawa. Nie śmiał się nigdy ten blady chłopczyk o wielkich niebieskich oczach i tulił się zawsze w najciemniejsze kąty, aby nie spotkać Finy, nienawidzącej go wyjątkowo. Gdy czytała Marcina podrzutka, kopnęła go silnie za to, że włażąc na schodki, uczepił się jej sukni. Chłopiec spadł ze schodków i od tej chwili unikał tej panny, która tak źle nań patrzyła. Średnie dziecko, dziewczynka jasnowłosa, skrofuliczna i źle zbudowana, siedziała dnie całe na piasku ogródka, grzejąc w słońcu swe wykrzywione nogi i obrzękniętą szyję. Była to sierota — matka jej zmarła w tym samym domku po strasznych i długich męczarniach. Dziecko cudem utrzymało się przy życiu, a że kobieta była osamotniona, a co więcej, otaczała się tajemnicą, nie wiadomo było, dokąd dziecko odesłać. Trzymano je w nadziei, że może się ktoś wreszcie zjawi i zapłaci koszta nędznego wyżywienia dziewczynki. Dozór nad tą gromadką trzymała Madi — ona to kierowała ich wychowaniem, wydzielała gałgany okrywające te bezkrwiste, biedne ciałka. W chwilach wolnych od zajęć koło chorych, z całym właściwym sobie zapałem, zajmowała się dziećmi. Były to, szczęściem, rzadkie bardzo chwile, bo wtedy przejmujące krzyki dzieci rozlegały się po całym domu. Madi szorowała je cegłą lub piaskiem, zawijała im papiloty tuż przy samej skórze lub usiłowała gwałtem wyprostować nóżki skrofulicznej dziewczynce. Czyniła to wszystko w najlepszych zamiarach, ale rządząc się zawsze niezwykłą fantazją, sprawiała biednym dzieciom męczarnie Tantala. Gdy które było chore, próbowała na nim swych nadzwyczajnych środków domowych, o których miała wysokie wyobrażenie. Wobec tak zastosowanej medycyny, nieraz trujących ziół wlewanych przemocą w gardło dziecka, zaliczyć trzeba było do cudów, że biedne te istoty dotąd wlokły swój nędzny żywot. Były to marionetki zdane

1 ... 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47
Idź do strony:

Darmowe książki «Kaśka Kariatyda - Gabriela Zapolska (baza książek online .TXT) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz