Chleb rzucony umarłym - Bogdan Wojdowski (biblioteka naukowa online .txt) 📖
Powieść Bogdana Wojdowskiego z 1971 r. Chleb rzucony umarłym jest oparta na motywach biograficznych, ale jednocześnie wykorzystuje chwyt narracyjny znany z opowiadań Tadeusza Borowskiego.
Głównym bohaterem jest syn tapicera, dwunastoletni Dawid, który wraz z rodzicami trafia do warszawskiego getta i dzieli losy jego mieszkańców aż do akcji likwidacyjnej rozpoczętej w lipcu 1942 r. Filtr, jaki stanowi dziecięca wrażliwość, pozwala na wyjątkowo głęboki, bezpośredni wgląd w życie ludzi skazanych wraz ze swą kulturą i językiem na śmierć poprzedzoną szyderstwem i upokorzeniem.
- Autor: Bogdan Wojdowski
- Epoka: Współczesność
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Chleb rzucony umarłym - Bogdan Wojdowski (biblioteka naukowa online .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Bogdan Wojdowski
— Panie, Ty jeden z wysokości oglądasz ten dół, amen. Grzebiemy zmarłych naszych na środku udeptanych dróg. Ziemio Obiecana! Garstka twego prochu jest nam świętością, relikwią ostatnią, za nią płacimy krwią i złotem, życiem całym. O, Ziemio Obiecana, grzebiemy zmarłych naszych...
Grzebią zmarłych swoich i kamień im kładą pod głowę, i w dłoń kamień wtykają, i kamień walą na ich piersi z dala od ciebie, Ziemio Obiecana. Gdzie piołun i ciernie, gdzie oset i chwast, a grzebać zmarłych swoich muszą w koszuli śmiertelnej, którą zwlekają z własnego grzbietu. A czynią to tak. Na kolana, na kolana padają i słabą dłonią ryją płytką jamę, by złożyć w niej suche ciało, ze słowem modlitwy nielekkiej.
Słyszy swe imię stłumione przez odległość, wołanie Elijahu.
— Daaaa... Dawid.
— Szukam.
Dawid podniósł grudę ziemi, rozkruszył w dłoni, okruchy długo i powoli przesypywał przez palce. Oglądał, szedł.
Stary Żyd wołał o wschodzie słońca nad dołem pełnym martwych, nagich ciał.
Grzebią zmarłych swoich tutaj, gdzie kości ich wróg pali i rozprasza prochy na cztery strony świata, a znikąd nie dobiega słowo powitania, tylko krzyk: Precz! Giń! Z palcem na ustach, aby żaden szmer nie rozbudził straży, a szmaty tłumią ich krok, gałgany na stopach zacierają ślad do sponiewieranego grobu. Chyłkiem, jak złodziej składający do ziemi swój jedyny i ostatni łup. Grzebią zmarłych swoich bez nadziei, bez nadziei kładą ich do snu w obcej stronie, na tej pustej, ciemnej, zimnej ziemi, że mieć będą odpoczynek wieczny. Tutaj, gdzie nie ma dnia w spokoju, nocy bezpiecznej, pory życia dla synów Izraela, gdzie psy tylko są im płaczkami, a wilki ryją pazurem twarz ziemi, by pyski zanurzyć w sercu martwego.
Dawid poszedł dalej, podniósł z ziemi mały zwitek drutu miedzianego, zgiął w palcach, wsunął do kieszeni. Wrócił z powrotem, odnalazł kawałek rury wodociągowej zakończony kolankiem, potrzymał, zważył w ręku, oczyścił z gliny, zamachnął się kilka razy, stuknął o kamień, podrzucił rurę w powietrzu, schwytał w locie, zatknął za pasek. Wyjął z kieszeni miękki kabelek, złożył dwa końce razem, zwinął podwójnie, koniuszki splotu skręcił w haczyk, wsunął za pasek.
— Daaaa...
— Idę.
Stary Żyd wołał o wschodzie słońca i modlił się za zmarłych, klęcząc nad dołem.
Grzebiemy zmarłych naszych w obcej ziemi na środku udeptanych dróg, nasze groby wśród kolein i na dnie rzek, do których spływa krew, woda żywota tułaczego, i kości przeklęte synów Izraela. Grzebiemy zmarłych naszych w obcej ziemi, a ona ciało wyrzuca na wierzch, na słońce, skąpiąc mu swojego łona. Grzebiemy zmarłych naszych, co brzemieniem nam ciążą i klątwą się stają, i znaczą ślady za nami, którędy dopada nas wróg. Grzebiemy zmarłych naszych w godzinie, która jest i godziną śmierci naszej, bo nie ma otuchy w sercach synów Izraela. Przeklęci, przeklęci! Grzebiemy zmarłych naszych, jakbyśmy siebie samych do grobu składali. Grzebiemy zmarłych naszych, licząc w głos wszystkie pokolenia, które minęły od praojców Abrahama, i opłakując pokolenia, które nadejdą. Grzebiemy zmarłych naszych, radując się z tymi i ciesząc w głos, którzy przy życiu nie pozostali, i sami sobie, żywi żywym rychłego końca życzymy. Żywi żywym. Umarli umarłym. Grzebiemy zmarłych naszych i biadamy, że sami pozostaliśmy bez nich, zamiast nich przy życiu. Grzebiemy zmarłych naszych, a tak jakbyśmy siebie samych grzebali.
Stary Żyd klęczał nad dołem otwartym.
Dawid oddalił się stamtąd cicho, zapalił papierosa, zaciągnął się głęboko dwa razy, resztę zgasił ostrożnie i długiego peta schował do kieszeni. Podszedł do Elijahu, postał nad nim, wyjął niedopałek, zapalił, zaciągnął się raz, wetknął mu w usta.
— Dawid, łamiesz się?
— Szukam.
— Bierz się za robotę.
Elijahu palił, nie wyjmując peta z ust. Kaszlnął sucho, pet sfrunął na ziemię. Ernest podskoczył.
— A nie mogłeś wziąć czegoś z domu od siebie, Dawid?
— Zamknij jadaczkę — powiedział Eli. — Zamknij, bo nikt się ciebie o to nie pyta. — Przykrył pet drewniakiem i rozdeptał. — Nie rusz i rób, co do ciebie należy, Albinos.
I Ernest robił, co do niego należało, i Dawid robił, co do niego należało. Na kolanach posuwali się za Elim, który im wskazywał drogę.
— O, tutaj!
— Cicho, Albinos. Uważaj lepiej.
Ernest zamilkł, ale nie na długo.
— Co ja mam!
Klęczeli obojętnie. Wrzasnął:
— O rany, co ja mam!
Podeszli bliżej i zobaczyli, że w palcach obraca, blaszany pierścionek, w którym tkwiło oczko z czerwonego szkiełka.
— Ale kejsef193, co?
— Albinos — powiedział Elijahu — ty się nie wygłupiaj i nie baw jak dziecko, dobrze?
Cisnął blaszany pierścionek daleko przed siebie, mierząc w usypisko gliny.
— Mógłbyś mi zostawić. Co ci szkodzi — Skarżył się hałaśliwie Ernest.
— Albinos — ostrzegł Elijahu. — Uważaj pod nogi. I nie drzyj się tak — ledwo zdążył to powiedzieć, wyrósł przed nimi stary Żyd.
Wynurzył się cicho spomiędzy grobów cień, który zaczął krzyczeć ludzkim głosem, szarpać brodę i spluwać z odrazą, wygrażając niebu kijem.
— Szczury!
Wygląd miał taki, jakby już dawno temu spoczął na Okopach, w cieniu cmentarnych drzew, owiewany szumem starych i jeszcze starszych niż on klonów, topoli i brzóz, pod wyrytym na kamieniu słowem modlitwy, imieniem, jakie przekazali mu jeszcze głębiej leżący w ziemi ojcowie i dziadowie.
— Co ja widzę? Co moje stare oczy oglądają? Szczury zalęgły się w żywym ciele Izraela!
— Cicho, rebe, cicho sza — prosił Elijahu.
— Żeby was święta ziemia pochłonęła. — Stary Żyd ujął głowę rękami i kołysał się w osłupieniu na prawo i lewo. Dygotał niedołężnie. Ciemna i brudna broda lepiła się do chałata jak mokry gałgan. Szeptał: — Żydowskie dziecko.
— A bo co! — Ernest zadarł głowę. — Nie podoba się może?
Elijahu potrząsnął kluczem francuskim. Ernest kombinerkami. Dawid zaszedł starego Żyda z tyłu.
— Masz — wołał Ernest — przyjrzyj się, dziadu — i pchał mu pod nos stalowe kombinerki. Elijahu machnął na Dawida. Dawid podniósł mały kamyk i tym kamykiem lekko trącił starego między łopatki.
— Bandyci! Mordują! — na wszystkie strony krzyczał stary Żyd. — Bandyci!
I w nogi. Ernest za nim; już łapał starego za chałat.
— Wracaj.
Ernest podstawił staremu nogę i ten runął z głośnym wrzaskiem na ziemię.
— Ernest, wracaj!
Szamotał się ze starym, krążył, brzęczał walecznie jak osa; z tej odległości już nie słychać było słów. Widzieli, jak brodaty cień machnął na oślep pod słońce kijem, jak Ernest chwycił ten kij i jak później u dwóch końców kija krążyli obydwaj dookoła siebie. Stary Żyd puścił laskę z przeraźliwym lamentem, Ernest upadł, a on biegł ociężale w kierunku bramy, wołając na pomoc tragarzy.
— Erneeeest!
Odwrócił się i — maleńka figurka na wysokim usypisku gliny, nad wyrytym pustym dołem — z oddali tłumaczył im coś urywanymi i szybkimi gestami. Zsunął się na dno dołu, wynurzył po chwili i biegł do nich, dysząc ze zmęczenia.
— Obcięty interes — powiedział Elijahu. — Będzie pluskwa. Tfu — splunął. I głośno zawołał do Ernesta: — Brykamy!
— Już — sapał Ernest. — Pocze... — Wiosłował rękami w powietrzu. — Zgubiłem... Już!
Nie było ani chwili czasu. Chmara ludzi poczęła zbiegać się ze wszystkich stron. Otoczyły ich drągi, szpadle i kilofy. W zupełnej ciszy usłyszeli mściwe posapywanie — gniew, który obywa się bez słów.
— Dęba — powiedział szeptem Elijahu i ręką wskazał kierunek: — Tam. — Ale gdzie tylko wskazał, spomiędzy dołów i z dołów, jak spod ziemi, wyrastali przed nimi biegnący furmani, tragarze, tłum łopaciarzy. — Tamtędy — powiedział, ale i tamtędy już nie mogli swobodnie przebiec. Krążyli i miotali się między starymi i nowymi grobami okopiska, osaczeni ze wszystkich stron.
— Halt! Halt! Halt alle bis auf den letzten194.
W bramie cmentarza stali Niemcy.
Oficerowie szybko zbliżali się do ludzi, a w ich głosach znać było stanowczą, powściągliwą groźbę. Jeden potrząsał parabellum195 w uniesionej dłoni, drugi trzymał w gotowości leicę196. Srebrzyste sploty sutych adiutanckich sznurów kołysały się wokół ich ramion. A za nimi w pewnej odległości ciągnęli hałaśliwie rozbawieni cywile, zwracający uwagę nonszalancją i przesadną swobodą turystów. Panowie z kolanami w szerokich, luźnych, fałdzistych pumpach, z łydkami w wełnianych kraciastych skarpetach. Panie w letnich, kwiecistych, pstrych sukienkach. W oddali kołysała się żółta parasolka, a w jej cieniu jasnoszary kostium, niżej jedwabna pończoszka, a jeszcze niżej, przy samej ziemi, czarny pantofelek. Pantofelek utknął w glinie okopiska, stopa w jedwabnej pończoszce uniosła się z wdziękiem ku górze, żółta parasolka zachwiała się, zakołysała i popłynęła po niebie jak lekka chmurka.
— Hilfe197.
Wśród przybyszów rozległ się wybuch hałaśliwego śmiechu. Oficer, lekko i swobodnie trzymający w uniesionej dłoni parabellum, odwrócił się na wołanie kobiety i jasnym, czystym, donośnym głosem powiedział:
— Lotte, was ist los198?
Z pantofelka sypał się piach, obnażona stopa dotykała uda w geście baletowym, pod żółtą parasolką rozlegały się westchnienia, trzepot, leniwie rozciągnięte słowa.
— Bei Gott, das geht über alle Begriffe. Hier darf man nicht gehen199.
Drugi oficer podniósł do oka leicę; tragarze niechętnie i powoli cofali się w głąb cmentarza, pomiędzy groby. Krótkim ruchem ramienia, wokół którego kołysał się splot adiutanckiego sznura, wstrzymał tłum na chwilę, a potem odpędził:
— Abtreten200!
I poprzez rów, z przeciwległego brzegu rzucił pytanie, które uniosło się nad dołem jak gruda ziemi wyrzucona silną ręką. Ujrzał sztywno stojącego tam Dawida. Elijahu i Ernest przysunęli się bliżej. Oficer podniósł leicę do oka, spojrzał pod słońce, machnął ręką.
— Wie alt bist du? Sprich201!
Patrzył na Elijahu i w niego mierzyła leica.
— Vierzehn, Herr Oberleutnant202.
Oficer wskazał ręką Dawida.
— Du203?
— Zwölf204.
— Das genügt205!
Żółta parasolka zachwiała się, zakołysała, popłynęła naprzód. Ugięta w kolanie noga obuta została w powietrzu z pomocą drugiego oficera.
— Bei Gott, das geht über alle Begriffe. Es ist schmutzig dort. Bei solchen Wetter der Staub setzt sich in die Kleider und das schneidet mir ins Herz206.
Tamten oficer stał teraz również nad dołem, wciągnął w nozdrza cmentarne powietrze, zatoczył szeroko trzymanym w dłoni parabellum.
— Lotte, wonach schmeckt das? Wonne! Schnauben Sie nach Luft207.
— Gott behüte208.
— Pfui! Kurt, das ist schwer, ja, unmöglich209.
— Ein Gedanke steigt mir auf210...
Przybysze zamilkli w oczekiwaniu.
— Ruhe! Was wird er wohl sagen211?
— Ich bitte, sagen Sie, Kurt212.
— Meine Damen und Herren, da liegt der Hund begraben213.
Wśród przybyszów zapanowało ożywienie.
— Bravo, Kurt!
— Ja, ja, ein Mann, ein Wort. Aber noch mein Vater pflegte zu sagen: da liegt der Hund begraben. Ich sage: da liegt der Jude begraben214.
— Mit der Zeit pflückt man Rosen, Oswald215.
Wśród przybyszów rozległ się śmiech, zapanowała ogólna wesołość. Klepali się po ramionach i udach.
— Bravo, Oswald! Wunderbar, Kurt! Tränen standen mir in den Augen216.
Żółta parasolka podpłynęła bliżej i teraz kołysała się lekko nad wielkim dołem. Czarne buciki spychały na dno poruszony piach, który obsuwał się cicho z nieprzerwanym szelestem.
— Wie gut es sich trifft, Oswald? Oswald, ich habe eine Bitte an Sie217.
— Was befehlen Sie, mein Schatz218?
— Czego sobie życzę? Czcigodnej, straszliwej i eleganckiej czaszki umarlaka. Bitte schön219.
— O ja, mein Schatz, aber zur grösseren Sicherheit, haben Sie Geld bei sich220?
— Oswald, Oswald, eine treue Seele... Das ist nicht mit Gold aufzuwiegen221.
Oficer obszedł dół i nie wypuszczając parabellum z dłoni, zbliżał się do chłopców. Żółta parasolka powiewała tam i sam. Oficer z leicą przy oku zwoływał opieszałych, którzy rozproszyli się po okopisku.
— Damen und Herren, still222!
— Totenstille223!
— Nicht wahr224?
— Bei Gott, es ist zum Totlachen225!
— Damen und Herren, jetzt Totalansicht226!
— Leute zur Arbeit. Los, los227.
— Was ist los? Das Schlimmste ist zu befürchten228.
— Ans Werk229!
Wśród przybyszów zapanowało hałaśliwe poruszenie, rozległy się okrzyki radości, śmiech.
— Meine Damen, Herren. Bitte jetzt aufstellen Sie sich. Das Gewitter zieht auf. Schnell! Aber doch sicher treten Sie ans Licht. Ans Licht! Gut, gut. Momentverschluss hundert... Mollig Bildchen. Lotte! Lotte, halten Sie sich rechts. Jetzt. Ich schiesse, bums! Danke230.
— Uf!
Żółta parasolka ruszyła z uwięzi, powiewała swobodnie i lekko nad otwartymi dołami.
— Holla,
Uwagi (0)