Darmowe ebooki » Powieść » Murdelio - Zygmunt Kaczkowski (czy można czytać książki w internecie za darmo .txt) 📖

Czytasz książkę online - «Murdelio - Zygmunt Kaczkowski (czy można czytać książki w internecie za darmo .txt) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Zygmunt Kaczkowski



1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 ... 67
Idź do strony:
pieniądze za Rabe i oblatował45 dziedzictwo.

— A ja do Tarnowa, bo mi ciocia w Sandeckiem umarła i teraz mam z krewniaczkami o sukcesję proceder.

— No, to grajże waszmość dobrze z nimi, a kiedy wygrasz, to może i mnie się stamtąd jaka cząstka dostanie.

— Oho, serdeńko! To do tego ci się odzywa apetyt? Już tak za młodu tego metaliku dźwięk ci się podoba? Tobie, który siedzisz na pół milionie gotowizny? Oj! Żeby to skarbnik nieboszczyk...

— Oho! Jużci zaraz i pół miliona! Co to ludzie nie nagadają! A tu nie wiem, czyby się i do trzechkroć sta tysięcy46 nazbierało, i to złotych, mój Boże!

To mówiąc, staliśmy przy drzwiach otwartych wprawdzie, ale w sieni, że pan Deręgowski nie widział onej szlachty ukrytej za beczką, a tymczasem Urbański dobrze pijanym głosem zawoła:

— Panie stolniku! W ręce twoje.

— Jak do jasnej świecy! — odpowie tenże, nie wiedząc nawet wcale, kto woła, a obaczywszy, którzy są — Hej! Mospanowie, a to tu, widzę, na gody trafiłem.

— Nalejże mu spełna — jąknął na to Załęski — ho, ho! Bo to biba47 jak wór dziurawy, dużo zniesie.

Dopieroż zaczęli pić. Ale gdzie Deręgowski, to tam niedługa sprawa. Umiał on nie tylko sam pić, ale i dogadywać, bo przy wielkim gardle duch w nim był taki ochoczy a żartobliwy, że gotów by był kiedy i kark skręcić dla samej fantazji. Więc przy kuflu:

— O! To tam stolniczeńko Mazurów nasiecze, kiedy się pomiędzy nich dostanie.

— Ja Mazurów? Uchowaj Boże! Możem się już z jakie trzysta razy na rękę probował przez moje życie, a jeszcze ani razu z Mazurem.

— Ej! To jeszcze tak do nieba nie pójdziesz, musisz i tego poprobować.

— Ha! Jak Bóg da, trudno to, panie Jędrzeju, wyłamywać się spod tego, co Pan Bóg na człowieka nadeszle48.

— Widzisz, to na niego Pan Bóg burdy nasyła.

— A cóż? Przeciem49 katolik i z szatanami spraw nie mam. A teraz na przykład: staję w Sanoku i usiadłszy sobie przed bramą gospody, czekam, póki pachołek koni nie popasie, aż tu nagle słyszę gwar jakiś w sieni. Przybiegam, patrzę, aż tu jakiś z niemiecka przybrany pyta mojego sługę o paszport.

— O paszport! — zawołali obadwa żałośnym głosem przy beczce.

— O paszport. Ja do niego: — Co zacz? — a on i mnie o paszport. — Ja tutejszy, mospanie, ale ty co za jeden? — A on z krzykiem: — Ale ty co za jeden? — Hej! Jak porwę gwintówkę z mojego wozika... poszedł, jakby go nigdy nie było.

— O paszport go pytali! Mój Boże! — zawołali znowu obadwa od beczki.

— O paszport! Jak mnie Bóg miły! — odpowie Deręgowski ze łzami.

— O paszport go pytali! — odezwie się takoż, płacząc, Załęski. — W ręce twoje, stolniku.

— O paszport!... W ręce twoje, podstoli...

I tak tym paszportem przegradzając kufle, płakali a pili bez miłosierdzia. Jam stał i patrzał, i słuchał ich opowiadań i żalów, i jęków, co trwało póty, póki beczka nie zadzwoniła. Po czym Deręgowski powstawszy i z zaciśniętymi zębami:

— Hej!... Nnno!... — i kopnął nogą w dno beczki, które wyleciało w ten moment, a on sobie nalał pełny garniec lagru50 i zjadł go. Po czym, obaczywszy, że tamci obadwaj posnęli, zalani łzami i winem, obrócił się do mnie i rzekł:

— A jako tę utracicie, już wam o innej nie myśleć — powiedział ksiądz Skarga Pawęski51, a ja to powtarzam i dodaję, że jakom ten lagier zjadł, tak i całą beczkę zjem, kiedy zechcę, a bez paszportu pojadę i na kraj świata, a oni i kufla nie wypiją, i z paszportami już jeździć będą aż do sądnego dnia. Bądź wasze zdrów!

To rzekłszy siadł i pojechał.

Powróciwszy do Rabe i wyprawiwszy po staremu stypę in gratiam52 instalacji mojej na to dziedzictwo, wziąłem się na gorąco do gospodarstwa; raz, że to młody zawsze się na gorąco ima wszystkiego, a po wtóre, że zawsze to milej pracować i wkłady czynić na swoim niźli na cudzym.

Ale jakem się był od razu zapalił i nic tam nie widział, tylko samo dobro, tak teraz z każdym dniem prawie nowe spostrzegałem niedogodności. Więc przekonałem się najpierwej, że owo za górne i za skaliste tej wsi położenie nie tyle złym było dlatego, że gość by tam był rzadki, ile dlatego, że każda rzecz, którą kupiłem, dla trudności przywozu prawie dwa razy mię tyle kosztowała, każda zaś, którą przedałem, o znaczną część taniej z rąk moich wychodzić musiała. Nie było tam ani dworu dobrego, ani stajni, ani zabudowań gospodarskich w porządku i wszystko to trzeba było dopiero stawiać. — Kto buduje, procesuje a leczy, tego bieda ćwiczy — mówili starzy, a na mnie się to zaraz sprawdziło: bo chociaż materiał miałem pod nosem i na swoim gruncie, to jednak, nimem go przywiózł, byłbym go łatwiej gdzie indziej milę był przeprowadził. Robotnik, któregom tam mógł tylko z trudnością dostać, był w najgorszym gatunku i niesłychanie drogi. Sług nawet nie mogłem dostać, bo w góry komuż się chciało iść, kiedy są służby na dołach. Wkrótce też przekonałem się, że ziemia tam daleko gorsza, niż sam myślałem — owies ledwie brat brata dawał, ziemniaków jeszcze wtedy tak nie sadzono, inne zboże się wcale nie udawało — i gdybym był nie miał gotowego grosza, tobym był musiał mrzeć z głodu wraz z moją czeladzią. Pastwiska, chociaż były pożywne, to jednak tak niedogodne, że do jednych godzina drogi, drugie tylko w stałą pogodę przystępne, a nie było takiego tygodnia, w którym by mi wilk był nie porwał jakiego drobiazgu, niedźwiedź nie ubił krowy lub wołu, źrebię się nie podarło na pniaku albo nie upadło ze skały. Jednego dnia nawet, rozkazawszy mego perłowego turczynka — com go był kupił po panu Franciszku Puławskim, z ran, w bitwie pod Hoszowem otrzymanych, na leskim zamku umarłym, i pielęgnował jak oko w głowie — dla krotochwili53 wypuścić na paszę, napędzonego przez nieuważnego koniucha na pniaki, przez przebicie się utraciłem na wieki. I tak wszystko mi jakoś ginęło lub nicestwiało. Widziałem już jawnie, że o intracie54 stąd nie było co ani myśleć, chyba że aż za lat kilka; a na dobitkę jeszcze los mnie obdarzył był takim podstarościm, frantem zza siedmiu piekieł, żem się ani na krok z domu nie mógł wyruszyć, bo pod jego rękami wszystko gorzało.

Rozpatrzywszy się dobrze w tym, a do tego wziąwszy i to na uwagę, że mi przez to takie piękne gospodarstwo w Bóbrce upada, srodzem się zafrasował, a owo dziedzictwo, do którego niedawno tak gorąco wzdychałem, poczęło mi stawać kością w gardle, żem przez nią nie mógł oddychać. I dzień w dzień nowe przychodziły zgryzoty. Tak nie minęło ani trzy miesiące od mego przyjazdu, kiedy mnie już ten frasunek tak głęboko począł dojmować, żem już ani po nocach nie sypiał, ani we dnie nie miał chętki do pracy, ani apetytu do strawy codziennej — wszystko mi już było niemiłe. A tu o radę ani rusz prosić kogo: bo jakżeż, proszę, było mi się wystawiać na oczywisty śmiech ludzki i złośliwych szyderstwo? Samotnie więc tylko bijąc się w piersi za moją lekkomyślność, wciąż sobie powtarzałem:

— Otóż do czego próżność i pycha nie prowadzą na świecie! Gdyby mi się było nie zachciewało dziedzictwa i gdybym był pamiętał na to, żem przy uczciwości i tym dobrym imieniu, które mi zostawili przodkowie, jeszcze może lepszy jak wielu, i raczej Panu Bogu dziękował za to, że mnie w dobrej wiosce zastawnej i w pięknej jeszcze gotówce przy śmierci ojca zostać się dozwolił, i nie piął się bezpotrzebnie do góry dla czczej famy tylko, tobym był nie poniósł strat tylu i nie doświadczył tyle zgryzoty. Teraz, kto wie jeszcze, na czym się to zakończy; worek mój z każdym dniem słabszy, zdrowie się nadweręża, broń Boże jeszcze choroby, to już zginąć tu przyjdzie pomiędzy wilkami i niedźwiedziami. O ojcze mój! Czemuż mi się kiedy nie pokazałeś, aby mnie ostrzec przed tym nieszczęściem!

I tak dnie moje licząc na frasunki i do Boga posyłane modlitwy o dobrą myśl jaką, która by mnie z tego nieszczęścia wyrwała, przeżyłem srodze pamiętne to lato dla mnie aż do żniw samych, które tam są po prostu kośbą, bo żąć nie ma co, i odbywają się aż o późnej jesieni.

W żniwa tedy, zgryziony jeszcze bardziej, bo mi się prawie nic nie urodziło, ze smutnym sercem wyszedłem do kosarzy i opatrzywszy robotę, że to już niedaleko było do wieczora, usiadłem pod jakąś lasówką na miedzy. Różne myśli mi poczęły przeciągać przez głowę, a taka ciężkość mi usiadła na piersiach, żem zaledwie mógł cokolwiek oddychać: grzech tej próżności mojej, która mnie nie tylko do straty grosza i spokoju przywiodła, ale jeszcze w owej chwili, kiedy mi tylko w świat wchodzić było, zamknęła mnie w takich górach i lasach, stanął mi jakby wiedźma jaka przed zapłakanymi oczyma — nie wiedziałem, jak się od niej ochronić; żegnałem się, modliłem się i na koniec ciężko usnąłem.

Otóż zaledwie oczy zamknąłem, zaraz zdawało mi się, że jestem w jakiejś pięknej krainie, leżę sobie pod rosochatym drzewem, pode mną zieleń taka miękka, jak najprzedniejszy wenecki aksamit, a wkoło mnie tak cudownie woniejące kwiecie i takie jakieś liściaste krzewy, jakich nie masz w mojej ojczyźnie. Niebo było aż granatowe i tak przeźroczyste, jak kryształ, a co mnie najmocniej dziwiło, to, że w dzień biały około słońca najwyraźniej widziałem księżyc i wszystkie gwiazdy świecące, a może nawet i więcej, bo straszna gąszcz mi się zdawała. Z daleka tylko przed sobą ujrzałem jakąś niewielką chmurkę, która się w moich oczach zwiększała, zgoła tak, jakoby kto jechał po niebie i kurzyło się za nim, a musiał jechać prędko, bo aż gwiazdy podskakiwały i wywracały się w owym tumanie niebieskiego kurzu. Patrzę ja się na to, przecieram oczy i myślę, co by to być mogło? ale tu ani pół Ave nie minęło, kiedy tuż przede mną na ziemi stanął rycerz w okrutnie lśniącej zbroi i hełmie z piórami, z gołym mieczem w ręku, ale na moim własnym, niedawno co utraconym turczynku. Strach mnie wziął zrazu i pomyślałem: pewnie pan Puławski nieboszczyk! — więc zerwałem się na równe nogi, ale popatrzywszy owemu rycerzowi w oczy, tak mnie jakieś promienie olśniły, żem wraz padł na kolana. Dopiero rycerz ów, miecz spuściwszy ku ziemi, dziwnie pięknym głosem odezwie się do mnie:

— Nie bój się, Marcinie! Widzę, mnie nie poznajesz, przeciem55 ja patron twój.

Chciałem coś przemówić i już otworzyłem był usta ku temu, ale mi tak język zakołkowało, że ani rusz. A święty Marcin dalej:

— Dziękuję ci za konia; dobra szkapa, a w sam czas mi się dostała, bo u nas już tak stadnina podupadła, że ledwie do pługa z niej co mamy.

To mnie tak strzęsło, żem o mało nie upadł, bo jak pierwej coś świętego czułem w tym rycerzu, tak teraz, kiedym już był pewny, że on na moim turczynku, wzdrygnąłem się okrutnie: azaż bowiem nie z tego miejsca ten rycerz jest, dokąd końskie dusze idą po śmierci? — alem się trochę opamiętał. Dopiero rycerz znowu:

— Czegóżeś56 tak smutny, Marcinie, żeś cale57 oniemiał?

— Jakże nie mam być smutny — odpowiedziałem już trochę ośmielony, ale jeszcze zawsze klęczący i z pokorą — kiedy mnie to Rabe kością w gardle już stoi.

— Bo ci tak potrzeba było dziedzictwa, jak turczynka puszczać na paszę. Dobrze to jest nie wypuszczać z rąk ojcowizny, ale zaprawdę powiadam tobie, że nie ten jest pierwszy u Pana Boga, który ziemskie dziedzictwo po swoich ojcach wszelkimi siłami dzierży, ale ten, który łaski bożej nie wypuszcza ze swego posiadania i przechowuje ją dla swoich dzieci i wnuków. Kto o posiadaniu ziem wielu myśli i na to je nabywa, aby ziemskiego blasku dodał imieniowi swojemu, ten choćby posiadł tyle wsi, ile ich oko zajrzy z najwyższej góry, za nic ważony będzie, jeżeli innej nie położy zasługi, albowiem nie po imionach waszych was wołać będą na sądzie, ale po uczynkach, które was odznaczą od innych. Na jednym zagonie i w dreliszku nieboże, a z łaską bożą i wiarą, a z pokorą i cierpliwością na losy doczesne, kto tak wytrwa i z takim świadectwem stanie w owym dniu strasznym przed Panem Bogiem, tego jedno westchnienie więcej zaważy wtedy niżeli wszystkie skarbce bogaczów i ich najęte modlitwy. I zaprawdę powiadam tobie: Kiedy tam twoje oko popatrzy, to ujrzy, że z tych, którzy deptać będą po złotogłowiu i złocie, większa część będzie w drelichach, a wiele lam i jedwabiów pokaże się pokalanych w błocie. I skazani będą do ogniów i błota, iżby ogień wyżarł plamy z ich szat, a błoto pozostało się w błocie. — Tobie na cóż było dziedzictwa? Czy ci źle było w Bóbrce? Czy twój ojciec nie przesiedział tam lat dwadzieścia? Czy nie przyrobił tam sporo fortuny? Czy nie miał estymy i dobrego zachowania u szlachty? He? A z ciebie to taki syn kochający? Ledwieś ojca przywalił kamieniem, ledwie trawą porósł grób jego, jużeś i nie miał nic pilniejszego, jak ruszyć jego krwawo zapracowanego grosza i dalejże puszyć się przed światem jego zasługą i pracą! Trzeba ci było porzucać Bóbrkę i dać ochłonąć temu szczęściu, które Pan Bóg tam na was zsyłał? Trzeba ci było domu tego odjeżdżać, w którym by ci cnoty i rozum twojego ojca, trzymające się jeszcze każdego kąta, dawały lepszą radę niż

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 ... 67
Idź do strony:

Darmowe książki «Murdelio - Zygmunt Kaczkowski (czy można czytać książki w internecie za darmo .txt) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz