Hrabia Monte Christo - Aleksander Dumas (ojciec) (biblioteka szkolna online .txt) 📖
Jedna z najsławniejszych powieści awanturniczych, malownicza opowieść o zdradzie i zemście; o człowieku, który postanowił wcielić się w rolę fatum.
Aleksander Dumas (ojciec) publikował Hrabiego Monte Christo w latach 1844–1845 w dzienniku „Journal des Débats”. Nic dziwnego, że powieść zawiera wszelkie niezbędne elementy romantyzmu - w wersji „pop”. Znajdziemy tu lochy, zbrodnie, trupy, tajemnice, wielką miłość, ideę napoleońską, orientalizm, a przede wszystkim wybitną jednostkę o potędze niemal boskiej, walczącą heroicznie z całym światem i własnym losem. Śladem epoki są też wątki fabularne dotyczące walki stronnictw bonapartystowskiego i rojalistycznego, a także szybkiego bogacenia się oraz przemieszczania się jednostek pomiędzy klasami społecznymi dzięki karierze wojskowej, operacjom na giełdzie lub inwestycjom w przemysł.
- Autor: Aleksander Dumas (ojciec)
- Epoka: Romantyzm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Hrabia Monte Christo - Aleksander Dumas (ojciec) (biblioteka szkolna online .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Aleksander Dumas (ojciec)
— O! Panie Morrel! — zawołał młody marynarz, ze łzami w oczach ściskając ręce armatora. — Dziękuję panu w imieniu mojego ojca i Mercedes.
— Spokojnie, drogi Edmundzie! Dobry Bóg na niebie od tego jest, do diabła, aby trzymać w swej opiece zacnych ludzi! Biegnij już do ojca, do swojej Mercedes, a potem zajdź i do mnie.
— Pozwoli pan, bym go odwiózł na ląd?
— Nie potrzeba, dziękuję; zostanę tutaj, żeby rozliczyć się z Danglarsem. Czy byłeś pan z niego kontent w czasie podróży?
— Zależy, co pan przez to pytanie pojmuje. Jako towarzysz... hm... nie byłem zadowolony, wiem, że mnie nie lubi, szczególnie od chwili, kiedy po jakiejś małej sprzeczce popełniłem wielką niedorzeczność i zaproponowałem krótki postój na wyspie Monte Christo, aby tam w ciągu dziesięciu minut zakończyć w sposób ostateczny nasz spór. Głupstwo zrobiłem, żem go wyzwał, on zaś postąpił jak najsłuszniej, sprzeciwiając się temu. Jeśli natomiast pytasz pan, co sądzę o nim jako o buchalterze, myślę, że będziesz pan kontent z jego pracy, pełni swoje obowiązki nadzwyczaj gorliwie.
— Ale powiedz mi — pytał dalej armator — gdybyś został kapitanem statku, zatrzymałbyś chętnie Danglarsa?
— Zarówno jako kapitan, jak i jego zastępca, umiałbym szanować każdego, kto posiada zaufanie moich przełożonych.
— Doskonale, Edmundzie, widzę, żeś pod każdym względem prawy człowiek. Nie zatrzymuję cię dłużej, idź, bo widzę, że stoisz jak na rozżarzonych węglach.
— Jak więc będzie z moim urlopem?
— Ależ jedź sobie, powtarzam.
— Czy pożyczy mi pan łódki?
— Bierz.
— Do widzenia, panie Morrel, tysiąckroć dziękuję.
— Do widzenia, drogi Edmundzie, wszystkiego dobrego!
Marynarz wskoczył do łodzi, siadł na rufie i rozkazał płynąć do Cannebière. Dwaj majtkowie rzucili się natychmiast do wioseł i łódź pomknęła tak prędko, jak to tylko było możliwe w wąskiej uliczce, którą tworzyły dwa szeregi statków, prowadzącej od wejścia do portu aż do nabrzeża orleańskiego, a zapchanej gęsto niezliczoną ilością barek.
Morrel z uśmiechem na ustach odprowadził Dantèsa oczyma aż do brzegu; widział go jeszcze, jak przybił do brzegu, wyskoczył na kamienne płyty nabrzeża i znikł natychmiast w barwnym tłumie. Od piątej rano do dziewiątej wieczór mrowi się na tej słynnej ulicy Cannebière, z której tak są dumni dzisiejsi Focejczycy, że powiadają o niej z najzimniejszą krwią i owym specyficznym akcentem, nadającym tak wyjątkowy charakter ich mowie, że „gdyby Paryż miał swoją Cannebière, mógłby się zwać małą Marsylią”.
Odwróciwszy się, armator spostrzegł stojącego obok Danglarsa, który z pozoru zdawał się oczekiwać na jego rozkazy, a w rzeczywistości sam śledził wzrokiem młodego marynarza.
Jakże wielka była różnica w wyrazie oczu tych dwóch ludzi, spoglądających na tego samego człowieka.
Niechaj Danglars wysila swój geniusz zawiści; nie będziemy słuchali jego złośliwych podszeptów, których jedynym celem jest oczernić towarzysza przed armatorem, i udajmy się za Dantèsem. Przebiegł już całą Cannebière i skręciwszy w ulicę Noailles wpadł do niepozornego domu po prawej stronie Alei Meilhańskich, przebiegł szybko cztery piętra po ciemnych schodach i trzymając się jedną ręką poręczy, a drugą przyciskając do piersi, aby stłumić uderzenia serca, stanął przed drzwiami uchylonymi tak, że można było zajrzeć w głąb małej izdebki.
W tym pokoiku mieszkał ojciec Dantèsa.
Wiadomość o przybyciu „Faraona” nie doszła jeszcze do starca, który stojąc na krześle, drżącą ręką podpierał właśnie patyczkami pędy nasturcji i powoju, wijące się pomiędzy kratami.
Wtem uczuł, że ktoś go ujął w pół i z tyłu ozwał się znajomy głos:
— Ojcze, ojcze kochany!
Starzec krzyknął i odwrócił się nagle, a zobaczywszy syna, osunął się w jego objęcia drżący i blady.
— Co ci, ojcze? — zawołał młodzieniec zatrwożony. — Czyś chory?
— Nie, nie, mój kochany Edmundzie, mój synu, moje dziecię, ale nie spodziewałem się ciebie... To radość, wzruszenie, żem cię zobaczył tak niespodziewanie. Ach! Boże wielki, zdaje mi się, że umrę...
— Ale uspokój się, ojcze, przyjdź do siebie, to ja, naprawdę ja! Mówi się, że radość nikomu nie może zaszkodzić, to dlatego tu wszedłem bez uprzedzenia. No, ojcze kochany, uśmiechnij się i nie patrz takim obłąkanym wzrokiem. Wróciłem i od tej pory będziemy żyć razem szczęśliwi.
— Ach, cudownie, mój chłopcze — odrzekł starzec. — Ale jakoż to będziemy żyć w szczęściu? Nie opuścisz mnie już więcej? Powiedz, jakież to szczęście?
— Oby mi przebaczył Bóg Wszechmocny, że cieszę się szczęściem okupionym żałobą innej rodziny, ale ten sam Bóg mi świadkiem, że nie pragnąłem tego. Ot, samo przyszło i nie mogę go odtrącić. Umarł dzielny kapitan Leclère, ojcze, a ja, za wstawiennictwem pana Morrela obejmę najprawdopodobniej jego miejsce... Ojcze, rozumiesz? Być kapitanem w dwudziestym roku życia! Mieć sto ludwików pensji i udział w dochodach! Czyż marynarz tak biedny jak ja mógł kiedykolwiek spodziewać się takiego losu?
— Prawda to, syneczku, prawda — rzekł starzec. — To rzeczywiście wspaniała odmiana.
— Chciałbym za pierwsze pieniądze, które odbiorę, urządzić ci mały domek z ogródkiem, żebyś sobie sadził swoje powoje, nasturcje i kapryfolium... Ale cóż ci jest, mój ojcze? Wyglądasz, jakby ci słabo było?
— Bądź spokojny, to przejdzie.
Starcowi zabrakło jednak sił i zachwiał się.
— Dalibóg — zawołał młodzieniec. — Wypij szklankę wina, to cię pokrzepi. Gdzie chowasz wino?
— Dziękuję ci, nie szukaj, nie chcę — odrzekł starzec, usiłując powstrzymać syna.
— Ależ tak, pozwól mi, pokaż tylko, gdzie jest.
I jął otwierać szafy.
— Próżno szukasz — wyszeptał starzec — wina nie ma.
— Jak to? Nie masz wina? — zawołał Edmund, blednąc i wpatrując się to w zapadłe i blade niczym wosk policzki ojca, to w puste szafy. — Jak to, nie ma ani kropli? Czy ci zabrakło pieniędzy?
— Nic, nic mi już nie brakuje, mam wszystko, bo mam ciebie, mój synu.
— Przecież trzy miesiące temu, przed wyjazdem, zostawiłem ci 200 franków — wyjąkał młodzieniec, ocierając pot z czoła.
— Tak, to prawda, Edmundzie. Zapomniałeś jednak, odjeżdżając, zapłacić małego długu sąsiadowi Caderousse. Upomniał się o niego, dodając, że jeśli nie zapłacę, uda się do pana Morrela. Pojmujesz więc, że z obawy, aby ci to nie zaszkodziło, zapłaciłem, cóżem miał zrobić?
— Ach, mój Boże, byłem mu winien 140 franków — zawołał Dantès — i mając wszystkiego 200 franków, które ci zostawiłem, oddałeś 140?
Starzec skinął głową.
— Tym sposobem, mając tylko 60 franków, żyłeś przez trzy miesiące — wyszeptał Dantès.
— Wszak wiesz, jak mało potrzebuję — odrzekł starzec.
— Ach, Boże, Boże! Ojcze, daruj mi, przebacz — rzucając się do nóg ojca, zawołał Dantès.
— Cóż ty wyprawiasz?
— Ach! Rozdarłeś mi serce.
— Nic to, przecie jesteś tu, ze mną — rzekł starzec, uśmiechając się łagodnie. — Teraz możemy o tym zapomnieć, bo wszystko dobrze się skończyło.
— Tak, jestem przy tobie — rzekł młodzieniec. — Jestem przy tobie i mam przed sobą piękną przyszłość, i nawet trochę pieniędzy. Patrz, ojcze, masz, weź je i poślij prędko kogoś po wszystko, czego ci trzeba.
To mówiąc, wysypał na stół z kieszeni ze dwanaście ludwików, sześć złotych pięciofrankówek i trochę drobnych monet.
Twarz starca rozjaśniła się.
— I czyjeż to? — spytał.
— Ależ moje!... twoje!... nasze!... Weź, każ kupić żywności, bądź szczęśliwy, jutro znajdzie się ich więcej.
— Powoli, powoli — rzekł starzec i łagodny uśmiech ukazał mu się na twarzy. — Jeśli pozwolisz, będę się ostrożnie obchodził z twoją kiesą. Gdyby zobaczono, że tak wiele naraz rzeczy kupuję, powiedziano by niezawodnie, że musiałem czekać z kupnem na twój powrót...
— Rób więc, jak chcesz, ojcze. Przede wszystkim jednak przyjmij sobie służącą, nie chcę dłużej, żebyś tu sam tak żył. Mam w skrzyneczce na dnie statku trochę przemyconej kawy i wybornego tytoniu — jutro ci przyniosę. Ale pst! ktoś nadchodzi!
— To Caderousse, musiał się już dowiedzieć, żeś przyjechał i przychodzi zapewne pogratulować ci szczęśliwego powrotu.
— Doskonale! Znowu człowiek, który co innego ma na ustach, a co innego w sercu — szepnął Edmund — ale mniejsza o to, wszak to nasz sąsiad, który nam kiedyś pomógł w potrzebie, trzeba go dobrze przyjąć.
Istotnie, kiedy Edmund kończył z cicha mówić te słowa, w drzwiach wiodących na schody ukazała się czarniawa i brodata twarz Caderousse’a. Był to człowiek mniej więcej dwudziestopięcioletni i trudnił się krawiectwem; trzymał właśnie w ręku kawał sukna, który zamierzał skroić na klapę surduta.
— Ejże, wróciłeś więc, Edmundzie? — zawołał z czysto marsylskim akcentem, ukazując w szerokim uśmiechu zęby białe niby kość słoniowa.
— Jak widzisz, sąsiedzie, i gotów jestem ci usłużyć, w czym rozkażesz — rzekł Dantès, niezręcznie ukrywając pod pozorami uprzejmości wyraźną niechęć.
— Dziękuję, dziękuję! Chwała Bogu, nic mi nie trzeba, a za to inni czasem potrzebują czegoś ode mnie.
Dantès drgnął, a Caderousse ciągnął dalej.
— Nie odnoszę tego do ciebie, mój kawalerze; pożyczyłem ci pieniądze, tyś mi oddał; to się zdarza między dobrymi sąsiadami, a my jesteśmy kwita.
— Nigdy nie jesteśmy skwitowani wobec tych, którzy nam wyświadczają przysługę, bo jeśli nawet przestaliśmy być im dłużni pieniądze, należy im się jeszcze wdzięczność.
— Po co tu o tym gadać? Co było, a nie jest, nie pisze się w rejestr. Ot, pomówmy lepiej o twej podróży. Wybrałem się właśnie do portu, aby zaopatrzyć się w brązowe sukno, wtem spotykam kochanego Danglarsa.
— A ty, co tu robisz w Marsylii?
— Ano, jestem już — odpowiedział mi.
— Myślałem, żeś w Smyrnie?
— Dobrześ myślał, właśnie stamtąd wracam.
— A gdzie nasz młody Edmund?
— Ależ z pewnością u ojca — odpowiedział Danglars.
— Więc przyszedłem natychmiast — kontynuował Caderousse — aby uściskać rękę dobrego przyjaciela.
— Poczciwy Caderousse! — rzekł starzec. — Jakże jest do nas przywiązany!
— Pewnie, że jestem do was przywiązany, a co więcej wielce was szanuję, bo to teraz rzadko można spotkać uczciwych ludzi... Hm! Widzę, żeś nam powrócił bogaty, chłopcze — paplał dalej krawiec, rzucając z ukosa spojrzenie na złote i srebrne monety rozrzucone przez Dantèsa na stole.
Młodzieniec dostrzegł w czarnych oczach sąsiada błysk chciwości.
— Ach, mój Boże — rzekł niedbale — to nie moje pieniądze. Mówiłem właśnie ojcu, że bałem się, czy mu czegoś nie brakło w czasie mojej nieobecności, a on, aby mnie uspokoić, wysypał zawartość swojej sakiewki na stół. Mój ojcze, schowaj to do mieszka, chyba że nasz sąsiad Caderousse potrzebuje pieniędzy, w takim przypadku chętnie mu pomożemy.
— Uchowaj Boże, chłopcze — rzekł Caderousse — nie potrzebuję niczego; Bogu dzięki rzemieślnicza profesja potrafi wyżywić człowieka. Schowaj sobie pieniądze, tego nigdy nie można mieć za wiele. A swoją drogą bardzo ci dziękuję za propozycję, i czuję się tak zobowiązany, jakbym z niej skorzystał.
— To było ze szczerego serca — rzekł Dantès.
— Nie wątpię. I jak tam, jesteś podobno na dobrej stopie z panem Morrelem, filucie?
— Pan Morrel był dla mnie zawsze szczególnie życzliwy.
— W takim razie nie miałeś racji, nie przyjmując zaproszenia na obiad.
— Jak to? Odmówiłeś zaproszenia? — wtrącił stary Dantès. — Zapraszał cię na obiad?
— Zapraszał — odpowiedział Edmund z uśmiechem, ubawiony, że ojca tak mocno zdumiał zaszczyt, jaki go spotkał.
— Synu, i dlaczego odmówiłeś? — zapytał starzec.
— Bo pragnąłem jak najprędzej cię zobaczyć, ojcze — odrzekł młodzieniec. — Do ciebie się spieszyłem.
— Mogło to sprawić przykrość panu Morrelowi, on taki poczciwy — dorzucił Caderousse — a kiedy ktoś pragnie zostać kapitanem, czyni wielkie głupstwo, jeśli się w czymś sprzeciwia armatorowi.
— Wyjaśniłem mu przyczynę odmowy i zrozumiał to, jak sądzę.
— Ale jeśli masz zostać kapitanem, powinieneś czasem pochlebiać swoim przełożonym.
— I bez tego spodziewam się nim zostać — odpowiedział Dantès.
— Tym lepiej, tym lepiej, wszyscy twoi starzy przyjaciele będą się z tego serdecznie cieszyli, a znam też kogoś, kto mieszka za cytadelą Świętego Mikołaja, kto pewnie się tym bardzo nie zmartwi.
— Mercedes — podpowiedział starzec.
— Tak, ojcze — odpowiedział Dantès. — I za twoim pozwoleniem, kiedy cię już zobaczyłem i wiem, żeś zdrów i na niczym ci nie zbywa, chciałbym ją odwiedzić.
— Idź, moje dziecko, idź — rzekł stary Dantès — i niech twoja żona będzie dla ciebie takim błogosławieństwem Bożym, jak ty dla mnie!
— Żona! — rzekł Caderousse. — Ojczulku, ależ ci spieszno! Wydaje mi się przecie, że Mercedes nie jest jeszcze jego żoną!
— Nie, ale wedle wszelkiego prawdopodobieństwa — odrzekł Edmund — wkrótce nią będzie.
— Mniejsza o to, w każdym razie dobrze robisz, że się spieszysz, mój chłopcze!
— A to czemu?
— Bo Mercedes jest ładną dziewczyną, a ładnym dziewczętom nietrudno o amantów, szczególnie jej! Włóczą się za nią tuzinami.
— Doprawdy? — zdziwił się Edmund i lekki niepokój przebił się przez jego uśmiech.
— O, tak — odpowiedział Caderousse. — I trafiały jej się nawet doskonałe partie; ale że ty wkrótce kapitan, nikt ci tak łatwo nie da kosza.
— Co
Uwagi (0)