Hrabia Monte Christo - Aleksander Dumas (ojciec) (biblioteka szkolna online .txt) 📖
Jedna z najsławniejszych powieści awanturniczych, malownicza opowieść o zdradzie i zemście; o człowieku, który postanowił wcielić się w rolę fatum.
Aleksander Dumas (ojciec) publikował Hrabiego Monte Christo w latach 1844–1845 w dzienniku „Journal des Débats”. Nic dziwnego, że powieść zawiera wszelkie niezbędne elementy romantyzmu - w wersji „pop”. Znajdziemy tu lochy, zbrodnie, trupy, tajemnice, wielką miłość, ideę napoleońską, orientalizm, a przede wszystkim wybitną jednostkę o potędze niemal boskiej, walczącą heroicznie z całym światem i własnym losem. Śladem epoki są też wątki fabularne dotyczące walki stronnictw bonapartystowskiego i rojalistycznego, a także szybkiego bogacenia się oraz przemieszczania się jednostek pomiędzy klasami społecznymi dzięki karierze wojskowej, operacjom na giełdzie lub inwestycjom w przemysł.
- Autor: Aleksander Dumas (ojciec)
- Epoka: Romantyzm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Hrabia Monte Christo - Aleksander Dumas (ojciec) (biblioteka szkolna online .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Aleksander Dumas (ojciec)
Wśród tłumu widzów, na twarzach których malował się ów nieokreślony niepokój, jeden człowiek szczególnie zdawał się niepokoić i niecierpliwić; nie mogąc się doczekać przybycia statku do portu, wskoczył prędko do małej łódki i kazał płynąć naprzeciw „Faraona”; przybił doń na wysokości zatoczki Réserve.
Na widok owego człowieka młody marynarz opuścił swoje stanowisko przy pilocie i z kapeluszem w ręku przystąpił do burty statku.
Był to młodzieniec liczący zaledwie osiemnaście do dwudziestu lat, słusznego wzrostu, smukły, kruczowłosy, o pięknych czarnych oczach. W całej jego postaci malował się spokój i energia, właściwa ludziom, którzy od dzieciństwa przywykli walczyć z niebezpieczeństwami.
— Ach! To pan, panie Edmundzie! — wykrzyknął mężczyzna z łódki. — Cóż się stało? Skąd ten smutek, który panuje na pokładzie?
— Nieszczęście, wielkie nieszczęście na nas spadło, panie Morrel — odrzekł młodzieniec. — Nieszczęście, które srogo mnie dotknęło. Tuż pod Civitavecchia straciliśmy naszego zacnego kapitana Leclère.
— A ładunek? — zawołał niespokojnie właściciel okrętu.
— Nietknięty, przywieźliśmy go w najlepszym porządku; sądzę, że jeśli o to idzie, będziesz pan zupełnie kontent. Ale biedny kapitan Leclère...
— Cóż mu się stało? — spytał właściciel tonem wyraźnie spokojniejszym. — Cóż się stało zacnemu kapitanowi?
— Nie żyje.
— Czyżby utonął?
— O nie, panie Morrel, umarł na zapalenie mózgu wśród najokropniejszych cierpień.
Po czym Edmund zwrócił się do swoich ludzi:
— Hej! — zawołał. — Wszyscy na stanowiska, rzucamy kotwicę!
Załoga spełniła rozkaz i ośmiu czy dziewięciu marynarzy, którzy się na nią składali, rzuciło się w mgnieniu oka do szotów, brasów, fałów, want i sztagów.
Młody marynarz, rzuciwszy okiem na początek manewru i przekonawszy się, że rozkazy są należycie spełniane, powrócił do pana Morrela.
— Jakże doszło do tego nieszczęścia? — spytał armator, nawiązując do przerwanego wątku rozmowy.
— Ach, mój Boże, nigdy byśmy się nie spodziewali. Po długiej rozmowie z komendantem portu w Neapolu kapitan Leclère opuścił miasto bardzo wzruszony: nie minęła doba, a dostał nadzwyczaj mocnej gorączki i w trzy dni później już umierał... Wyprawiliśmy mu pogrzeb, jak należy; przywiązaliśmy mu do stóp i do głowy 26-funtowe kule i spoczywa teraz owinięty w hamak niedaleko wyspy El Giglio. Wdowie po nim wieziemy jego Krzyż Legii Honorowej i szpadę. Smutne to — ciągnął młodzieniec z melancholijnym uśmiechem — walczyć z Anglikami lat dziesięć, żeby potem umrzeć taką śmiercią, jak lada kto umiera — we własnym łóżku.
— Cóż chcesz, do diabła, drogi panie Edmundzie — odpowiedział armator, który wyglądał na niemal zupełnie pocieszonego po tej stracie. — Wszyscy jesteśmy śmiertelni, a trzeba przecież, żeby starzy ustępowali miejsca młodym, inaczej trudno byłoby mówić o postępie; ale skoro powiadasz mi, że ładunek jest...
— W doskonałym stanie, ręczę za to, panie Morrel. Ten rejs przyniesie panu zapewne 25 000 franków zysku.
Statek mijał właśnie Basztę Okrągłą.
— Gotować się do zwijania marsli, kliwra i bezanżagla! — zawołał młody żeglarz. — Żywo!
Rozkaz spełniono z taką szybkością, jak na okręcie wojennym.
— Luzuj i zwijaj!
Na tę komendę wszystkie żagle opadły nagle, a statek jął posuwać się do przodu z wolna, popychany samą już tylko siłą rozpędu.
— Teraz, panie Morrel, racz wejść na pokład — rzekł Dantès, widząc niecierpliwość właściciela. — Oto wychodzi z kajuty pański buchalter, pan Danglars. Udzieli panu wszelkich objaśnień, jakich byś pan nie zażądał. Co do mnie, muszę dopilnować kotwiczenia i wywiesić znaki żałoby.
Armator nie kazał sobie powtarzać dwa razy, uchwycił linę okrętową, którą mu rzucił Dantès i z nadzwyczajną zręcznością, która nie przyniosłaby wstydu najwytrawniejszemu majtkowi, wspiął się na pokład po szczeblach umocowanych na zewnętrznej ścianie pękatego kadłuba. Dantès tymczasem wrócił na swoje dawne miejsce, aby nie przeszkadzać rozmowie armatora i pana Danglarsa, owego człeka, który wyszedł z kajuty na spotkanie pana Morrela.
Nowo przybyły wyglądał na dwadzieścia pięć do dwudziestu sześciu lat. Obłudna jego fizys zdradzała, że płaszczył się w obejściu ze zwierzchnikami, zaś cierpko traktował podwładnych. Piastował stanowisko agenta kasowego, a że sama ta funkcja budzi wstręt wśród marynarzy, dlatego zapewne cała załoga okazywała mu tyleż niechęci, co sympatii wobec Edmunda Dantèsa.
— I cóż, wie pan już zapewne — rozpoczął Danglars — o nieszczęściu?
— Wiem już, wiem. Biedny kapitan Leclère, dzielny to był i zacny człowiek.
— A nade wszystko doskonały marynarz, zestarzał się, patrząc tylko na niebo i morze, jak przystoi człowiekowi, w którego ręce złożone były interesy tak znakomitej firmy, jak Dom Handlowy Morrel i Syn — odrzekł Danglars.
— Zdaje mi się jednak — rzekł armator, śledząc wzrokiem Dantèsa — że niekoniecznie trzeba być starym wilkiem morskim, jak pan twierdzisz, aby znać dobrze swoje rzemiosło. Oto na przykład nasz drogi Edmund, bierze się za dowodzenie tak, jakby nie potrzebował niczyjej pomocy.
— Zapewne — rzekł Danglars, spoglądając na Dantèsa z ukosa, a w oku błysnęła mu nienawiść. — Tak, nie podlega to żadnej wątpliwości, młode to i pewne siebie... Ledwie kapitan zamknął oczy, on natychmiast objął dowództwo bez niczyjej rady, i zamiast udać się prostą drogą do Marsylii, półtora dnia stał ze statkiem na Elbie.
— Miał prawo i obowiązek objąć dowództwo statku jako drugi co do stopnia po zmarłym; że zaś stracił półtora dnia na Elbie, to źle, chyba że statek potrzebował jakiejś naprawy.
— „Faraon” miał się tak dobrze jak ja, a życzę panu z całego serca takiego zdrowia jak moje, panie Morrel; straciliśmy półtora dnia, bo po prostu zachciało mu się pobyć trochę na lądzie i nic więcej.
— Dantès, pozwól pan tu do nas na chwilę! — zawołał do młodzieńca armator.
— Proszę wybaczyć — odpowiedział Dantès — za chwilę będę mógł panu służyć.
Po czym zwrócił się do załogi:
— Rzucaj!
Kotwica spadła, łańcuch osunął się z brzękiem. Chociaż pilot był nadal obecny, Dantès pozostał na stanowisku, póki ten ostatni manewr nie został ukończony, po czym krzyknął:
— Proporczyk do połowy masztu, spuścić flagę! Skrzyżować reje!
— Uważasz pan — rzekł Danglars. — Słowo daję, on ma się już za kapitana.
— Bo i jest nim — odpowiedział właściciel.
— Tak, brak tylko podpisu pana, panie Morrel, i pańskiego wspólnika.
— Do diabła, dlaczegóż nie mielibyśmy go zatrzymać na tym stanowisku? Prawda, że młody, ale to chłopak na swoim miejscu i widzę, że doświadczony z niego żeglarz.
Danglars spochmurniał na moment.
— Przepraszam, panie Morrel — rzekł Dantès, podchodząc do nich. — Racz mi wybaczyć; kiedy statek jest już na kotwicy, jestem na pańskie rozkazy. Zdawało mi się, żeś mnie pan wzywał.
Danglars cofnął się o krok.
— Chciałem cię zapytać, dlaczego zatrzymałeś się na Elbie.
— Właściwie nie wiem. Chciałem tylko wypełnić ostatnią wolę kapitana Leclère, który umierając, wręczył mi pakunek dla marszałka Bertrand.
— I cóż? Widziałeś go, Edmundzie?
— Kogo?
— Marszałka.
— Widziałem.
Rozejrzawszy się niespokojnie wkoło, Morrel odprowadził Dantèsa na stronę.
— Jakże się ma cesarz? — zapytał z ożywieniem.
— Dobrze, jeśli mogę sądzić z tego, co sam widziałem.
— Widziałeś więc i cesarza?
— Wszedł, kiedym był u marszałka.
— Mówiłeś z nim?
— On raczej ze mną rozmawiał — uśmiechnął się Dantès.
— I cóż ci rzekł?
— Zapytał, kiedy nasz statek wyruszył z Marsylii, jaką płynął drogą, jaki ma ładunek. Wywnioskowałem, że gdyby był bez ładunku i należał do mnie, cesarz chętnie by go kupił. Ale powiedziałem, że jestem tylko zastępcą kapitana, statek zaś jest własnością Domu Morrel i Syn. „Aha — zawołał natychmiast — znam tę firmę. Morrelowie to z dziada pradziada właściciele statków; jakiś Morrel służył w tym samym pułku co i ja w garnizonie w Walencji”.
— To prawda, jak Boga kocham — wykrzyknął uradowany armator. — Wszak to Polikarp Morrel, mój rodzony wuj, który dochrapał się stopnia kapitana. Edmundzie, jeśli tylko powiesz pan wujowi, że cesarz go sobie przypomniał, poczciwy stary zrzęda rozpłacze się z radości, zobaczysz. Dobrze — ciągnął dalej, klepiąc młodzieńca po ramieniu — słusznie zrobiłeś, żeś spełnił rozkazy kapitana Leclère i zatrzymał się na Elbie, chociaż gdyby wiedziano, że zanosiłeś jakąś paczuszkę do marszałka i mówiłeś z cesarzem, mogłoby cię to narazić na podejrzenia.
— Ale z jakiej przyczyny, panie Morrel? — spytał Dantès. — Czyż ja wiem, co było w tym pakunku? Cesarz zaś mógł zadać takie same pytania pierwszemu lepszemu marynarzowi. Ale przepraszam pana raz jeszcze — rzekł nagle Dantès — zbliżają się do nas służba sanitarna i celnicy, pan pozwoli?...
— Dobrze, mój drogi Edmundzie, rób, co trzeba.
Młodzieniec oddalił się, a na jego miejsce przybliżył się Danglars.
— I cóż? — zapytał. — Zdaje się, że musiał się dobrze tłumaczyć z postoju w Portoferraio?
— Owszem, podał najistotniejsze powody, kochany panie Danglars.
— O, tym lepiej. Nie uwierzy pan, jak przykro myśleć, że kolega nie spełnia swych obowiązków.
— Dantès wykonał to, co do niego należało — odpowiedział armator — nie mam mu nic do zarzucenia. Postój miał miejsce na polecenie kapitana Leclère.
— Jeśli już mowa o kapitanie, czy Dantès nie oddał ci od niego żadnego listu?
— Mnie? Nie. Miał więc jakiś list?
— Zdawało mi się, że prócz paczki kapitan wręczył mu list.
— O jakiejże to paczuszce mówisz, panie Danglars?
— Ależ o tej, którą Dantès oddał w Portoferraio.
— Skąd pan wiesz, że miał tam oddać jakąś paczkę?
Danglars zarumienił się.
— Przechodziłem właśnie obok kajuty kapitana i przez półuchylone drzwi zauważyłem, jak oddawał Dantèsowi pakunek i list.
— O liście nic mi nie mówił — odrzekł właściciel. — A jeśli ma dla mnie jakąś wiadomość, z pewnością mi ją doręczy.
Danglars zamyślił się na chwilę.
— Panie Morrel, bardzo pana proszę, abyś mu o tym nie wspominał; przecież mogłem się pomylić.
W tejże chwili nadszedł Dantès, a Danglars znowu się oddalił.
— Cóż, Dantèsie, wszystko już załatwione? — zapytał Morrel.
— Tak, panie Morrel.
— Jakoś niedługo trwały te formalności.
— A nie. Oddałem celnikom spis naszych towarów, a z komory celnej przysłano do nas człowieka, który przyjechał razem z pilotem. Wręczyłem mu nasze dokumenty.
— Więc jesteś już pan wolny?
Dantès obejrzał się wokół.
— Tak, wszystko jest w porządku.
— No, to może zjesz pan z nami dziś obiad?
— Proszę mi darować, panie Morrel, ale choć to dla mnie ogromny zaszczyt, muszę najpierw powitać ojca.
— Słusznie, moje dziecko. Znałem cię zawsze jako dobrego syna.
— A mój ojciec... — zapytał Dantès z pewnym wahaniem — nie wie pan, jak on się miewa?
— Myślę, że dobrze, chociaż przyznam ci się, mój Edmundzie, żem go dawno nie widział.
— A tak, on nie wychodzi prawie ze swego pokoiku.
— To dowodzi, że mu nic nie brakowało w czasie twojej nieobecności.
Dantès uśmiechnął się.
— Mój ojciec jest tak dumny, że gdyby nawet nic już nie miał, nikogo by w świecie nie poprosił o pomoc, chyba Boga jednego.
— Dobrze, ale potem, możemy się spodziewać, że przyjdziesz?
— Och, znów proszę pana o wybaczenie. Po tych odwiedzinach muszę jeszcze do kogoś pójść, i tam również serce mi się wyrywa.
— Ach, prawda! Prawda. Zapomniałem na śmierć, że w wiosce katalońskiej pewna osoba oczekuje na pana z taką jak pański ojciec niecierpliwością, śliczna Mercedes...
Dantès uśmiechnął się.
— Ach, nie dziwię się teraz — rzekł pan Morrel — dlaczego tu przychodziła pytać ze trzy razy, czy nie ma wiadomości o „Faraonie”. Tam do diabła! Powodzi się panu, drogi Edmundzie, piękną masz kochankę!
— To nie moja kochanka — odpowiedział z powagą Dantès — ale narzeczona.
— Wszystko to jedno, kochanka, narzeczona — uśmiechnął się właściciel statku.
— Dla nas nie, panie Morrel.
— Dobrze, idź już, idź, kochany Edmundzie, nie zatrzymuję cię dłużej. Dosyć się napilnowałeś moich interesów, załatwiajże teraz swoje sprawy. Może ci trzeba pieniędzy?
— Nie, dziękuję, oszczędziłem sobie dosyć w czasie podróży, mam całą trzymiesięczną gażę.
— Jesteś porządnym chłopcem, Edmundzie.
— Pan wie, że mój ojciec jest ubogi — odpowiedział Dantès.
— O, wiem, wiem, żeś dobry syn jak rzadko, spieszże więc do ojca. Ja także mam syna i nie byłbym bardzo zobowiązany temu, kto by go chciał zatrzymać z dala ode mnie po trzymiesięcznej podróży.
— Żegnam więc pana — odrzekł młodzieniec, kłaniając się.
— Bywaj zdrów — jeśli mi nic więcej nie masz do powiedzenia.
— Nie.
— Kapitan Leclère nie poruczył ci przed śmiercią żadnego listu do mnie?
— Nie był już w stanie nic pisać, ale... Ach, dobrze, że nie zapomniałem. Chciałem prosić pana o dwa tygodnie urlopu.
— Chcesz się zapewne żenić?
— Tak... a potem muszę wyjechać do Paryża.
— Dobrze, dobrze! Jedź pan na tyle, na ile zechcesz! Wyładowanie statku zabierze najmniej sześć tygodni, więc dopiero za trzy miesiące będzie mógł wyjść w morze... Ale trzeba, żebyś pan był z powrotem przed upływem tego czasu. „Faraon” — dodał, kładąc dłoń na ramieniu młodego żeglarza — nie może wypłynąć bez kapitana.
— Bez kapitana! — zawołał Dantès i oczy zaiskrzyły mu się radością. — Na Boga, zważ pan dobrze na to, coś wyrzekł, bo zdaje mi się, że odgadujesz moje najskrytsze marzenia. Czyżby miał pan rzeczywiście zamiar mianować mnie kapitanem „Faraona”?
Uwagi (0)