Hrabia Monte Christo - Aleksander Dumas (ojciec) (biblioteka szkolna online .txt) 📖
Jedna z najsławniejszych powieści awanturniczych, malownicza opowieść o zdradzie i zemście; o człowieku, który postanowił wcielić się w rolę fatum.
Aleksander Dumas (ojciec) publikował Hrabiego Monte Christo w latach 1844–1845 w dzienniku „Journal des Débats”. Nic dziwnego, że powieść zawiera wszelkie niezbędne elementy romantyzmu - w wersji „pop”. Znajdziemy tu lochy, zbrodnie, trupy, tajemnice, wielką miłość, ideę napoleońską, orientalizm, a przede wszystkim wybitną jednostkę o potędze niemal boskiej, walczącą heroicznie z całym światem i własnym losem. Śladem epoki są też wątki fabularne dotyczące walki stronnictw bonapartystowskiego i rojalistycznego, a także szybkiego bogacenia się oraz przemieszczania się jednostek pomiędzy klasami społecznymi dzięki karierze wojskowej, operacjom na giełdzie lub inwestycjom w przemysł.
- Autor: Aleksander Dumas (ojciec)
- Epoka: Romantyzm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Hrabia Monte Christo - Aleksander Dumas (ojciec) (biblioteka szkolna online .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Aleksander Dumas (ojciec)
— Mamo, mamo — rzekła Renata — przecież postanowiliśmy nie wracać już do tych okropnych wspomnień.
— Łaskawa pani — dodał Villefort — dołączę moje prośby do próśb panny de Saint-Méran, abyś raczyła puścić w niepamięć moją przeszłość. Po cóż obwiniać się o rzeczy, wobec których sam Bóg jest bezsilny? Bóg może rządzić przyszłością, nie może jednak zmienić przeszłości. I cóż nam, zwykłym ludziom, pozostaje? Możemy się wyprzeć przeszłości lub przynajmniej rzucić na nią zasłonę. Co do mnie, nie tylko wyznaję inne zasady od mego ojca, ale nawet noszę już inne nazwisko. Mój ojciec był, a może i dotąd jest bonapartystą i nazywa się Noirtier, ja zaś jestem rojalistą i nazywam się Villefort. Proszę pozwolić, aby resztki rewolucyjnych soków zginęły w tym spróchniałym pniu; niech pani spogląda tylko na gałązkę owego pnia, która odchyla się od pnia, nie mogąc, a powiem nawet: nie chcąc się od niego całkowicie oderwać.
— Brawo, Villefort, brawo — rzekł markiz. — Świetnieś rzekł. Ileż razy błagałem żonę, aby zapomniała o przeszłości — i zawsze bez skutku. Mam nadzieję, że będziesz miał pan więcej szczęścia.
— Dobrze — rzekła markiza — zapomnijmy o przeszłości, niczego więcej nie żądam. Pragnę tylko, aby w przyszłości pan de Villefort okazał się nieugięty. Niech pan nie zapomina, że odpowiadamy za pana przed Jego Królewską Mością i Najjaśniejszy Pan za naszym wstawiennictwem raczył zapomnieć — (w tym miejscu wyciągnęła do Villeforta rękę) — tak ja zapomnę na pańską prośbę. Ale pamiętaj, jeśli wpadnie ci w ręce jaki spiskowiec, że zwróconych jest na ciebie wiele bacznych oczu, należysz bowiem do rodziny, która może utrzymywać jakieś stosunki z konspiratorami.
— Niestety, droga pani — odrzekł Villefort — mój urząd, a szczególnie czasy, w których żyjemy, nakazują mi surowość. Muszę być surowy. Kilkakrotnie oskarżałem już w sprawach politycznych i dowiodłem pod tym względem mej nieskazitelności. Na nieszczęście to jeszcze nie koniec.
— Tak pan sądzi? — zdziwiła się markiza.
— Obawiam się. Napoleon, osadzony na Elbie, ma blisko do Francji; jego obecność niemal widoczna z naszych brzegów podtrzymuje nadzieje jego stronników. W samej Marsylii jest mnóstwo oficerów na przymusowej emeryturze, którzy codziennie szukają pretekstu do zwady z rojalistami; stąd biorą się pojedynki pomiędzy ludźmi z wyższych klas, stąd morderstwa popełniane przez ludzi z gminu.
— Ale, ale — odezwał się hrabia de Salvieux, stary przyjaciel markiza de Saint-Méran i szambelan hrabiego d’Artois. — Czy wiecie, że Święte Przymierze postanowiło go przenieść?
— A tak. Była o tym mowa, kiedyśmy wyjeżdżali z Paryża — rzekł pan de Saint-Méran. — A gdzie chcą go wysłać?
— Na Świętą Helenę.
— Na Świętą Helenę! Cóż to takiego? — zapytała markiza.
— Wyspa oddalona o dwa tysiące mil, na południe od równika — odpowiedział hrabia.
— Bogu dzięki! To była wielka niedorzeczność, jak powiada Villefort, zostawiać takiego człowieka pomiędzy Korsyką, gdzie się urodził, i Neapolem, gdzie dotąd panuje jego szwagier, poza tym w takiej bliskości Włoch, które miały zostać królestwem jego syna!
— Niestety — rzekł Villefort. — Istnieje traktat z 1814 roku i nie wolno tknąć Napoleona, nie złamawszy jego zasad.
— No to się je złamie — rzekł pan de Salvieux. — Czy Napoleon myślał o zasadach, kiedy kazał rozstrzelać księcia d’Enghien?
— No — odezwała się markiza — to postanowione, Święte Przymierze uwolni Europę od Napoleona, a Villefort Marsylię od jego stronników. Król panuje albo nie, a jeśli panuje, to rządy jego powinny być silne, a urzędnicy nieugięci, to jedyny sposób, aby przeciwdziałać złu.
— Niestety — rzekł, uśmiechając się, Villefort. — Zastępca prokuratora królewskiego wzywany jest zawsze wtedy, gdy zło już się stało.
— Powinien je więc naprawić.
— Mogę odpowiedzieć pani markizie otwarcie, że my nie naprawiamy zła, ale je mścimy i nic więcej.
— Ach! Panie de Villefort — wtrąciła młoda dziewczyna, córka hrabiego de Salvieux i przyjaciółka panny de Saint-Méran. — Zaproś nas pan na jakiś zajmujący proces, póki jesteśmy w Marsylii. Nie byłam jeszcze nigdy w sądzie, a mówią, że to bardzo ciekawe.
— Rzeczywiście, bardzo ciekawe — zgodził się Villefort — bo zamiast sztucznej tragedii, jak na deskach sceny, widzimy dramat prawdziwy; zamiast odgrywanego cierpienia, widzimy rozpacz rzeczywistą. Gdy tam zapadnie kurtyna, człowiek, którego widzieliśmy na scenie, powraca do domu i spożywa spokojnie obiad w gronie rodziny, po czym kładzie się spokojnie spać, aby następnego dnia znów występować. Tymczasem tutaj taki człowiek idzie do więzienia, gdzie czeka na niego kat. Widzisz więc, pani, że dla osób nerwowych, szukających mocnych wrażeń, nic nie równa się z takim widowiskiem. Zapewniam, że jak tylko zdarzy się okazja, nie omieszkam pani zaprosić.
— On nas przejmuje zgrozą... a sam się zaśmiewa — rzekła Renata, pobladłszy zupełnie.
— Co robić!... — odpowiedział Villefort. — To pojedynek... Już kilka razy żądałem kary śmierci dla politycznych przestępców i innych zbrodniarzy... I teraz, kto wie, ile sztyletów ostrzy się na mnie gdzieś w ciemności, a ile już we mnie wymierzono?
— Ach, mój Boże! — rzekła Renata, coraz bardziej posępna. — Czy pan mówi poważnie, panie de Villefort?
— Najzupełniej — odrzekł młody urzędnik z uśmiechem na ustach. — A takie piękne procesy, których tak pożąda panna de Salvieux dla czystej ciekawości, a ja po to, by zadośćuczynić mojej ambicji, pogorszą tylko moje położenie. Czyż ci żołnierze napoleońscy, którzy przywykli rzucać się na oślep w bój, będą się wahać dłużej nad zabiciem człowieka, którego mają za osobistego wroga, niżby się zawahali, uśmiercając Rosjanina, Austriaka czy Węgra, którego nigdy wcześniej nie widzieli? Zresztą to konieczne, bez tych niebezpieczeństw nasz zawód nie miałby zasługi. Ja sam, kiedy widzę w oku oskarżonego iskrzącą się wściekłość, czuję w sobie wzrastającą odwagę i zapał; to już nie proces, to walka! Nacieram na niego, on odpiera natarcia, podwajam atak i walka kończy się jak każda inna, zwycięstwem lub porażką. Oto jest zawód prawnika! Niebezpieczeństwo budzi w nas umiejętność wymowy. Gdyby jakiś oskarżony uśmiechnął się po mojej replice, byłbym przekonany, że źle mówiłem; że to, co powiedziałem, było słabe, mierne i niewystarczające. Pomyśl pani, jakiego uczucia dumy doświadcza prokurator królewski przekonany o winie oskarżonego, gdy winowajca blednie i drży pod ciężarem dowodów i ciosami elokwencji! Głowa jego pochyla się, aż w końcu spadnie...
Renata wydała lekki okrzyk.
— Oto prawdziwy mówca — rzekł jeden z biesiadników.
— Takich nam teraz trzeba ludzi — dodał drugi.
— Toteż — wtrącił trzeci — podczas ostatniego procesu, byłeś pan wspaniały. Wiesz pan, ten co zabił własnego ojca; zabiłeś go pan słowami, nim dotknął go kat.
— O, ojcobójcy niewiele mnie obchodzą, nie znam kary godnej takiego występku, ale ci nieszczęśliwi więźniowie polityczni...
— Ale tacy są jeszcze gorsi, Renato, gdyż król jest ojcem narodu, chcieć więc obalić lub zabić króla, znaczy chcieć zabić ojca trzydziestu milionów ludzi.
— Dajmy temu pokój, panie de Villefort — rzekła Renata. — Przyrzeknie mi pan pobłażliwość dla tych, za którymi przemówię?
— Dobrze, pani — rzekł Villefort z czarującym uśmiechem — razem będziemy sporządzać wnioski.
— Moja droga — rzekła markiza — zajmuj się swoimi ptaszkami, spanielami i szmatkami, a nie mieszaj się do spraw urzędowych swojego przyszłego męża. Dziś broń odpoczywa, a decyduje toga, jest takie przysłowie łacińskie, w którym zawiera się głęboka myśl.
— Cedant arma togae — rzekł skłoniwszy się Villefort.
— Nie śmiałam odezwać się po łacinie — odpowiedziała markiza.
— Wolałabym, żebyś pan był lekarzem — odezwała się Renata. — Anioł śmierci, nawet jeśli jest aniołem, zawsze napełniał mnie trwogą.
— Moja kochana! — szepnął Villefort, obejmując dziewczynę rozkochanym spojrzeniem.
— Moja córko — rzekł markiz — pan de Villefort będzie dla tej prowincji lekarzem zarówno pod względem moralnym, jak i politycznym; wierz mi, że to piękna rola.
— I będzie mógł w ten sposób wymazać z pamięci ludzkiej rolę, jaką odegrał jego ojciec — dodała niepoprawna markiza.
— Pani — rzekł Villefort i smutny uśmiech pojawił się na jego twarzy — już miałem zaszczyt oświadczyć pani, że mój ojciec, jak sądzę, wyrzekł się błędów przeszłości i że jest dziś gorliwym sługą religii i porządku, lepszym może ode mnie rojalistą, gdyż powoduje nim skrucha, a mną tylko umiłowanie zasad.
I po tym zgrabnym frazesie Villefort potoczył wzrokiem po biesiadnikach, aby wybadać, jakie wrażenie sprawiła na obecnych jego elokwencja; w podobny sposób rozejrzałby się po audytorium, rzuciwszy zza stołu w sądzie trafną replikę.
— Otóż to, mój drogi Villefort — zawołał hrabia de Salvieux. — Tak właśnie powiedziałem wczoraj marszałkowi dworu w Tuileriach, kiedy mnie spytał o ten dziwny związek syna żyrondysty z córką emigranta i oficera armii Kondeusza; i marszałek zrozumiał to doskonale. Takie mariaże zgadzają się wybornie ze sposobem rządzenia Ludwika XVIII. A król przerwał nam właśnie wtedy (choć nawet nie przypuszczaliśmy, że słuchał naszej rozmowy), mówiąc: „Villefort — proszę zwrócić uwagę, że nie nazwał go wcale Noirtier, ale przeciwnie, kładł nacisk na nazwisko Villefort — wysoko zajdzie. To człowiek młody, ale już dojrzały i należy do moich ludzi. Z przyjemnością dowiedziałem się, że państwo de Saint-Méran przyjmują go na zięcia i sam nawet doradziłbym im ten związek, gdyby pierwsi nie zwrócili się do mnie, prosząc o pozwolenie”.
— Król tak powiedział, hrabio? — zawołał uradowany Villefort.
— Powtarzam ci jego własne słowa i jeśli markiz zechce mówić szczerze, przyzna, że to, co tu panu mówię, zgadza się najzupełniej z tym, co król rzekł do niego samego pół roku temu, kiedy mówił mu o projekcie tego małżeństwa.
— To prawda — rzekł markiz.
— A więc wszystko będę zawdzięczał temu szlachetnemu monarsze! Czegóż bym dla niego nie poświęcił, aby mu służyć?
— Brawo — rzekła markiza. — Kocham cię czule, mój panie, skoro tak mówisz. Niech się tylko pokaże jakiś spiskowiec, a dobrze go przyjmiesz.
— A ja, droga mamo — rzekła Renata — proszę Boga, aby cię nie wysłuchał i aby pan de Villefort miał do czynienia tylko ze złodziejaszkami, małymi bankrutami i bojaźliwymi oszustami, tylko wtedy będę mogła zasnąć spokojnie.
— To tak, jakbyś pani życzyła lekarzowi — rzekł uśmiechając się Villefort — aby spotykał tylko pacjentów z migreną, odrą i pokąsanych przez osy, czyli tylko takie choroby, które dotykają naskórka. Jeśli chcesz mnie kiedyś widzieć prokuratorem królewskim, powinnaś mi przecież życzyć najstraszliwszych chorób, takich, których wyleczenie przynosi mu sławę.
W tejże chwili, jakby przypadek oczekiwał tylko okazji, aby spełnić życzenia sądownika, wszedł lokaj i szepnął Villefortowi na ucho kilka słów. Villefort odszedł od stołu, przepraszając obecnych, i w kilka chwil potem powrócił, uśmiechnięty, z rozjaśnioną twarzą.
Renata spojrzała nań z miłością, bo też był to naprawdę piękny i wytworny młodzieniec: miał niebieskie oczy, matową płeć, twarz okalały mu czarne faworyty. Dziewczyna z całą uwagą i natężeniem przylgnęła wzrokiem do ust narzeczonego, pragnąc poznać przyczynę jego nagłego odejścia.
— I cóż, pani — odezwał się Villefort — chciałaś przed chwilą być żoną lekarza. Otóż moje obowiązki w istocie przypominają obowiązki elewów Eskulapa — (w 1815 r. jeszcze tak mówiono) — że nie mogę rozporządzać moim czasem: przeszkadzają mi nawet w chwili, kiedy jestem przy pani, nawet w czasie zaręczyn.
— I dlaczegóż panu przeszkadzają? — zapytało piękne dziewczę z lekkim odcieniem niepokoju w głosie.
— Niestety! Wołają mnie do chorego, a ów chory, jeśli mam wierzyć temu, co mi powiedziano, jest bliski śmierci. To ciężki przypadek i pacjent może skończyć na rusztowaniu.
— Ach, Boże wielki! — krzyknęła Renata, blednąc okropnie.
— Coś podobnego! — zawołali goście.
— Zdaje się, że po prostu odkryto jakiś bonapartystowski spisek.
— Doprawdy? — zdziwiła się markiza.
— Oto list z denuncjacją.
I Villefort przeczytał:
Wierny poddany tronu i religii zawiadamia panu prokuratorowi królewskiemu, że niejaki Edmund Dantès, oficer ze statku „Faraon”, przybyły w dniu dzisiejszym ze Smyrny, zawitawszy po drodze do Neapolu i Portoferraio, otrzymał list od Murata do uzurpatora i od uzurpatora do stronnictwa bonapartystowskiego w Paryżu.
Można przekonać się o Dantèsa występku po aresztowaniu go, jako że list ów znajduje się albo przy nim, albo u jego ojca, albo w jego pokoiku na statku „Faraon”.
— Ale list ten — zaprotestowała Renata — jest tylko anonimem i zresztą adresowany do prokuratora królewskiego, nie zaś do pana.
— Tak, ale prokurator królewski wyjechał, i list ten doręczono jego sekretarzowi, który ma pełnomocnictwo otwierania listów. Otworzył i ten, a potem posłał po mnie; nie znalazłszy mnie w domu, wydał nakaz aresztowania.
— Tym sposobem winowajca siedzi już w areszcie? — rzekła markiza.
— Oskarżony, mamo — sprostowała Renata.
— Tak — rzekł Villefort — i jak miałem zaszczyt oświadczyć pani przed chwilą, jeżeli list, o którym tu mowa, się znajdzie, pacjent jest doprawdy w ostatnim stadium.
— A gdzież jest ten nieszczęśliwy? — zapytała Renata.
— Czeka u mnie.
— Idź, drogi przyjacielu — rzekł markiz. — Nie opuszczaj dla nas obowiązków, tym bardziej gdy cię wzywa służba dla króla. Idź więc, gdzie cię wzywają obowiązki urzędu.
— Ach, panie Villefort — rzekła Renata, składając ręce. — Bądź pan wyrozumiały, to dzień naszych zaręczyn.
Villefort obszedł stół, zbliżył się do krzesła narzeczonej i oparłszy się na poręczy, rzekł:
— Zaręczam, że będę robił wszystko, co tylko można, droga Renato, aby oszczędzić ci troski; jeżeli jednak poszlaki okażą się pewne, a oskarżenie słuszne, trzeba będzie ściąć ten napoleoński chwast.
Na ten wyraz „ściąć” Renata zadrżała, gdyż ów chwast, który należało wyplenić, posiadał ludzką głowę.
— Ejże, panie Villefort, nie słuchaj tego dzieciaka — wtrąciła markiza — ona to kiedyś zrozumie.
To
Uwagi (0)