Hrabia Monte Christo - Aleksander Dumas (ojciec) (biblioteka szkolna online .txt) 📖
Jedna z najsławniejszych powieści awanturniczych, malownicza opowieść o zdradzie i zemście; o człowieku, który postanowił wcielić się w rolę fatum.
Aleksander Dumas (ojciec) publikował Hrabiego Monte Christo w latach 1844–1845 w dzienniku „Journal des Débats”. Nic dziwnego, że powieść zawiera wszelkie niezbędne elementy romantyzmu - w wersji „pop”. Znajdziemy tu lochy, zbrodnie, trupy, tajemnice, wielką miłość, ideę napoleońską, orientalizm, a przede wszystkim wybitną jednostkę o potędze niemal boskiej, walczącą heroicznie z całym światem i własnym losem. Śladem epoki są też wątki fabularne dotyczące walki stronnictw bonapartystowskiego i rojalistycznego, a także szybkiego bogacenia się oraz przemieszczania się jednostek pomiędzy klasami społecznymi dzięki karierze wojskowej, operacjom na giełdzie lub inwestycjom w przemysł.
- Autor: Aleksander Dumas (ojciec)
- Epoka: Romantyzm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Hrabia Monte Christo - Aleksander Dumas (ojciec) (biblioteka szkolna online .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Aleksander Dumas (ojciec)
— A więc, kiedyśmy opuścili Neapol, kapitan Leclère zapadł na zapalenie mózgu, a ponieważ nie mieliśmy lekarza na statku, a kapitan nie chciał zatrzymywać się ani chwili w żadnym porcie, spiesząc się na Elbę, jego stan pogorszył się tak, że pod koniec trzeciego dnia, czując, że zbliża się śmierć, przywołał mnie do siebie. „Mój drogi Edmundzie — rzekł do mnie — przysięgnij mi na honor, że wykonasz, co ci powiem. Idzie tu o rzecz najwyższej wagi”. „Przysięgam, kapitanie” — odpowiedziałem. „Dobrze zatem; ponieważ po mojej śmierci dowództwo statku przejdzie na ciebie, każesz zawinąć na Elbę, wylądujesz w Portoferraio, udasz się do wielkiego marszałka i oddasz mu ten list. Być może dadzą ci tam inny list lub jakieś zlecenie, które ja miałbym wykonać. Zlecenie to, Edmundzie, wypełnisz za mnie, a zasługa i cześć spadną na ciebie”. „Dobrze, kapitanie, ale być może nie dostanę się tak łatwo do wielkiego marszałka, jak pan myśli”. „Wówczas każesz mu oddać ten pierścień, a wszelkie trudności będą usunięte”. To mówiąc, oddał mi pierścień. W parę godzin później stracił przytomność, a nazajutrz umarł.
— I co pan następnie uczynił?
— To, co każdy by zrobił, będąc na moim miejscu. Prośba umierającego jest święta, a u marynarzy prośba dowódcy jest rozkazem, który należy wykonać. Kazałem więc wziąć kurs na Elbę, gdzie przybyliśmy następnego dnia. Kazałem wszystkim zostać na pokładzie, a sam zszedłem na ląd. Dzięki pierścieniowi wszystkie drzwi stanęły przede mną otworem. Marszałek przyjął mnie, wypytał względem śmierci kapitana Leclère i wręczył mi, jak przewidział kapitan, list, który polecił mi odwieźć osobiście do Paryża. Przyrzekłem, ponieważ w ten sposób mogłem spełnić ostatnią wolę kapitana. Wróciłem na statek i kazałem płynąć do Marsylii, gdzie przybyliśmy wczoraj. Po załatwieniu wszystkich formalności portowych, pobiegłem do narzeczonej, którą znalazłem piękniejszą i bardziej zakochaną niż kiedykolwiek. Dzięki panu Morrel ominęliśmy część formalności kościelnych; po czym, jak to już panu wiadomo, byłem na swoich zaręczynach, za godzinę mieliśmy się pobrać, a jutro chciałem wyjechać do Paryża. I oto wskutek denuncjacji, którą pan równie jak ja wydajesz się gardzić, zostałem aresztowany.
— Tak, tak — mówił cicho Villefort — to wszystko wydaje mi się prawdą i jeżeliś pan w czym zawinił, to przez nierozwagę; a nierozwaga ta usprawiedliwiona jest rozkazem pańskiego dowódcy. Dajże mi pan list, który ci wręczono na Elbie. I proszę mi jeszcze zaręczyć, że stawisz się na każde wezwanie, po czym możesz pójść do swoich przyjaciół.
— Jestem więc wolny? — zawołał Dantès, przepełniony radością.
— Tak, daj mi pan tylko ten list.
— Jest on zapewne u pana na biurku, albowiem odebrano mi go wraz z innymi papierami, a w tym pliku rozpoznaję niektóre z moich dokumentów.
— Zaraz, zaraz — rzekł podprokurator do Dantèsa, który sięgał już po rękawiczki i kapelusz. — Do kogo list ten był adresowany?
— Do pana Noirtier, przy ulicy Coq-Héron w Paryżu.
Grom z jasnego nieba nie poraziłby tak Villeforta, jak owe niespodziewane słowa. Opadł na fotel, skąd się wcześniej podniósł, aby zabrać plik papierzysk odebranych Dantesowi, przerzucając go szybko, wydobył ów fatalny list i spojrzał nań z niewymowną trwogą.
— Noirtier, ulica Coq-Héron, nr 13 — przeczytał szeptem, blednąc coraz bardziej.
— Tak — odpowiedział Dantès zdziwiony. — Czy go pan zna?
— Nie — odrzekł żywo Villefort. — Wierny poddany króla nie może mieć znajomych wśród konspiratorów.
— Więc chodzi o jakiś spisek? — wykrzyknął Dantès, przejęty znów trwogą, po tym, jak już czuł się na wolności. — Tak czy inaczej, powiedziałem już panu, żem nie znał zupełnie treści tego listu.
— Tak — odparł stłumionym głosem Villefort — ale znasz pan nazwisko tego, do którego był adresowany.
— Nie mogłem nie znać, bo jakże mógłbym inaczej oddać list.
— Nikomu tego listu nie pokazywałeś? — pytał Villefort i w miarę jak odczytywał list, bladł coraz bardziej.
— Nikomu, ręczę słowem.
— I nikt nie wie, żeś miał u siebie list z Elby do pana Noirtier?
— Nikt, oprócz tego, który mi go dał.
— I to za wiele, za wiele — wyszeptał Villefort.
Im bardziej zbliżał się koniec listu, tym bardziej Villefort posępniał; jego zbielałe usta, drżące ręce i pałające oczy przejmowały Dantesa najokropniejszą obawą.
Przeczytawszy list, Villefort ukrył twarz w dłoniach i przygnębiony trwał tak chwilę w odrętwieniu.
— Mój Boże, cóż ci jest, panie? — spytał nieśmiało Dantès.
Villefort nie odpowiedział, ale po kilku chwilach podniósł głowę; twarz miał bladą i zmienioną... i odczytał raz jeszcze list.
— Mówisz pan zatem, że nie wiesz, co zawiera ten list? — zapytał znów.
— Na honor, powtarzam, że nie. Ale co panu jest? Mój Boże, pan zemdleje! Czy mam zadzwonić lub zawołać kogoś?
— Nie potrzeba — zawołał Villefort, podnosząc się żywo. — Nie ruszaj się pan i nie odzywaj, ja tu rozkazuję, nie pan.
— Proszę pana — zaprotestował dotknięty Dantès. — Chciałem zawołać o pomoc dla pana, to wszystko.
— Nikogo nie potrzebuję, to chwilowy zawrót głowy i nic więcej. Myśl pan raczej o sobie, nie o mnie — i mów.
Dantès oczekiwał na pytania, które — jak by się mogło zdawać — powinny się pojawić po tym stanowczym żądaniu, ale na próżno: Villefort opadł na fotel, otarł pot z czoła lodowatą ręką, i jeszcze raz zabrał się do czytania listu.
„A jeśli on zna treść listu — mówił sam do siebie. — Jeśli się jeszcze dowie, że Noirtier jest ojcem Villeforta, jestem zgubiony na zawsze!”.
I wpatrywał się w Edmunda, jakby chciał wzrokiem przebić tę niewidzialną zasłonę, okrywającą w sercu tajemnice, których nie chcą zdradzić usta.
— O! Nie można w to uwierzyć — zawołał nagle.
— Ależ na Boga, panie prokuratorze — wykrzyknął nieszczęśliwy młodzieniec. — Jeżeli wątpi pan o mnie, jeżeli ma pan jakiekolwiek podejrzenie, niech mnie pan pyta, bada, gotów jestem na wszystko ci odpowiedzieć.
Villefort przemógł się z trudem i rzekł tonem, któremu chciał nadać spokojne brzmienie:
— Najbardziej obciążające dla pana rzeczy wynikły z tego przesłuchania; nie mogę więc, jak się na początku spodziewałem, uwolnić pana w tej chwili; nim wydam tę decyzję, muszę naradzić się z sędzią śledczym. A tymczasem widziałeś pan, jak z panem postępowałem, prawda?
— O tak, dziękuję, panie prokuratorze — zawołał Dantès — byłeś dla mnie raczej przyjacielem niż sędzią.
— A więc muszę pana na jakiś czas zatrzymać jako więźnia, tak krótko, jak to tylko będzie możliwe, a ów dowód, który cię najbardziej obciąża, ów list... patrz...
Villefort podszedł do kominka, rzucił list w ogień i patrzył nań, póki się nie zamienił w popiół.
— Widzisz pan — rzekł następnie — zniszczyłem go.
— O, panie! — zawołał Dantès. — Jesteś pan nie tylko wcieleniem sprawiedliwości, jesteś samą dobrocią!
— Ale słuchaj; po tym, coś tu widział, powinieneś wiedzieć, że można mi zaufać, nieprawdaż?
— Ach, niech pan rozkazuje, a wykonam wszystko, co zechcesz.
— Nie — rzekł Villefort, podchodząc bliżej. — Nie chcę panu rozkazywać, rozumiesz, ale tylko poradzić.
— Mów pan, a zastosuję się do rad jak do rozkazów.
— Dziś musisz pozostać w Pałacu Sprawiedliwości aż do wieczora; być może kto inny prócz mnie będzie cię badać. Mów tak, jak tu do mnie mówiłeś, ale o liście nie wspominaj ani słowa.
— Przyrzekam panu.
Villefort zdawał się błagać, oskarżony zaś uspokajać sędziego.
— Widzisz pan — rzekł Villefort, spoglądając na popioły, które jeszcze zachowały kształt strzępków listu i ulatywały nad płomieniami. — Teraz, gdy list został zniszczony, ty i ja wiemy, że istniał; nikt ci go nie pokaże jako dowodu twej winy. Zaprzeczaj więc, gdyby ci o nim mówiono, zaprzeczaj śmiało, a będziesz ocalony.
— Zaprzeczę, bądź pan spokojny — odpowiedział Dantès.
— Dobrze, pamiętaj — rzekł Villefort, sięgając po sznurek dzwonka; ale nie zadzwonił.
— Czy nie miałeś więcej żadnego listu? — odezwał się.
— Żadnego.
— Przysięgnij.
Dantès wzniósł rękę na znak przysięgi.
— Przysięgam — rzekł.
Villefort zadzwonił.
Wszedł komisarz policji.
Villefort podszedł do niego i powiedział mu do ucha kilka słów. Komisarz odpowiedział tylko skinieniem głowy.
— Idź pan z komisarzem — rzekł Villefort do Dantèsa.
Dantès skłonił się, spojrzał po raz ostatni z wdzięcznością na Villeforta i wyszedł. Zaledwie drzwi zamknęły się za nim, Villeforta opuściły do reszty siły i niemal zemdlony padł na krzesło. Po dobrej chwili wyszeptał:
— Ach, Boże wielki! Od czego zależą los i życie? Gdyby prokurator królewski był w Marsylii, gdyby przywołano zamiast mnie sędziego śledczego, byłbym zgubiony! Ten list, ten list fatalny, o mało nie strącił mnie w przepaść! Ach, ojcze mój, czyż zawsze będziesz stał na zawadzie mojemu szczęściu? Zawsze będę musiał walczyć z twoją przeszłością?
I nagle, jakby światło niespodziewane zabłysło mu w głowie i rozświetliło twarz; uśmiech zarysował się na ustach, jeszcze zaciśniętych, oko błędne nabrało bystrości, zdając się rozpatrywać jakąś myśl.
— Ejże... Tak, ten sam list, co miał mnie zgubić, otworzy mi może drogę do kariery. Dalej, Villefort, do dzieła!
I przekonawszy się, że oskarżony został już wyprowadzony z przedpokoju, pan podprokurator królewski wyszedł czym prędzej i skierował się ku domowi narzeczonej.
Mijając przedpokój, komisarz policji skinął na żandarmów, którzy wzięli Dantèsa między siebie. Otwarły się drzwi prowadzące z mieszkania prokuratora do Pałacu Sprawiedliwości i cała grupa weszła na jeden z tych posępnych korytarzy, które przejmują dreszczem tych, co po nim przechodzą, choćby się wcale nie czuli winni.
Podobnie jak apartament Villeforta łączył się z Pałacem Sprawiedliwości, tak Pałac Sprawiedliwości łączył się z ponurym gmachem więzienia. Długo szli krętym korytarzem, aż na koniec Dantès ujrzał przed sobą drzwi z okienkiem i żelazną zasuwą; komisarz policji po trzykroć uderzył w nie żelazną kołatką, a Dantèsowi wydało się, jakby te uderzenia spadały na jego serce; drzwi się otwarły, żandarmi popchnęli lekko więźnia, który jeszcze się wahał. Przestąpił ten straszliwy próg i drzwi z łoskotem same zatrzasnęły się za nim. Wciągnął w płuca powietrze: inne było, smrodliwe i ciężkie; znajdował się w więzieniu.
Wprowadzono go do celi dość czystej, ale opatrzonej kratami w oknie i ryglami w drzwiach. Wygląd tego pomieszczenia nie nasuwał Dantèsowi zbyt wiele obaw; zresztą, słowa, które podprokurator wyrzekł głosem, jak mu się zdawało pełnym przejęcia, brzmiały mu ciągle w uchu echem słodkiej obietnicy i nadziei. Kiedy go wprowadzono do tego pokoiku, dochodziła czwarta. Był to, jak już wspominaliśmy, pierwszy dzień marca, zatem wkrótce zapadła ciemność. Choć nic nie mógł już zobaczyć, wyostrzył mu się za to słuch: zrywał się na najmniejszy szmer dochodzący z zewnątrz, w przekonaniu, że oto idą go uwolnić i biegł do drzwi. Wkrótce jednak hałas oddalał się i nikł w innej stronie więzienia, a Dantès znów wracał na zydel.
Na koniec, wieczorem, około dziesiątej, gdy Dantès zaczął tracić wszelką nadzieję, dał się na nowo słyszeć hałas, który tym razem zdawał się przybliżać ku drzwiom jego celi. Rzeczywiście, w korytarzu rozległy się kroki i zatrzymały przed drzwiami; ktoś przekręcił klucz w zamku, zgrzytnęły rygle i otwarły się masywne dębowe drzwi: do celi wdarł się nagle oślepiający blask dwóch pochodni. Przy ich świetle Dantès zobaczył połyskujące w mroku szable i karabiny czterech żandarmów. Postąpił dwa kroki naprzód i stanął nieruchomy, zdumiony widokiem eskorty, liczebniejszej niż poprzednio.
— Po mnie przyszliście? — zapytał.
— Tak — odpowiedział jeden z żandarmów.
— Na rozkaz podprokuratora królewskiego?
— Rozumie się.
— Dobrze — rzekł Dantès. — Jestem gotów, idę za wami.
Pewność, że żandarmi przyszli na polecenie pana de Villefort, sprawiała, że biedak nie obawiał się wcale. Uspokojony, beztroski, sam stanął pośrodku swojej straży.
U bramy czekała karetka, obok woźnicy siedział na koźle oficer policji.
— Czy na mnie czeka ten powóz? — zapytał Dantes.
— Tak — odpowiedział żandarm. — Wsiadaj pan.
Dantès chciał jeszcze coś mówić, ale drzwiczki otworzyły się i więźnia popchnięto do środka. Ani nie mógł, ani zresztą nie chciał stawić oporu. W jednej chwili posadzono go pomiędzy dwoma żandarmami, dwaj inni usiedli naprzeciw i ciężki pojazd ruszył w drogę, turkocząc posępnie. Więzień spojrzał przez zakratowane okienka i zrozumiał, że tylko zmienił rodzaj więzienia — różniło się o tyle, że obecna jego cela toczyła się naprzód, unosząc go w nieznanym kierunku. Patrząc przez kraty tak gęste, że niepodobna było przecisnąć ręki, Dantès zorientował się, że jechali ulicą Caisserie, a następnie Świętego Wawrzyńca i Tamaris, kierując się w stronę morskiego nabrzeża. Wkrótce ujrzał przez kraty karetki gmach, pod który zajechali, w oknach biur komory celnej jarzyły się światła. Karetka zatrzymała się, oficer wysiadł i poszedł na odwach; natychmiast wyszło ze dwunastu żołnierzy i ustawiło się w szpaler. Przy świetle latarń Dantès ujrzał połysk bagnetów. „Czy to dla mnie — pomyślał — urządza się taką paradę zbrojną?”.
Oficer, otwierając drzwiczki zamknięte na klucz, choć nie wymówił ni słowa, odpowiedział wyraźnie na to nieme pytanie, wskazując mu korytarz pomiędzy dwoma szeregami żołnierzy, zrobiony dlań od karetki aż do portu. Żandarmi wysiedli, a z nimi Dantès i razem przeszli do łódki, którą marynarz z komory uwiązał łańcuchem do brzegu. Żołnierze przypatrywali się przechodzącemu Dantèsowi z głupkowatą ciekawością. W jednej chwili Dantès znalazł się na rufie łodzi, nadal otoczony czterema żandarmami, a z przodu usiadł oficer. Zachybotawszy gwałtownie, łódź oderwała się od brzegu i czterech wioślarzy wzięło się do wioseł. Na znak dany z łodzi opadł łańcuch zamykający basen portowy i Dantès znalazł się za redą.
Gdy poczuł się znowu na otwartej przestrzeni, uradował się. Przestrzeń, to już prawie wolność. Wciągnął w piersi świeży powiew bryzy, która na swoich skrzydłach przynosi nieznane wonie nocy i morza. Wkrótce jednak znów westchnął ciężko, przepływali bowiem niedaleko karczmy, gdzie rano jeszcze był tak szczęśliwy.
Edmund złożył ręce, wzniósł oczy do nieba i jął się modlić. Łódź płynęła
Uwagi (0)