Inwazja jaszczurów - Karel Čapek (gdzie można przeczytać książkę za darmo .TXT) 📖
Kapitan van Toch to typ bohatera jak z powieści Conrada: łączący w sobie cechy nieco gburowatego mizantropa i nieco infantylnego romantyka. Wiedziony swoistym poczuciem misji cywilizacyjnej, zmieszanym z rozczuleniem czy współczuciem, postanawia pomóc pewnym istotom żyjącym u wybrzeży jednej z wysp w pobliżu Sumatry i sprawić, aby mogły obronić się przed napaściami rekinów. Sytuacja zaczyna rozwijać się zgodnie z prawami powszechnie rządzącymi psychiką ludzką i mechanizmami społecznymi: wkrótce świat staje u progu apokalipsy…
Futurystyczna wizja Karela Čapka była odczytywana jako odpowiedź na drapieżną ekspansję faszyzmu, nacjonalizmu, kolonializmu i kapitalizmu lat 30. Przede wszystkim jednak Inwazja jaszczurów wiele mówi o uniwersalnych problemach ludzkości. Poruszając istotne problemy, pisarz nie traci poczucia humoru i charakterystycznego pogodnego dystansu, właściwego zresztą w ogóle literaturze czeskiej.
Wydana w 1936 r. Inwazja jaszczurów (wcześniej w odcinkach publikował ją dziennik „Lidové noviny” w l. 1935–1936) to nie tylko klasyka światowej powieść fantastycznonaukowej (fantazmatyczne związki ze współczesnym reptilianizmem niech ocenią czytelnicy). Karel Čapek dał w niej również wyraz awangardyzmowi epoki: wykorzystał różne gatunki (depesza, sprawozdanie, reportaż), umieszczając szereg komentarzy również w rozbudowanych przypisach. Tworzy to połączoną dynamicznym montażem całość polifoniczną i błyskotliwą.
- Autor: Karel Čapek
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Inwazja jaszczurów - Karel Čapek (gdzie można przeczytać książkę za darmo .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Karel Čapek
— Tak tylko... bo to ciekawe. Chętnie usłyszelibyśmy od pana coś więcej.
— Yeah. Czyli tak tylko, co? — Kapitan utkwił w nich swe bladoniebieskie oczy. — Więc jesteście z police, znaczy z policji?
— Nie, panie kapitanie, jesteśmy z gazety.
— Ach tak, z gazety. Reporters, co? No to piszcie: Captain J. van Toch, kapitan statku „Kandong Bandoeng”...
— Jak?
— „Kandong Bandoeng”. Port Surabaja. Cel podróży: vacances — jak to się powie?
— Urlop.
— Yeah, psiakrew, urlop. No to napiszcie w tej gazetce, kto przypłynął. A teraz już schowajcie ten notes, młodzieńcy. Your health!
— Panie Vantochu, przyjechaliśmy do pana, żeby nam pan opowiedział coś ze swego życia.
— A po co?
— Napiszemy o tym w gazecie. Ludzi to bardzo interesuje, kiedy czytają o dalekich wyspach i o tym, co tam przeżył ich rodak, Czech, ziomek z Jevíčka.
Kapitan pokiwał głową.
— To prawda. Jestem, chłopcze, jedyny Captain z całego Jevíčka. To się zgadza. Ponoć pochodzi stąd jeszcze jeden kapitan od... od... tych łódek spacerowych, ale ja myślę, że to nie jest prawdziwy Captain. To się mierzy według tonażu, wiesz?
— A jaki tonaż miał pański statek?
— Dwanaście tysięcy ton, młodzieńcze.
— To był pan wielkim kapitanem, prawda?
— Yeah, wielkim — odparł kapitan z godnością. — Chłopcy, macie pieniądze?
Obaj panowie popatrzyli na siebie trochę niepewnie.
— Mamy, ale mało. Potrzebuje pan, kapitanie?
— Yeah, potrzebowałbym.
— No to widzi pan. Będzie nam pan dużo opowiadać, my to spiszemy dla gazety, a pan dostanie za to pieniądze.
— Ile?
— Może nawet i... tysiąc — szczodrze wycenił Golombek.
— Pounds of sterling?
— Nie, tylko koron.
Kapitan van Toch pokręcił głową.
— Eee, to szkoda zachodu. Tyle to i ja mam, młodzieńcze. — Wyłowił z kieszeni spodni gruby plik banknotów. — Widzisz? — Potem oparł się łokciami o stół i nachylił się do obu panów. — Panowie, miałbym dla was big business. Jak to się powie?
— Duży interes.
— Yeah. Duży interes. Ale musielibyście mi dać piętnaście... nie, poczekajcie... piętnaście, szesnaście milionów koron. Więc jak?
Obaj panowie znowu spojrzeli na siebie niepewnie. Redaktorzy mają różne doświadczenia z wszelkimi rodzajami wariatów, oszustów i wynalazców.
— Poczekajcie — powiedział kapitan — coś wam pokażę. Pogrzebał grubymi palcami w kieszonce kamizelki, wyciągnął z niej coś i położył na stole. Było to pięć różowych pereł wielkości pestek czereśni. — Znacie się na perłach?
— Ile to może być warte? — westchnął głęboko Valenta.
— Yeah, lots of money, chłopcze. Ale ja je noszę tylko... do pokazania, jako wzór. Więc jak, wchodzicie w to? — zapytał kapitan, wyciągając do nich nad stołem swą szeroką dłoń.
Golombek westchnął.
— Panie Vantochu, tyle pieniędzy...
— Halt! — przerwał mu kapitan. — Ja wiem, ty mnie nie znasz, ale spytaj o Captain van Tocha w Surabaja, w Batawii, w Padangu albo gdzie tylko chcesz. Idź i zapytaj, a każdy ci powie: „Yeah, Captain van Toch, he is as good as his word11”.
— Panie Vantochu, my panu wierzymy — zaprotestował pan Golombek — ale...
— Poczekaj — przykazał kapitan. — Nie chcesz dać swoich ślicznych pieniążków ot tak. To ci się chwali, chłopcze. Ale ty je dasz na statek, see? Ty kupisz ten statek, ty będziesz ship-owner i możesz na nim pływać. Yeah, możesz, żebyś widział, jak nim dowodzę w twoim imieniu. Ale pieniądze, które tam zarobimy, dzielimy fifty-fifty. To jest uczciwy business, nie?
— Ale panie Vantochu — wykrztusił wreszcie pan Golombek nieco przygnębiony — przecież my nie mamy takich pieniędzy!
— Yeah, to co innego — powiedział kapitan. — Sorry. Ale w takim razie nie wiem, panowie, po co do mnie przyszliście.
— Żeby nam pan opowiadał, kapitanie. Pan przecież musiał mieć tyle różnych przygód.
— A miałem, chłopcze. Miałem sporo cholernych przygód.
— Przeżył pan kiedyś katastrofę statku?
— What? Że niby ship-wrecking? A, to nie. Co ty sobie myślisz! Jeśli dasz mi dobry statek, nic mu się nie może stać. Możesz spytać w Amsterdamie o moje references. Idź i zapytaj.
— A tubylcy? Poznał pan tam jakichś tubylców?
Kapitan van Toch potrząsnął głową.
— O tym nie będę opowiadać. To się nie nadaje dla kulturalnych ludzi.
— To proszę opowiedzieć o czymś innym.
— Yeah, opowiedzieć — burknął kapitan nieufnie. — A wy to potem sprzedacie jakiejś Company, a ta pośle tam swoje statki. Ja ci powiem, my lad12, ludzie to wielcy złodzieje. A najwięksi złodzieje to są ci bankers w Colombo.
— Bywał pan często w Colombo?
— Yeah, często. W Bangkoku też i w Manili. Młodzieńcy — rzekł nagle — wiem o pewnym statku. Bardzo zgrabnym i za niewielkie pieniądze. Stoi w Rotterdamie. Pojedźcie go obejrzeć. Przecież Rotterdam to tu zaraz — pokazał palcem przez ramię. — Teraz statki są strasznie tanie, chłopcy. Jak stare żelastwo. A ten ma tylko sześć lat i silnik Diesla. Chcecie go zobaczyć?
— Nie możemy, panie Vantochu.
— Dziwni z was ludzie — westchnął kapitan i wysmarkał się głośno do niebieskiej chustki. — A nie znacie tu kogoś, kto chciałby kupić statek?
— Tutaj, w Jevíčku?
— Yeah, tutaj albo w okolicy. Ja bym chciał, żeby ten wielki interes przyszedł tu, do my country.
— To bardzo ładnie z pana strony, kapitanie.
— Yeah. Ci inni to zbyt wielcy złodzieje. I nie mają pieniędzy. Wy, dziennikarze, musicie znać tych nadzianych ludzi, takich bankers i ship-owners, jak się powie... właścicieli statków?
— Armatorów. Niestety, nie znamy, panie Vantochu.
— Szkoda — zmartwił się kapitan.
Golombek coś sobie przypomniał.
— Nie zna pan przypadkiem pana Bondego?
— Bondy? Bondy? — zastanawiał się kapitan van Toch. — Czekaj, czekaj, to nazwisko coś mi mówi. Bondy. Yeah, w Londynie jest Bond Street i tam mieszkają bardzo bogaci ludzie. Czy on tam nie ma jakiegoś interesu na tej Bond Street, ten pan Bondy?
— Nie, on mieszka w Pradze, ale urodził się chyba tu, w Jevíčku.
— A do diaska! — kapitan zahuczał radośnie. — Masz rację, chłopcze. To ten, co miał na rynku sklep z materiałami. Yeah, Bondy... jak on miał na imię? Max. Max Bondy. To on ma teraz interes w Pradze?
— Nie, to był chyba jego ojciec. Ten jest G. H. Prezes G. H. Bondy, kapitanie.
— G. H. — kręcił głową kapitan. — Tu nie było żadnego G. H. Chyba żeby to był Gustl Bondy, ale on nie był żadnym prezesem. Gustl był takim piegowatym Żydkiem. To nie może być on.
— To będzie on, panie Vantochu. Przecież nie widział go pan tyle lat.
— Yeah, masz rację — przyznał kapitan. — Czterdzieści lat, chłopcze. To możliwe, że ten Gustl już będzie duży. A kim on jest?
— Prezesem zarządu firmy MEAS. Wie pan, to ta wielka fabryka kotłów i tego typu rzeczy. No i prezesem ze dwudziestu spółek i karteli. Wielkie z niego panisko, panie Vantochu. Nazywają go kapitanem naszego przemysłu.
— Kapitanem — zdziwił się Captain van Toch. — A więc nie jestem jedynym kapitanem z Jevíčka! Psiakrew, to ten Gustl też jest Captain. No to muszę się z nim spotkać. A czy on ma pieniądze?
— Jeszcze ile! Mnóstwo pieniędzy, panie Vantochu. Na bank będzie miał kilkaset milionów. To najbogatszy człowiek u nas.
Kapitan van Toch spoważniał.
— I też Captain. Dziękuję ci, chłopcze. Popłynę do niego, do tego Bondego. Yeah, Gustl Bondy, I know. Taki Żydek z niego był. A teraz to jest Captain G. H. Bondy. Yeah, yeah, jak ten czas leci — westchnął melancholijnie.
— Panie kapitanie, my już musimy iść, żeby nam nie uciekł wieczorny pociąg.
— Odprowadzę was do portu — powiedział kapitan i zaczął się zbierać. — Bardzo się cieszę, że przyjechaliście, panowie. Znam jednego redaktora w Surabaja, dobry chłop, yeah, a good friend of mine. Straszny moczymorda, młodzieńcy. Gdybyście chcieli, załatwiłbym wam pracę w gazecie w Surabaja. Nie? No, jak chcecie.
Kiedy już pociąg nabierał rozpędu, kapitan van Toch machał ogromną niebieską chusteczką. Wypadła mu przy tym do piasku jedna duża, nieregularna perła. Perła, której nikt nigdy nie znalazł.
Jak wiadomo, im większy pan, tym mniej ma napisane na tabliczce na swych drzwiach. Taki stary pan Max Bondy w Jevíčku musiał mieć nad sklepem po obu stronach drzwi i na oknach wymalowane wielkimi literami, że tu jest firma Max Bondy, handel wszelkiego rodzaju galanterią, wyprawy ślubne, płótna, ręczniki, ścierki, obrusy i narzuty, perkale i korty, sukna, jedwabie, zasłony, lambrekiny, artykuły pasmanteryjne i rozmaite dodatki krawieckie. Założono w 1885 roku. Jego syn, G. H. Bondy, kapitan przemysłu, prezes firmy MEAS, radca handlowy, doradca giełdowy, wiceprzewodniczący Związku Przemysłowców, Consulado de la Republica Ecuador13, członek wielu zarządów itd., itp., ma na swoim domu malutką, czarną, szklaną tabliczkę ze złotym napisem:
BONDY
Nic więcej. Tylko Bondy. Niech inni piszą sobie na drzwiach: Julius Bondy, przedstawiciel firmy General Motors albo Dr med. Ervin Bondy, albo S. Bondy i sp., ale jest tylko jeden jedyny Bondy, który jest po prostu Bondym, bez żadnych bliższych szczegółów. (Myślę, że papież ma na swych drzwiach napisane zwyczajnie „Pius”, bez żadnego tytułu ani liczby. A Bóg nie ma żadnej tabliczki w niebie ani na ziemi. Musisz, człowieku, sam się zorientować, że On tu mieszka. Ale to nie należy do głównego wątku i zostało poruszone jedynie mimochodem).
Pewnego upalnego dnia przed tą szklaną tabliczką zatrzymał się mężczyzna w białej marynarskiej czapce, wycierając sobie niebieską chustką potężny kark. „Niezła chałupa” — pomyślał i trochę niepewnie nacisnął mosiężny guzik dzwonka.
W drzwiach pojawił się odźwierny Povondra, zmierzył wzrokiem grubego pana od butów aż po złoty otok na czapce i powiedział z rezerwą:
— Słucham pana?
— Chłopcze — odezwał się kapitan — czy tu mieszka niejaki pan Bondy?
— A czego pan sobie życzy? — zapytał chłodno Povondra.
— Proszę mu powiedzieć, że chciałby z nim rozmawiać Captain J. van Toch z Surabaja. Yeah — przypomniał sobie — oto moja wizytówka. — I podał Povondrze bilecik, na którym wytłoczona była kotwica i wydrukowane imię i nazwisko:
CAPTAIN VAN TOCH
E. I. & P. L. Co S. Kandong Bandoeng
Surabaya Naval Club
Povondra pochylił głowę i wahał się. „Mam mu powiedzieć, że pana Bondego nie ma w domu? Albo że jest mi przykro, ale pan Bondy ma właśnie teraz ważną konferencję?”. Są wizyty, które trzeba oznajmić, i inne, które dobry odźwierny załatwia sam. Povondra miał przykre uczucie, że zawodzi go instynkt, którym kierował się w takich przypadkach. Ten tęgi jegomość wymykał się zwykłej klasyfikacji niezapowiedzianych gości, nie wydawał się być ani przedstawicielem handlowym, ani funkcjonariuszem towarzystwa dobroczynnego. Tymczasem kapitan van Toch sapał i wycierał sobie chustką łysinę, a przy tym prostodusznie mrugał bladoniebieskimi oczami. Povondra postanowił nagle wziąć na siebie całą odpowiedzialność.
— Proszę wejść — powiedział — zaanonsuję pana u pana radcy.
Kapitan J. van Toch rozglądał się po holu, wycierając czoło niebieską chustką. „Psiakrew, ale ma tu ten Gustl urządzone! Przecież to wygląda jak saloon na tych shipach, które pływają z Rotterdamu do Batawii. Musiało to kosztować masę pieniędzy. A taki to był piegowaty Żydek” — dziwił się kapitan.
Tymczasem G. H. Bondy w zamyśleniu oglądał w swym gabinecie wizytówkę kapitana.
— Czego tu chce? — zapytał podejrzliwie.
— Za przeproszeniem, nie wiem — odpowiedział szczerze Povondra.
Pan Bondy wciąż trzymał w ręce wizytówkę. Wytłoczona kotwica okrętowa. Captain J. van Toch, Surabaja. Gdzie właściwie jest Surabaja? Czy to nie gdzieś na Jawie? Pan Bondy poczuł tchnienie dali. „Kandong Bandoeng” brzmi jak uderzenia gongu. Surabaja. A dziś akurat jest taki tropikalny dzień. Surabaja.
— No to niech pan go wprowadzi — polecił pan Bondy.
W drzwiach stanął potężny mężczyzna w kapitańskiej czapce i zasalutował, czym sprawił G. H. Bondemu przyjemność.
— Very glad to meet you, Captain. Please, come in14.
— Cześć, siemanko, panie Bondy! — zawołał radośnie Captain.
— Jest pan Czechem? — zdziwił się pan Bondy.
— Yeah, Czechem. Przecież my się znamy, panie Bondy. Z Jevíčka. Sklep z artykułami sypkimi Vantoch, do you remember?
— Prawda, prawda — ucieszył się głośno G. H. Bondy, czując jednak przy tym pewne rozczarowanie. („Więc on nie jest Holendrem!”). — Handel artykułami sypkimi na rynku, tak? Wcale się pan nie zmienił, panie Vantochu! Wciąż taki sam! To co,
Uwagi (0)