Lord Jim - Joseph Conrad (biblioteka komiksowo txt) 📖
- Autor: Joseph Conrad
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Lord Jim - Joseph Conrad (biblioteka komiksowo txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Joseph Conrad
— Po raz ostatni pytam — krzyknęła groźnie — będziesz się bronił?
— Nic mnie dotknąć nie może — odparł z ostatnim przebłyskiem dumy i egoizmu.
Tamb’ Itam widział, jak dziewczyna jednym susem przypadła do niego i ramionami chwyciła za szyję.
— O, nie puszczę cię! — krzyknęła. — Jesteś mój! — łkała, złożywszy głowę na jego ramieniu.
Niebo nad Patusanem, krwisto czerwone, bezmierne, zdawało się ociekać krwią, płynącą z otwartej arterii.
Olbrzymie purpurowe słońce osiadało na szczytach drzew, a czarny las pod nim miał ponury wygląd.
Tamb’ Itam mówił mi, że wieczoru tego widok nieba był straszny i groźny. Najzupełniej wierzę temu, gdyż wiem, że o sześćdziesiąt mil od wybrzeży Patusanu przeszedł cyklon, w samym Patusanie prawie nieodczuwany.
Nagle Tamb’ Itam ujrzał, że Jim chwyta ręce dziewczyny, by je oderwać od swej szyi.
Ona przechyliła się w tył, jej włosy dotykały ziemi.
— Chodź tu! — krzyknął Jim, wzywając wiernego sługę, by pomógł mu złożyć ją na ziemi.
Z trudem odczepili jej palce od rąk Jima. Jim pochylił się nad nią, spojrzał serdecznie w jej twarz i skoczył na brzeg rzeki, gdzie stały czółna. Tamb’ Itam udał się za nim, ale odwrócił głowę i widział, jak dziewczyna zerwała się, podbiegła kilka kroków i padła na kolana.
— Tuanie! Tuanie! — wołał Tamb’ Itam.
Jim już wskoczył do czółna i trzymał wiosło w ręce. Nie obejrzał się ani razu. Tamb’ Itam ledwie zdołał wdrapać się za nim, dziewczyna pozostała na klęczkach, z załamanymi rękami. Pozostała chwilę w tej błagalnej pozycji, po czym zerwała się.
— Jesteś fałszywy! — krzyknęła.
— Przebacz mi! — odpowiedział donośnie Jim.
— Nigdy! Nigdy! — wołała.
Tamb’ Itam wziął wiosło z rąk swego pana. Gdy przybyli na przeciwległy brzeg, Jim zabronił mu iść dalej; ale on nie posłuchał i w niejakim oddaleniu szedł za Jimem do obozu Doramina.
Ściemniało się. Błysnęły tu i ówdzie pochodnie. Spotykani ludzie okazywali wielkie przerażenie i pośpiesznie usuwali się na bok, by dać przejść Jimowi. Rozlegały się bolesne jęki kobiet. Dziedziniec zapełniony był zbrojnymi Bugisami i ludem Patusanu.
Nie wiem doprawdy, co to zbiegowisko miało oznaczać. Czy to były przygotowania do wojny, do zemsty, czy też do odparcia grożącej napaści najeźdźców? Niemało czasu upłynęło, zanim przestano się lękać powrotu białych ludzi; jaka była łączność między nimi a ich białym lordem, nie mogli zrozumieć. Nawet dla tych prostych umysłów Jim pozostał przesłonięty jakimś cieniem.
Doramin, zrozpaczony, zgnębiony, odosobniony od tłumu, siedział na swym fotelu, trzymając na kolanach parę pistoletów. Gdy Jim ukazał się, wszystkie głowy zwróciły się ku niemu; tłum rozstąpił się na prawo i lewo i Jim przeszedł tą drogą, widział jak ci ludzie unikają jego spojrzenia. Szły za nim słumione szepty: „To on jest sprawcą wszystkiego. On urok rzucił...” Czy słyszał te słowa?
Gdy Jim stanął w blasku rzucanym przez pochodnie, jęki kobiet ścichły nagle. Doramin nie podniósł głowy, a Jim stał przed nim czas jakiś, nie mówiąc słowa. Następnie rzucił na lewo spojrzenie i poszedł w tym kierunku mierzonym krokiem. Matka Dain Warisa skulona siedziała przy trupie, siwe jej włosy całkowicie zakrywały jej twarz. Jim zbliżył się, spojrzał na swego martwego przyjaciela i wrócił na dawne swe miejsce.
— Przyszedł! Przyszedł! — powtarzały wszystkie usta.
— Odpowiadać miał własną głową — ktoś wyrzekł głośno. Słysząc to, Jim zwrócił się do tłumów.
— Tak. Odpowiedzialność przyjąłem na siebie.
Stał znów przed Doraminem i po chwili rzekł:
— Przybyłem zbolały, zgnębiony. Staję przed tobą bezbronny.
Starzec, ciężko dźwigając w górę głowę, jak wół idący w jarzmie, usiłował podnieść się, chwytając jednocześnie leżące na kolanach pistolety. Z gardła jego wydobywały się jakieś charczące, bulgoczące, nieludzkie dźwięki, dwóch ludzi pośpieszyło mu z pomocą. Lud zauważył, że obrączka, którą trzymał na kolanach, spadła i potoczyła się pod nogi białego człowieka; Jim patrzył na ten talizman, za pomocą którego otwarły się dla niego wrota sławy, miłości, powodzenia w obrębie tych lasów, obramowanych srebrzystą pianą, na tych wybrzeżach o zachodzie słońca wyglądających jak niedostępna twierdza. Doramin, walczący ze sobą, by utrzymać się na nogach, tworzył z podtrzymującymi go ludźmi jakąś chwiejącą się, drżącą grupę. Z jego małych oczu wyzierał szalony ból, wściekłość z jakimś przebłyskiem okrucieństwa i gdy Jim stał jakby stężały w sobie w czerwonych blaskach pochodni i patrzał mu prosto w oczy, Doramin wsparł się całym ciężarem na ramieniu stojącego po lewej stronie młodzieńca i wznosząc prawą rękę, przeszył kulą pierś najlepszego przyjaciela swego syna.
Tłum, który widząc wzniesioną rękę starego wodza, pośpiesznie skoczył na bok, teraz po strzale rzucił się naprzód. Powiadają, że biały człowiek rzucił na prawo i lewo spojrzenie dumne, nieugięte. Przytknął rękę do ust i runął na ziemię, nie drgnąwszy więcej.
I oto koniec. Odszedł z sercem niezbadanym, zapomniany, nie otrzymawszy przebaczenia, owiany nadzwyczajnym romantyzmem. Nawet w najdzikszych wizjach swych młodzieńczych marzeń nie mógł przewidzieć takiego zakończenia, darzącego go takim zwycięstwem! Bardzo być może, że gdy w ostatniej chwili rzucał te dumne, nieugięte spojrzenia, stanął nareszcie oko w oko z tą okazją, która, jak wschodnia oblubienica, dotąd z zasłoną na twarzy stała u jego boku.
Skamieniałą z bólu „Jewel” wraz z wiernym Tamb’ Itamem zabrał jakiś Malajczyk, agent handlowy Steina i na swym statku przewiózł do jego domu. Tam z ust Tamba dowiedziałem się o tym wszystkim, gdy w nieustannych mych po świecie wędrówkach zawitałem do starego druha43.
Widzimy jego niewyraźną sylwetkę zdobywcy sławy, jak wyrywa się z ramion zazdrosnej miłości na znak, na wezwanie swego wzniosłego egoizmu.44 Porzuca żywą kobietę, by święcić swe bezlitosne śluby z mglistym ideałem postępowania. Zastanawiam się, czy jest teraz zupełnie zadowolony? Powinniśmy to wiedzieć, wszak to jeden z nas. I czyż nie stawiłem się kiedyś, wywołany niczym duch, by ręczyć za jego wiecznotrwałą wierność? I czy ostatecznie tak bardzo się myliłem?45Nie ma już Jima, a są dni, w których rzeczywistość jego istnienia przedstawia mi się z potężną, przygniatającą siłą; to znów — na honor! — są chwile, że mi znika z oczu, jak ubezcieleśniony duch błąkający się wśród namiętności tego świata, gotów poddać się wymaganiom swego własnego świata cieniów.
Kto wie? On odszedł z sercem nieprzeniknionym, a biedna dziewczyna, niema i bezwolna, wiedzie swe życie w domu Stein. Stein postarzał się bardzo ostatnio. Sam to czuje i często mówi, że czyni „przygotowania, by zostawić to wszystko, przygotowania, by odejść...” i smętnie macha ręką do swych motyli46.
Wolne Lektury to projekt fundacji Nowoczesna Polska – organizacji pożytku publicznego działającej na rzecz wolności korzystania z dóbr kultury.
Co roku do domeny publicznej przechodzi twórczość kolejnych autorów.
Uwagi (0)