Lord Jim - Joseph Conrad (biblioteka komiksowo txt) 📖
- Autor: Joseph Conrad
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Lord Jim - Joseph Conrad (biblioteka komiksowo txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Joseph Conrad
Mówił to wszystko, dysząc straszliwie, patrząc na mnie żółtymi oczyma, wyłażącymi ze zniszczonej, ciemnej twarzy; wymachiwał lewą ręką; zmierzwiona, szpakowata broda sięgała mu prawie do kolan, brudna, podarta kołdra zakrywała mu nogi. Znalazłem go w Bangkoku za pośrednictwem tego ruchliwego Schomberga, hotelarza, który zaprowadził mnie do umierającego. Okazało się, że jakiś pijak, włóczęga — biały, żyjący wśród tuziemców z żoną Syjamką — uważał sobie za wielki honor dać przytułek umierającemu, sławnemu Brownowi. (...)
Konający mówił gorączkowo, ale często w środku słowa niewidzialna ręka chwytała go za gardło i wówczas patrzył na mnie milcząc, z wyrazem wątpliwości i strachu. Zdawało się, że lęka się, bym nie znudził się opowiadaniem; bo gdy odejdę, on nie zdoła wypowiedzieć wszystkiego i nie wyrazi swego zadowolenia! Umarł zdaje się w ciągu nocy, ale wypowiedział do końca historię swego wspaniałego czynu. (...)
Szlachetnie urodzony wcześnie zaczął karierę łotra awanturnika, a przeszedłszy rozmaite stopnie upadku moralnego i materialnego — stał się postrachem mórz i oceanów, gdyż zebrał garstkę podobnych mu ludzi, włóczył się w celach rabunku i gwałtu na skradzionym statku (o tej kradzieży opowiadają sobie marynarze po świecie całym), a bezczelną odwagą i szatańskim sprytem obdarzony, wywijał się zawsze z rąk poszukujących go władz. Nareszcie odwróciło się od niego szczęście i razem ze swą załogą, nędzą, głodem, chorobami do postaci szkieletów doprowadzoną — postanowił szukać ratunku w Patusanie, dokąd przybył na wielkiej łodzi, pozostawiając statek swój pod opieką jednego z załogi, resztę zabierając z sobą. Początkowo miał zamiar tylko wybłagać dla siebie żywność, ale widząc zamożność obszernej siedziby ludzkiej, powziął szalony zamiar zagarnięcia jej dla siebie, licząc na to, że tuziemcy nie zdołają się oprzeć niespodzianej napaści białych, uważanych przez nich za istoty wyższe, obdarzone nadprzyrodzoną siłą. Morderczym ogniem zaznaczył wjazd swój do Patusanu, postanawiając wzniecić pożar ze wszystkich stron i puścić z dymem wszelkie siedziby ludzkie, aby stać się panem całej okolicy. Może by i udał mu się ten szalony zamiar, gdyż tuziemcy przekonani byli, że za tą łodzią z garstką białych sunąć muszą zbrojne okręty z całą armią chciwych napastników, ale Dain Warris, obdarzony odwagą niezwykłą u tej rasy i wierzący w niezwalczoną potęgę Jima, który dzień przedtem udał się w głąb kraju dla załatwienia jakichś nieporozumień międzyplemiennych, postanowił bronić się do upadłego. Biali zapędzeni na wysepkę, znaleźli się w krytycznym położeniu i zrozpaczony Brown zrozumiał, że nadeszła dla niego ostatnia godzina. Ale chytry Radża zapragnął skorzystać z okoliczności, wysłał do napastników Corneliusa i obiecał im swą pomoc, jeżeli oni wzamian pomogą mu w odzyskaniu dawnej władzy. Corneliusowi rola takiego pośrednika bardzo dogadzała, pragnął się teraz zemścić i zgubić Jima, uknuł więc z Brownem piekielny plan.
Bugisowie nic o tych podstępnych układach nie wiedząc, czekali tylko powrotu Jima, by wytępić napastników co do nogi. Gdy Jim powrócił i dowiedział się o napaści białych, sam udał się nad zatokę, dzielącą go od nieprzyjaciela, by się z nim, jak człowiek z człowiekiem rozmówić. Brown wiedział przez Corneliusa, że część wojowników z Dain Warisem na czele zajęła dół rzeki, więc odwrót ma zamknięty, rozumiał, że dla niego wyjścia nie ma, nie chciał słuchać namów Corneliusa, nie zabił bezbronnego Jima, bo wiedział, że tuziemcy, chociaż stracą tego wodza, uzmysławiającego dla nich nadprzyrodzoną potęgę, bronić się będą, a on z kilku zaledwie ludźmi nie podoła im. Postanowił jednak zemścić się na tym ziomku, który doszedł do szczytu władzy i potęgi tam, gdzie jego spotkało upokorzenie. Uprzedzony więc przez Corneliusa o charakterze Jima, przemówił do niego w imię uczuć, jakie łączyć winny dwóch przedstawicieli rasy białej, i błagał go o wypuszczenie na wolność, ręcząc honorem, że odpłynie ze swymi ludźmi, nie czyniąc tuziemcom żadnej krzywdy. Jim, tknięty litością dla tych wynędzniałych nieszczęsnych rozbitków życiowych, stawia czoło wszystkim wodzom, domagającym się na radzie wojennej wymordowania najezdników i żąda, by ich puszczono wolno, głową swą ręcząc, że żadna krzywda krajowcom się nie stanie. Przystano na to, gdyż słowo Jima wyrocznią było dla nich. Dano znać Dain Warisowi i wojownikom jego zajmującym dół rzeki, że biali mają być przepuszczeni bez strzału z powrotem do statku swego. Zlecenie to poniósł Tamb’ Itam i na dowód wiarogodności słów swoich, obrączkę srebrną Jima wręczył Dain Warisowi. Nie spodziewając się niczego, wojownicy, rozłożeni obozem nad brzegiem rzeki, zażywali spokoju, gdy przeprowadzony przez Corneliusa boczną drogą Brown napada na obóz z tyłu i celnymi strzałami kładzie trupem najlepszych wodzów, a między nimi Dain Warisa, nadzieję życia starego Doramina, chlubę plemienia Bugisów! Reszta wojowników przekonana, że cała armia białych napada na nich, rozproszyła się i pospieszyła z hiobową wieścią do Patusanu. Pierwszy powrócił Tamb’ Itam, wpadł na dziedziniec domu Jima, gdzie spotkał „Jewel”, która, jak gromem tą wieścią rażona, posłała go na górę do spoczywającego w tej chwili Jima42.
Tamb’ Itam pobiegł na schody. Pan jego spał!
— To ja, Tamb’ Itam — krzyknął, stojąc u drzwi — niosę nowiny niecierpiące zwłoki.
Widząc, że Jim obudził się, zaczął mówić, nie zwlekając:
— Tuanie, to dzień okropny, przeklęty!
Jim wsparł się na łokciu, tak jak to uczynił Dain Waris, gdy zjawił się przed nim wysłannik przyjaciela. Wówczas Tamb’ Itam opowiadał rzecz całą, usiłując zachować porządek wypadków.
— Gdy powtórzyłem mu zlecenie, Dain Waris krzyknął na swych ludzi: „Dajcie co jeść Tamb’ Itamowi”...
Jim spuścił nogi z łóżka i patrzył tak strasznymi oczyma, iż słowa zamarły w gardle sługi.
— Gadaj! — krzyknął. — Czy zginął?
— Obyś żył wiecznie! — zawołał Tamb’ Itam. — Była to okropna zdrada. Na odgłos pierwszych strzałów wyskoczył z namiotu i padł...
Jim podszedł do okna i uderzeniem pięści otworzył okienicę.
Światło zalało pokój; wówczas głosem pewnym, lecz szybkim zaczął wydawać rozkazy, by biegł do tego i owego, by gotowali się do pościgu, wysyłali posłańców; mówiąc tak, siadł na łóżku, pospiesznie wiążąc trzewiki i nagle spojrzał w górę.
— Czego tu jeszcze stoisz? — spytał — nie trać czasu.
Tamb’ Itam nie poruszył się.
— Przebacz, Tuanie... ale... ale... — jąkał się.
— Co? — wrzasnął Jim, chwytając za poręcz łóżka.
— Niebezpiecznie dla sługi twego iść między lud — rzekł Tamb’ Itam po chwili wahania.
Teraz Jim zrozumiał. Z powodu impulsywnego skoku wycofał się z jednego świata, a dziś ten świat drugi, dzieło jego własnych rąk, runął na jego głowę. Niebezpiecznie jest dla sługi jego iść między jego lud! Zdaje mi się, że właśnie w tej chwili postanowił stawić czoło nieszczęściu w sposób, jaki jedynie uważał za stosowny; opuścił pokój i siadł przy długim stole, gdzie zwykł był codziennie załatwiać sprawy swego świata, głosząc prawdę, bez wątpienia zamieszkującą jego serce. Czarne potęgi nie obedrą go po raz drugi ze spokoju ducha! Siedział jak posąg wykuty z kamienia. Tamb’ Itam uczynił pokorną uwagę, że należy pomyśleć o środkach obrony. Dziewczyna, którą kochał, zbliżyła się i przemówiła, ale w jego ruchu ręki tyle było błagania o milczenie, iż przerażona usunęła się. Wyszła na werandę, siadła na schodach, jakby chciała własnym ciałem bronić go od zewnętrznych niebezpieczeństw.
Jakie myśli przewinęły się w jego umyśle, jakie wspomnienia? Kto może to wiedzieć? Wszystko przeminęło i on, który raz zawiódł zaufanie, znów stracił wiarę ludzi. Wówczas, jak sądzę, usiłował napisać do kogoś i zaniechał tego. Samotność zataczała nad nim wielkie kręgi. Lud w jego ręce złożył bezpieczeństwo swego życia, a teraz — nigdy, nigdy zrozumieć go nie zdoła. Cały dzień siedział tak, nie wydawszy głosu. Późnym wieczorem podszedł do drzwi i zawołał na Tamb’ Itama.
— Co słychać? — spytał.
— Dużo płaczu, dużo gniewu — odparł wierny sługa.
— Czy ty wiesz wszystko? — szepnął.
— Tak, Tuanie, wiem, wrota dobrze są strzeżone. Będziemy musieli stoczyć walkę.
— Walkę? O co? — spytał.
— Aby ocalić nasze życie.
— Ja nie mam już życia.
Tamb’ Itam usłyszał jęk dziewczyny stojącej za drzwiami.
— Kto wie? — mówił Tamb’ Itam. — Śmiałość, przebiegłość pozwoliłyby nam nawet uciec. Bo przecież w sercach tamtych ludzi strach jeszcze nie wygasł.
Wyszedł, marząc o łodziach i otwartym morzu, zostawiając Jima z dziewczyną.
Nie mam serca dzielić się z wami tym, co zaszło między nimi, gdy ona przez godzinę czy więcej, którą z nim spędziła, walczyła o swoje szczęście. Nie wiadomo, czy on miał jakieś nadzieje, czegoś się spodziewał. Był niewzruszony, a ze wzrastającym wyosobnieniem uporu duch jego zdawał się wznosić nad ruinami jego egzystencji. Ona wołała: „Walcz!” Nie rozumiała. O cóż tu można walczyć? On miał dowieść swej potęgi w inny sposób i sam miał odnieść zwycięstwo nad swym fatalnym losem.
Wyszedł na dziedziniec, a za nim, z rozpuszczonymi włosami, błędnymi oczyma, bez tchu prawie, wysunęła się dziewczyna.
— Otworzyć wrota! — krzyknął.
Następnie, zwracając się do ludzi, którzy jeszcze zostali w fortecy, pozwolił im wracać do domów.
— Na jak długo, Tuanie? — spytał jeden z nich nieśmiało.
— Na całe życie — odparł ponurym głosem.
Cisza zaległa miasto po wybuchu jęków, płaczów, lamentów, przeciągających nad rzeką jak podmuch wichru z otwartego przybytku cierpienia!
Ale szeptem powtarzane wieści napełniały serca przerażeniem i strasznymi wątpliwościami. Wracają łupieżcy, przywożąc wielu innych z sobą, na wielkim okręcie, ani jedna istota żywa nie pozostanie. Ludzie przejęci byli uczuciem niechybnego niebezpieczeństwa, tak jak w czasie trzęsienia ziemi; szeptem dzielili się swymi podejrzeniami, patrząc jeden na drugiego z przerażeniem, jakby już widzieli jakąś straszną wróżbę.
Słońce chyliło się za lasy, gdy ciało Daina Warisa przywieziono Doraminowi. Czterech ludzi niosło je, zakryte białym prześcieradłem, które stara matka wysłała na brzeg rzeki na powitanie syna. Złożono ciało u nóg Doramina, a starzec siedział czas długi, z rękami wspartymi na kolanach i patrzył, patrzył... Delikatnie poruszały się palmy, liście owocowych drzew melodyjnie szeleściły. Wszyscy nieżonaci ludzie plemienia jego stali w pełnym uzbrojeniu; nareszcie stary nakhoda podniósł oczy. Toczył nimi po tłumie, jakby szukał czyjejś twarzy. Znów opuścił głowę na piersi. Szepty tłumów zlały się z lekkim szelestem liści.
(...) Gdy odkryto ciało Daina Warisa na znak dany przez Doramina, leżał ten przyjaciel białego lorda, jak go zwykle nazywali, spokojny, niezmieniony, z oczami na wpół otwartymi, jakby miał zaraz przemówić. Doramin pochylił się trochę naprzód, jak człowiek, szukający czegoś na ziemi. Oczy jego błądziły od głowy do stóp trupa, może szukając rany? Była niewielka, na czole; bez słowa jeden z bliżej stojących pochylił się, ściągnął srebrną obrączkę ze skostniałej ręki i podał ją Doraminowi. Pomruk strachu i grozy pełny przeleciał przez tłum na widok tego znanego przedmiotu. Spojrzał stary nakhoda i nagle wydał z siebie straszny ryk, ryk bólu, wściekłości, tak potężny, jak ryk śmiertelnym ciosem ugodzonego bawołu, strachem przejmując serca obecnych głębią swego smutku i gniewu. Przez chwilę zaległa śmiertelna cisza, gdy czterech ludzi uniosło trupa, by go złożyć u stóp stojącego w głębi drzewa. Wówczas wszystkie kobiety wybuchnęły wielkim jękiem; żal swój wyrażały krzykami; słońce zachodziło, a w przerwach tych kobiecych jęków rozlegały się wysokie śpiewne głosy dwóch starców, intonujące wersety Koranu.
W tym czasie Jim, wsparty na armatce, plecami zwrócony do swego domu, patrzył na rzekę; dziewczyna, cała drżąca, stała na progu i nie spuszczała z niego oczu. Tamb’ Itam nie odchodził od swego pana, czekając cierpliwie na to, co zdarzyć się może. Nagle Jim, zdający się rozmyślać spokojnie, zwrócił się do niego i rzekł:
— Czas już z tym skończyć.
— Tuanie? — zawołał Tamb’ Itam podbiegając. Nie wiedział, o czym mówi jego pan; dziewczyna, widząc ruch Jima, podbiegła również pospiesznie.
Będąc w połowie dziedzińca, krzyknęła:
— Będziesz walczył?
Jim obrócił się do niej i opierając plecami o armatkę, odparł:
— Nie ma o co walczyć.
Mówiąc to, uczynił jeden krok naprzód.
— Zgodzisz się na ucieczkę? — krzyknęła znów.
— Tu nie ma ucieczki — odparł, zatrzymując się, co i ona uczyniła, pożerając go oczyma.
— I pójdziesz? — spytała powoli.
Pochylił głowę.
— A! — krzyknęła. — Jesteś szalony lub fałszywy! Pamiętasz tę noc, gdy cię błagałam, byś mnie opuścił, a powiedziałeś, że nie mógłbyś, że to niemożliwe! Pamiętasz, powiedziałeś, że nigdy mnie nie opuścisz? A ja cię o te przysięgi nie prosiłam. Dobrowolnie je składałeś!
— Dość, biedaczko moja — rzekł — nie miałabyś ze mnie wielkiej pociechy.
Tamb’ Itam opowiadał, że gdy tak z sobą rozmawiali, ona śmiać się zaczęła
Uwagi (0)