Płomienie - Stanisław Brzozowski (chcę przeczytać książkę w internecie .TXT) 📖
Książka przedstawia burzliwe losy młodego polskiego szlachcica Michała Kaniowskiego, buntownika i rewolucjonisty. W warstwie fabularnej stanowi opowieść o niezgodzie na krzywdę, o zaangażowaniu w walkę z niesprawiedliwością i gotowości płacenia za to najwyższej ceny, odzwierciedlającą dzieje rosyjskiego ruchu rewolucyjnego w latach 70. i 80. XIX wieku.
Płomienie, nazwane „pierwszą polską powieścią intelektualną”, zostały napisane jako polemika z jednostronnymi Biesami Dostojewskiego. Brzozowski stara się przedstawić panoramę ówczesnych idei, racje zarówno tradycjonalistów, konserwatystów, klerykałów, jak i zwolenników przebudowy społeczeństwa, także radykalnych rewolucjonistów, niekiedy unikając jednoznacznych ocen. Refleksje i dyskusje bohaterów Płomieni na temat kształtu polskości, konfliktów społecznych, ideologii, znaczenia jednostki wobec historii, egzystencjalnych problemów, jakie rodzi materializm, inspirowały kolejne pokolenia intelektualistów i pisarzy, m.in. Miłosza, Kołakowskiego i Tischnera.
- Autor: Stanisław Brzozowski
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Płomienie - Stanisław Brzozowski (chcę przeczytać książkę w internecie .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Stanisław Brzozowski
W tej samej chwili podszedł do mnie żandarm kolejowy i rzekł:.
— Proszę za mną, aresztuję pana.
— Za co?
— To się pokaże. Proszę do kancelarii.
W kancelarii siedział uśmiechnięty i nad wyraz uprzejmy rotmistrz462 żandarmerii o prześlicznie wyhodowanych wąsach.
— Po pakiet zgłosili się — rzekł żandarm, który mnie aresztował.
— Ach tak, po ten pakiecik — rzekł oficer. — Niech pan łaskawy chwilę spocznie. Może cygarka, papierosika? Fiedor! — krzyknął.
Obok znanego mi już żandarma wyrósł drugi i stanął u drzwi.
Tym razem był to mat463.
Grzeczny oficer gdzieś znikł, poszeptał z kimś, słyszałem wyrazy: „natychmiast, powiesz: pakiet”.
Po chwili wrócił i zwrócił się do mnie z przykładnym światowym zakłopotaniem:
— Ja pana łaskawego przepraszam, ale pan wybaczy, taki zwyczaj — rewizyjka.
W tej chwili dwóch żandarmów położyło mi łapy na piersiach.
Z kieszeni moich wyciągnięto wszystko.
— Rewolwerek! — cieszył się żandarm — o, pularesik, skrwawiona chusteczka, o, korespondencyjka. O, szyfreczkiem pisana. Znany szyfreczek. „Ej, Kuzimicz”, a i to znany: „Stary czorcie, głupi niedołęgo”, o, pieniążki, policzymy.
W tej samej chwili dwie kartki pisane szyfrem znalazły się w moim ręku. Żandarmi, pchnięci łokciami w brzuch, potoczyli się.
Kartki wsadziłem do ust: przeraźliwie trudno było połknąć.
— Wyrwać z ust! — krzyknął oficer, zapomniawszy o światowości. — Wyrwać! Łap go i bij w kark.
Skoczyłem pod ścianę.
— Zabiję — syknąłem przez zęby, chwytając krzesło.
Siła, z jaką dźwignąłem je, zastanowiła żandarmów.
Szli oni jednak ku mnie...
— Wasze błagorodje464, strzelać? — zapytał jeden.
— Ani-ni — żywcem!! — krzyknął oficer. — Za gardło!
Krzesło ugodziło w pierś pierwszego żandarma. Padł on na ziemię.
W tej chwili połknąłem kartkę.
— Panie rotmistrzu — rzekłem — pan wywiązuje się dobrze ze swoich funkcji i ja staram się panu nie ustąpić.
Oficer był siny z wściekłości.
— Związać! — krzyczał.
Powiedziałem spokojnym głosem:
— Jeżeli pańskie draby podstąpią do mnie, będę się bronić i będziecie musieli mnie zabić. Teraz ja już swoje zrobiłem.
Za godzinę byłem zamknięty na cztery spusty w celi więzienia śledczego.
KRS: 0000070056
Nazwa organizacji: Fundacja Nowoczesna Polska
Każda wpłacona kwota zostanie przeznaczona na rozwój Wolnych Lektur.
Po raz pierwszy znalazłem się w więzieniu. Byłem sam pośród tych gołych ścian i zbierałem myśli. Nie wiedziałem nic, co działo się z Olą. Na próżno usiłowała myśl złamać kamienną zagadkę. Wiedziałem doskonale, że nie uda mi się nic wycisnąć z suchych, znanych mi już myśli: nic prócz gołych faktów, tonących wśród mroku. Teraz też dopiero zrozumiałem całą potęgę zmiany, jaka dokonała się w niej. To nie była ta Ola, którąm znał465. Ta cicha, zdecydowana, wchodząca w niebezpieczeństwo jakby w cieniste aleje topolowieckiego ogrodu.
W drzwiach ukazywała się raz po raz w małym okienku para oczu o przedziwnie tępym wyrazie. Wydawało się, że oczy te nie należą do żadnej ludzkiej istoty, że wyrastają po prostu z tych ścian, jako coś, co patrzy. Budziły mnie one z moich myśli i drażniły. Na ogół byłem spokojny i zobojętniały. Wydarzenia szły jedno po drugim zbyt szybko i byłem przez nie ogłuszony: dopiero w ciągu nocy poczułem ohydę więzienia. Ja nie mogę stąd pójść. Trzyma mnie w swoim ręku bezmyślna, pogardzona siła. Wiedziałem przecież, że prędzej czy później nastąpi to i nastąpić musi. Teraz jednak, gdy się to już stało, buntowało się we mnie wszystko. Filozofia małą tu jest pomocą. Mówić sobie: idzie przecież o to, aby w miarę sił działać i wiedzieć, że prędzej czy później działalność ta napotka swój kres — to wszystko jest dobre w teorii, z jakiegoś astronomicznie abstrakcyjnego stanowiska. Zresztą nie chciałem bynajmniej kapitulować. Myśl od pierwszej chwili zaczęła badać plany ucieczki.
Czułem, że w ruchu naszym musi nastąpić zmiana. Napotkał on przeszkodę prędzej, niż spodziewaliśmy się. Prędzej czy później będzie musiał przeszkodę tę złamać. Byłem od początku przekonany, że ruch musi przybrać formę walki na śmierć i życie z rządem. Chodziło tylko o to, aby szara masa możliwie najmniej już była szara w tym momencie. Myślałem: przecież poznano nas w tylu wsiach, wioskach, miasteczkach. Teraz nasza zguba nie będzie dla ludu zgubą jakichś obcych, nieznanych mu, o nieznane rzeczy dopominających się ludzi. Wyrywają nas wprost z tych środowisk, w których nauczono się nas cenić. Chciałbym być na swobodzie, aby wpływać na opinię towarzyszy w kierunku większej koncentracji działania.
Jak zwykle w osamotnieniu, myśli wydawały mi się niezwykle przejrzyste, dojrzałe aż do oczywistości, argumenty nie do odarcia. Biegałem wzdłuż i wszerz po celi. I tak mijały dnie, nie wzywano mnie nigdzie, zwykłym trybem upływały codzienne wydarzenia więziennego życia. Przeszło chyba dziesięć dni, siedziałem zamyślony, gdy naraz otworzyła się zasuwka w drzwiach. Słyszałem to i nie odwracałem się, nienawidziłem tego widoku. Ktoś popatrzył się i jak zdawało mi się, odszedł. Zapomniałem o tym. Nagle usłyszałem głośny szept poza plecami:
— Michale Oktawianowiczu! Panie Kaniowski!
Obejrzałem się: za drzwiami ktoś się zaśmiał.
— Stary znajomy pański, a jakże, stary znajomy — serce przeczuło. Do przyjemnego zobaczenia.
Na drugi dzień wezwano mnie do kancelarii. Siedział tam przy stoliku prokurator, oficer w niebieskim mundurze.
„Tę twarz musiałem kiedyś widzieć” — pomyślałem.
— Nie poznaje pan — rzekł oficer. — No, no, no, nic dziwnego. Wtedy po nocyśmy się tak spotkali i nie byłem w mundurze. Zresztą lata płyną, Michale Oktawianowiczu, widzi pan — nachylił głowę — „gdzie włosy moje, mej głowy sławny strój!” Tak, tak. I pan wtedy, tak mogę powiedzieć, po angielsku się z nami rozstał. Myśmy jeszcze teraz z prokuratorem podziwiali satyryczny dowcip pana. Jakże: łapownik, oszust ukarany. I w jego szynelu! Ha, ha, całkiem jak z Gogola.
Siedziałem nieruchomy. Widziałem najzupełniejszą bezcelowość ukrywania nazwiska. Doprowadziłoby to tylko do dłuższych popisów krasnomówstwa łysego żandarma.
— Tak — powiedziałem — nazwisko moje wymawia pan całkiem poprawnie. Nazywam się Kaniowski istotnie. Michał Oktawianowicz.
— Zawsze miło z rozumnym człowiekiem mieć do czynienia. Zawsze byłem ze szczerym szacunkiem dla osoby pana — cedził żandarm. — Że to, na przykład, bez przesądów: polski szlachcic, arystokrata, myśmy do heraldii466 zaglądali, senatorów nie doliczylibyśmy, panie kochany, z rosyjskimi socjalistami razem albo Komuna, panie. Ja rozumiem rozpacz bombardowanego miasta...
Nagle mignęło mi w głowie przypuszczenie.
— To pan — krzyknąłem — chował się wtedy w Zurychu w kącie karety! Na pewno pan. Poznałem głos: „Allez plus vite, plus vite467”. Na pewno.
Żandarm nie przestał się uśmiechać.
— A ja nawet wtedy nie przypuszczałem, żeśmy się tak blisko osiebie otarli. I ja nawet teraz dziwię się, co wspólnego między panem a Nieczajewem.
— Jednak żądał pan, aby mnie wydano jako jego wspólnika...
— Inne okoliczności, łaskawco, inne okoliczności. Teraz my już o Nieczajewie mówić nie potrzebujemy. Co Nieczajew! Ot, taki Bołchowski, na przykład, inna sprawa.
Miałem już dość.
— Panie prokuratorze — powiedziałem — niech pan zapisze w protokole: nazywam się Michał Oktawianowicz Kaniowski, lat mam dwadzieścia siedem i żadnych zeznań składać nie będę, na żadne pytania nie chcę odpowiadać.
Żandarm stracił humor.
— Źle pan robi, i to bardzo źle, a ja właśnie chciałem nowinę panu powiedzieć całkiem nieoczekiwaną. Pan wie, w Tule...
Parsknąłem śmiechem.
Żandarm skoczył:
— On tam był! — krzyknął do prokuratora. — Mówiłem, on tam był.
Odprowadzono mnie do celi.
Na drugi dzień przyniesiono mi arkusz z pytaniami. Przestudiowałem ten dokument. Było rzeczą jasną, że rząd usiłuje nadać niezrozumiałemu dla siebie ruchowi charakter rozgałęzionego spisku. Tymczasem nic podobnego nie było. Rosja cała istotnie pokryta była kółkami i kółeczkami, w części komunikującymi się między sobą, i w części obcymi sobie. Ale czyż rząd był w stanie pojąć, zrozumieć, dopuścić samą myśl nieukartowanego ruchu sumień? Zresztą dlaczego zarzucać niepojętność rządowi tylko; czy tak zwana opinia europejska jest w stanie zrozumieć, że samo życie wytwarza przeciwko sobie bunt? Oświecony Europejczyk jest w stanie zrozumieć wszystko prócz sumienia, prócz chęci wdania się w życie ludzkie, stoczenia z nim walki. Europejczyk oświecony rozumie doskonale więzienie, dom rozpusty, nie pojmie nigdy, jak można po prostu nie godzić się na istniejące życie. Dlaczego? Jaki cel? Iść tak bez żadnych szans osobistego zwycięstwa na zgubę pewną. Usiłowałem wniknąć w psychologię otaczających nas ludzi, dozorców, żandarmów, sędziów śledczych. Oni po prostu nie byli w stanie uwierzyć w tę rzeczywistość, jaką mieli przed oczyma. Musieli sobie nas przeistoczyć, przetłumaczyć na swój język, uczynić dla siebie prawdopodobnymi.
Miałem z początku dużo sposobności do obserwowania. Najbardziej utkwił mi w pamięci pewien młodziutki, wprost z arystokratycznej szkoły „prawowiedów”468 wypuszczony sędzia śledczy. Siedziałem wtedy już trzeci miesiąc. Nie odbierałem żadnych wiadomości ze świata, nikt nie odpowiadał na moje próby zawiązania rozmowy przez pukanie. Nabrałem przekonania, że sąsiadujące ze mną cele muszą być puste i że Ola musiała zostać aresztowana. Nie dawano mi też książek do czytania. Zapytałem eleganckiego paniczyka o pięknie wyhodowanych paznokciach, który z paragrafów rosyjskiego zbioru praw skazuje ludzi na powolne doprowadzanie ich do obłędu.
— ...Bo wprawdzie cesarzowi Mikołajowi Pierwszemu podobało się ogłosić Czaadajewa469 wariatem, ale to był tylko pewien rodzaj i nominacji, stworzenie nowego urzędu, nowej rangi, nieprzewidzianej przez Piotra Wielkiego470. Człowiek, który myśli, miał w ten sposób wyznaczone mu przez samego cesarza miejsce. Czy od tego czasu rosyjskie prawodawstwo poczyniło postępy? Jeżeli tak, to muszę przyznać, że metody stosowane są skuteczne.
— Czy mam to zapisać? — zapytał żandarm. — Pan szanowny nigdy jeszcze tak dużo nie mówił.
— Proszę, proszę bardzo — powiedziałem.
— Ja nie wiem — rzekł sędzia śledczy — czy takie protokółowanie będzie na miejscu, czy będzie zgodne z duchem praw.
Roześmiałem się.
— To już niech pan zostawi rotmistrzowi: ducha praw on zna od pana znacznie lepiej. Duch praw rosyjskich to jest właśnie to: wszystko jest wskazane, dopuszczalne przeciwko nam.
— Pan się myli — rzekł urzędniczek.
— Nie, to pan się myli — i jeżeli tak jest, to mi pana szkoda. Pan się łudzi, że pan tu spełnia jakąś funkcję kulturalną. Pan ochrania tylko gwałt, pomaga zabijać pan powoli, nikczemnie ludzi za to, że się w nich obudziło sumienie.
— Sumienie nakazuje szanować prawo i władzę ustanowioną przez Boga — rzekł sentencjonalnie rotmistrz.
Trudno uwierzyć, jak stają się oni głupi, gdy wejdą na drogę rozumowań.
Nie mówiłem z nikim zbyt długo. Uniosłem się. Mówiłem, że każdy dzień istnienia rządu i podtrzymywania przezeń ustroju jest zbrodnią.
— Pan pragnie tylko karierę zrobić, tylko rodzinę mieć, dzieci wychowywać, i to wszystko z łez i krwi. Ilu ludzi jeszcze zamęczyć pan pomoże, nim dojdzie pan do tej kariery? — mówiłem do prokuratora.
— Zamilczeć! — krzyknął rotmistrz.
Zbladłem.
— Nie podnosić głosu, proszę. To jest jedyne miejsce, gdzie w Rosji wolno mówić. Co mi zrobić możecie, nie możecie znieść widoku człowieka, który wami pogardza.
Omdlałem.
Ocknąłem się w ciemnym karcerze. Przetrzymano mnie tydzień tu.
Po tygodniu odprowadzono mnie do innej celi.
Gdym tylko znalazł się w niej, usłyszałem pukanie.
Litera po literze.
— Kto?
Wystukałem nazwisko. Ledwiem doszedł do przedostatniej litery, przerwało mi stukanie niezwykle pośpieszne, jakby wesołe.
— C-z-e-r-n-o...
Przerwałem.
— J-a-s-z... — zacząłem stukać.
Krótkie, szybkie:
— Tak.
Zaczęliśmy teraz pukać po całych wieczorach i nocach, póki nie pomdlały ręce. Jaszka nie wiedział wiele. Aresztowano go wkrótce po powrocie.
— Jak długo siedzisz? — pytałem.
— Czternasty miesiąc — odpowiedział.
Zadrżałem. I ja śmiałem się skarżyć.
— Żemczużnikow siedzi — przerwał Jaszka — Tarutina, Martynow, Bołchowski siedzi. Cały świat siedzi.
Przeszło parę dni. Jakiś młody wachmistrz, którego nie widziałem dotąd, rano podał mi bułkę i z dziwnym uśmiechem powiedział:
— Trzeba rozłamać uważnie, stojąc plecami ku drzwiom.
Z bułki wypadł rulonik papieru, okręcony około czegoś twardego. Poznałem pismo Oli.
„Nareszcie jestem na swobodzie i tu. Miej się na baczności i staraj się mieć siły, za wszelką cenę musimy cię wyrwać stąd. Bądź spokojny, czekaj. Dzisiaj jeszcze nie możemy ci wskazać drogi. Nie jesteśmy pewni. Wołczok wzięty. Czworonogi gotują wielki proces471. Może uda się popsuć im szyki. Staraj się zachować zdrowie, siły i spokój. List zniszcz, papier i ołówek schowaj. Można, zdaje się, będzie korespondować przez oddawcę”.
Odtąd drżałem za każdym wejściem żandarma; po dwóch dniach wachmistrz przestał się pokazywać, natomiast zrobiono rewizję po wszystkich celach. Wachmistrz, jak się okazało, przeraził się i zadenuncjował sam siebie. Żyłem w samotnej trwodze, jak zawiadomić o tym Olę i przyjaciół na swobodzie, aby nie wpadli w żadną zasadzkę. Pukałem o tym do Jaszki, ale on nie wiedział, że w ogóle można było ustalić jaką komunikację ze światem. Nasłuchiwałem teraz dniami i nocami, czy nie usłyszę znajomego głosu, ale wszystko ginęło w mnóstwie szmerów, które ucho, wysubtelnione przez ciszę, nauczyło się chwytać. Czułem, że nerwy rozprężają się straszliwie.
Którejś nocy obudzono mnie.
— Wstawać, ubierać się.
— Po co?
— Zobaczy pan.
Sprowadzono mnie do kancelarii. Tu czekało dwóch żandarmów.
— Pan już uciekał — rzekł urzędniczek. —
Uwagi (0)