Darmowe ebooki » Powieść » Płomienie - Stanisław Brzozowski (chcę przeczytać książkę w internecie .TXT) 📖

Czytasz książkę online - «Płomienie - Stanisław Brzozowski (chcę przeczytać książkę w internecie .TXT) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Stanisław Brzozowski



1 ... 33 34 35 36 37 38 39 40 41 ... 77
Idź do strony:
href="annotations.xhtml#annotation-451" id="anchor-451">451 i krążyła plotka, że wysłał mnie do Rosji sam Blanqui, którego słyszałem jedynie podczas jego przemówień publicznych przed jego aresztowaniem w Paryżu. W ogóle co do programów i haseł panowała w tym czasie jeszcze wielka niejasność. Myliłby się ten, kto by przypuszczał, że moje funkcje miały charakter jakiejś rewizji452. Byłem raczej pewnego rodzaju wędrowną i żywą skrzynką pocztową. Przy charakterze naszej organizacji, jej ustroju, rola moja inaczej nie dawała się wprost pomyśleć. W ogóle powiedzieć mogę, że świat rozsądnych zjadaczów chleba jest absolutnie niezdolny cokolwiek bądź zrozumieć o stosunkach, jakie panują w kołach prawdziwie szczerych rewolucjonistów.

Rozstaliśmy się z Olą możliwie spokojnie. Olę przejmowała żywą radością myśl, że zaczyna się dla niej to prawdziwe, a od każdej bajki fantastyczniejsze nowe życie. W jej usposobieniu w tym czasie było coś z tego zdrowego egoizmu, jaki spotykamy u uczonego oddającego się swojej pracy, artysty, gdy tworzy, światowej dziewczyny jadącej na bal. Ola nie miała wprost czasu ani możności psychicznej odczuć naszą rozłąkę ze strony tego, czym była ona dla mnie. A ja cierpiałem bardzo i wstydziłem się tego. To sprawiało, że byłem w tym czasie trochę szorstki. Ola widziała w tym surowy kult obowiązku i wyrzucała sobie, że jedzie z radością pragnącego zabawy dziecka. Poczciwy Wołczok widział za to wszystko swoimi mądrymi oczami i planował, że sprowadzi mnie do tulskiej grupy, gdy tylko gdzie indziej nie będzie już potrzeba ludzi. Rozstawaliśmy się w każdym razie na krótko: za dwa lub trzy miesiące miałem być w Tule przejazdem.

Gdy myślę o tym okresie i tym, który jeszcze bezpośrednio potem trwał przez czas jakiś, nie mogę wciąż oprzeć się wrażeniu, wiosennego budzenia się przyrody, rozpęczania się pąków, srebrzystej, mowy strumyków.

Wszędzie się spotykało młode, jasne i szczęśliwe twarze.

Tak jest. Nigdzie potem i przedtem nie widziałem tylu i tak głęboko, prawdziwie szczęśliwych ludzi.

Nad głowami naszymi zbierały się jednak chmury, krążyło drapieżne ptactwo.

Coraz częściej nadchodziły wiadomości o aresztach.

III. Carskie łowy

Później, niż przypuszczałem, gdyż dopiero w kilka miesięcy byłem w Tule. Gdym przyjechał pod wskazany adres, otworzyła mi drzwi młoda kobieta w mieszczańskim rosyjskim stroju — krzyknąłem: była to Ola. Zmężniała i rozrosła się: twarz jej opaliła się, oczy patrzyły z jakimś przedziwnym spokojem. Ona zaczerwieniła się z radości, a potem krzyknąwszy: „Michał!”, uderzyła mnie lekko po ustach. Mieszkały tu z Wierą, obok nich mieszkał Chazanow, pracujący w Tule jako ślusarz. Wieczorem byłem zdumiony, słuchając, jak rozmawia Ola z robotnikami, których zbierało się tu kilku. Nie sam już akcent, lecz powaga i pogłębienie, spokój i przystępność wykładu zdumiewały mnie. Ona spostrzegła, zdaje się, moje zdumienie i wykład jej stawał się coraz bardziej potoczysty, coraz bardziej obfitował w świetne przykłady. Zostaliśmy sami. Wiera wyszła gdzieś, a Chazanow majstrował w sąsiednim pokoju. Miałem zawsze ostry słuch; nagle posłyszałem pod oknami ciężkie stąpanie i jak gdyby brzęk ostróg. Namacałem rewolwer w kieszeni i krzyknąłem:

— Chazanow, gaś światło, idą.

W tej samej chwili zgasło światło i Chazanow rzekł:

— Uciekajcie.

Rozległo się gwałtowne stukanie do drzwi. Wychodziły one na ulicę i prowadziły do pokoju Chazanowa. Z naszego pokoju wyjście było do kuchni. Chazanow mruczał coś, zamknąłem nasze drzwi na haczyk, szepnąłem Oli: „Za mną!” i wybiegliśmy do kuchni. Otworzyłem okno i po chwili znalazłem się w ciemnym podwórzu. Zwlekać nie było, czasu, dopadłem jakiegoś płotu, przesadziłem przezeń Olę i po chwili znalazłem się z nią w jakimś ogrodzie. W oknach opuszczonego przez nas mieszkania zamigotało światło. Rozbijaliśmy się wciąż o jakieś drzewa, gałęzie ich kaleczyły nas, było całkiem ciemno. Myślałem tylko o tym, aby oddalać się coraz bardziej od domu i pozostawić między sobą a pościgiem jak najwięcej płotów i ogrodów. Wreszcie znaleźliśmy się obok ulicy, na której stała cerkiew. Tu było najlepiej wmieszać się w tłum spacerujących, pojawienie się jednak nasze na trotuarze453 spoza płotu mogło wywołać zdumienie. Zdecydowaliśmy się jednak. Przeskoczyłem pierwszy i podałem Oli rękę. W naszych strojach nie zwracaliśmy zbyt wielkiej uwagi i słyszałem tylko kilka żartów na temat tego, czegośmy mogli szukać w ogrodzie. Nie uszliśmy jeszcze kilka kroków, gdy usłyszałem za sobą przerywany oddech pościgu. Byłem zdecydowany bronić się i miałem już rewolwer w pogotowiu. Dopadł nas mężczyzna, który rzekł głosem Cyprianowa:

— Miszuk, gonię za tobą z Moskwy: wszędzie biorą.

— Wiem o tym — odpowiedziałem.

— A Wołczok? — spytał Cyprianow.

— Nie wiedzieliśmy, gdzie jej szukać, aby uprzedzić.

Trzeba było też samym schronić się gdzieś. Iść do hotelu byłoby szaleństwem.

Ola jednak znała okolicę.

— Trzeba iść do Marty, praczki — powiedziała.

Okazało się to dość daleko.

Przeszła godzina, nim doszliśmy do suteryn454, pełnych pary.

Zobaczywszy Olę, praczka ucieszyła się i wołała:

— Jak żyjesz, Andrejewna? — zapytała.

Ola opowiedziała, co się stało.

Marta zasępiła się:

— Szkoda Osipowny.

Tu wydawało się dość bezpiecznie.

Rozlokowaliśmy się, Ola wyszła do jakiejś komórki. Po kilku minutach wróciła: była zmieniona nie do poznania. Boso, w zapasce, chuście na głowie wyglądała na służącą lub wiejską robotnicę.

— Chodźmy — rzekła do Marty.

— Dokąd? — zdziwiłem się.

Położyła mi palec na ustach:

— A Wołczok?

Marta wzięła kosz z bielizną, Ola drugi.

— Zuch Andrejewna — rzekł Cyprianow.

Przeszły dwie nieskończenie długie godziny. Dziesięć razy zrywałem się, dziesięć razy zatrzymywał mnie Cyprianow.

Wreszcie weszły obie, zmoczone, gdyż zaczął padać deszcz, i smutne.

— Wołczka wzięli na ulicy — powiedziała Ola. — Chazanow strzelał. Związali go i zbili.

Wyszedł mi z gardła jakiś krzyk.

Tego nie mogłem znieść, tych brudnych rąk, podnoszących się na te szlachetne, święte głowy.

— Gdzie Wołczok? — pytał Cyprianow.

— W cyrkule; Chazanowa powieźli do ratusza.

Spojrzeliśmy na siebie z Cyprianowem.

Była nasza kolej.

Daliśmy Oli paszport i pieniądze. Na jutro Marta miała postarać się o ubranie i odprowadzić ją do najbliższej stacji. Stamtąd do Petersburga, gdzie na razie było bezpiecznie, i pod wskazany adres. Jeżeli powiedzie się, spotkamy się tam, jeżeli nie uda się nic zrobić, wrócimy tu. W razie gdyby nas nie było ani tu, ani tam — tłumaczyć nie potrzeba.

Podeszliśmy pod cyrkuł i zaczęliśmy się rozglądać — nagle Cyprianow zaśmiał się cicho — poza domem ciągnął się ogród. Gdyby okna aresztów wychodziły na ten ogród właśnie...

Po chwili byliśmy w ogrodzie: z głęboką radością ujrzeliśmy szereg małych, wąskich, zakratowanych okienek.

Jak dowiedzieć się, gdzie siedzi Wiera? Cyprianow oparł się odrzewo i zagwizdał z cicha Marsyliankę455.

Z trzeciego okienka na lewo rozległo się stłumione chrząknięcie.

Stanąłem pod oknem. Cyprianow stanął mi na plecy, po chwili zeskoczył:

— Tu.

Odbyliśmy naradę wojenną: o wyjściu przez okno nie mogło być mowy. Myśleć o innym wyjściu byłoby szaleństwem.

Odejść jednak, nic nie przedsięwziąwszy — nie byliśmy w stanie.

Nagle Cyprianow wskazał mi oczami piwnicę. Ciągnęła się ona pod aresztami i miała duże, zakratowane bez szkła otwory.

Kraty jednak trzymały się mocno. Jużeśmy wypróbowali ich dwie, gdy w trzeciej poczułem, że jedna z cegieł chwieje się. W pół godziny krata była wyjęta.

Cyprianow wdrapał się znów po moich plecach do okna, aby zawiadomić Wierę, co się gotuje. Chodziło też o to, aby dała nam znać, chodząc i przystając, w którym miejscu mamy próbować podkopu. Weszliśmy do piwnicy, było całkiem ciemno. Staraliśmy się poruszać w kierunku celi Wołczka. Zrazu nie słyszeliśmy nic, potem ja dosłyszałem dość jasno kroki. Sklepienie musiało jednak być dosyć grube. Nie mieliśmy żadnych narzędzi prócz nożów. Zaczęliśmy nimi obłupywać spój i wapno. Piwniczka była tak głęboka, że trzeba było stawać na palcach. Pracowaliśmy dość długo, nim pierwsza cegła obsunęła się; gdyśmy wyjęli ją, wypadła niespodziewanie druga, kalecząc Cyprianowa w głowę — nie mogliśmy jednak na to zważać. Pracowaliśmy dalej pomimo zasypującego oczy wapna i okruchów cegieł. Wreszcie otwór był dość znaczny. Z cegieł, ziemi i jakichś desek, które namacał Cyprianow, urządziliśmy postument, wdrapaliśmy się nań i z radością poczuliśmy pod ręką spróchniałe drzewo. Nagle usłyszeliśmy chrząknięcie Wiery, zeskoczyliśmy; w celi dał się słyszeć jakiś ruch. Staliśmy kwadrans, aż wreszcie usłyszeliśmy szept Wołczka:

— Teraz można.

To była tak zwana powierka — sprawdzenie, czy wszyscy aresztanci są na miejscu. Deska dźwignęła się wreszcie i po chwili Wołczok wsunął się w moje objęcia.

— A Ola? — pytała, zanim stanęła na ziemi, nie zdążywszy się jeszcze zadziwić, że widzi mnie i Cyprianowa.

Była druga godzina.

Namyślaliśmy się, co robić.

Uznaliśmy, że najbezpieczniej będzie już nie zachodzić do praczki, by nie zwracać uwagi na jej mieszkanie zbytnim ruchem, lecz ujść ogrodami i tylnymi przejściami za miasto, tam laskiem przedostać się do stacji i wskoczyć do pierwszego pociągu.

Plan ten udało się wykonać bez przeszkód.

Jechaliśmy w stronę Moskwy i mieliśmy wysiąść o parę stacji dalej.

Cyprianow cierpiał dość mocno wskutek rany na głowie, którą naprędce Wiera przewiązała mu chustką. Nie mógł zdejmować czapki, aby nie zwrócić uwagi, gdyż chustka musiała być krwią zbroczona.

W drodze okazało się, że ktoś z nas musi pojechać do Moskwy, podczas rewizji były prawdopodobnie wzięte dość ważne papiery; nie można było zwlekać. Najodpowiedniejszy byłem ja do tej wyprawy. Cyprianow był ranny, rysopis Wiery mógł być rozesłany. Rozstaliśmy się, jechałem z adresami administracji i paru osób.

Do Moskwy przybyłem wieczorem.

Rozpytałem się, gdzie leży hotel „Ukraina”, i znalazłszy go, spytałem o numer 28. Portier z jakąś dziwną miną wskazał mi schody; gdym zaczął na nie wchodzić, stanął w nich tak, jakby chciał zagrodzić mi odwrót.

Zwróciło to moją uwagę.

Na korytarzu było ciemno.

Zapalając zapałki, zatrzymałem się przed drzwiami pokojów. Gdym stał pod jednym z nich, otworzyły się one i zobaczyłem policjanta, który usiłując schwycić mnie za rękę, udrapał mnie.

— Pożałujtie.456

Cofnąłem się.

Policjant wypadł za mną.

Trafnym instynktem wiedziony, cofnąłem się w jakąś niszę: wybiegłszy z pokoju, policjant skierował się w kierunku schodów, którymi tu przyszedłem. Przypuszczałem, że hotel musi mieć drugie wyjście.

Zacząłem więc biec w kierunku przeciwnym.

Istotnie: tuż obok prawie natrafiłem na jakieś brudne schody, zbiegłem z nich i wpadłem do bramy. Tu stał policjant wpatrzony w wejście od ulicy.

Jednym ciosem powaliłem go na ziemię i wybiegłem.

W drzwiach schwycił mnie za kołnierz jakiś kupiec.

Odwróciłem się i zadałem mu straszny cios w głowę między oczy.

Wypadłem z bramy i starałem się iść najspokojniej.

Wszedłem do pierwszego sklepu, jaki napotkałem, i kazałem sobie podać rękawiczki.

Nie zwracałem uwagi na to, co dzieje się na ulicy, słyszałem jednak brzęk ostróg i szabel.

Przebierałem ze znudzoną miną w towarze; po rękawiczkach zażądałem krawatu. W sklepie pojawiła się jakaś dwuznaczna figura; gdy jeden z subiektów457 zwrócił się do niej z zapytaniem, czego żąda, przybysz nie odpowiedział, ale zaczął dziwnie chytrze i porozumiewawczo mrugać. O mało nie parsknąłem śmiechem, zachowałem jednak spokój i kazałem sobie podać perfum, ale jak najdelikatniejszych, bo to na podarunek. Teraz figura znikła. Było rzeczą aż nazbyt jasną, że jestem jakimś kupcem albo subiektem, wybierającym się w konkury. Wyszedłszy ze sklepu, zawołałem dorożkarza i targowałem się z nim długo i głośno, podczas gdy jakiś stróż porządku kręcił się koło mnie, usiłując zajrzeć mi w oczy.

Wreszcie siadłem i podałem pierwszy lepszy adres.

Po długim błądzeniu po mieście i z wieloma ostrożnościami dostałem się wreszcie do mieszkania zajmowanego pod jakimś fikcyjnym nazwiskiem przez Ryżego.

Ryży nie wiedział nic o Tule ani o administracji. Zakłopotał się bardzo.

Drukarnia właśnie idzie. Dziś, jutro powinna być. Zresztą było do przewidzenia. Tam w Kijowie w niemożliwy sposób prowadzili sprawę. Jak gdyby Trzeci Wydział458 nigdy nie istniał. Mikołka tam jeden był: strasznie podejrzany.

Przede wszystkim jednak trzeba było uciekać stąd.

W administracji mógł się zdarzyć jakiś ślad.

Umówiliśmy się, że ja odbiorę drukarnię. Ryży oddał mi fracht459, wskazał parę adresów. On miał się jeszcze zająć oczyszczeniem mieszkania.

Schodziłem ze schodów, gdy nagle schwycił mnie ktoś za rękę.

— Ani kroku, w bramie policja.

Wszedłem, a raczej wciągnięto mnie do jakiegoś przedpokoju. Drzwi za mną zamknęły się bez szmeru.

Stałem oszołomiony, kiedym usłyszał brzęk ostróg.

Ta sama ręka wprowadziła mnie do oświetlonego pokoiku.

Była to kobieta lat może pięćdziesięciu: całkiem siwa.

— Skąd pani wie? — zapytałem.

— Wyjrzałam przez okno, zobaczyłam ich, wiedziałam, dokąd idą, chciałam pójść. Usłyszałam, że pan schodzi, myślałam, że to on, i udało mi się choć pana ocalić.

— A skąd pani wiedziała, dokąd oni idą?

Staruszka pochyliła głowę.

— Mojego syna za karakozowski wystrzał wzięli, nauczyłam się od tego czasu rozróżniać.

— A syn pani?

— Umarł w katordze.

Przenocowałem w mieszkaniu staruszki i na drugi dzień nie chciała mnie wypuścić, dopókim sobie nie sprowadził innego ubrania. Nad ranem wywieziono w dorożce Ryżego. Ogoliłem się brzytwą syna mojej staruszki, w nowym kapeluszu, wczorajszych, kupionych w owym sklepie rękawiczkach nie przypominałem chyba wczorajszego pół-rzemieślnika, pół-kupca.

Dzień cały tułałem się po mieście. Do Bołchowskiego bałem się zachodzić: nie wiedziałem zresztą, czy go zastanę. Nie bardzo też spieszyło mi się pod wskazane przez Ryżego adresy. Tu grunt wydawał mi się całkowicie podkopany.

Nareszcie zdecydowałem się: w mieszkaniu spotkałem Olgę Kochanowicz, siostrę Wiery. Trzecia jej siostra, Luba, była wzięta w Ukrainie wraz z Nadieżdą Lebiedziewą460, księciem Czawczewadze461 i Chomiczem. O areszcie Ryżego już wiedziano.

Na drugi dzień mieliśmy już nowe mieszkanie, nająwszy dorożkę, wyruszyłem po drukarnię.

Kiedym podał fracht, urzędnik krzyknął:

— Wynieść numer sto dwadzieścia cztery — i powtórzył

1 ... 33 34 35 36 37 38 39 40 41 ... 77
Idź do strony:

Darmowe książki «Płomienie - Stanisław Brzozowski (chcę przeczytać książkę w internecie .TXT) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz