Uwięziona - Marcel Proust (gdzie czytac ksiazki .TXT) 📖
Uwięziona to piąta część cyklu powieściowego W poszukiwaniu straconego czasu Marcela Prousta, ostatnia z przetłumaczonych przez Tadeusza Boya Żeleńskiego. Jej tematem są przeżycia głównego bohatera związane ze zrealizowaną wreszcie miłością do Albertyny.
Zebrane wcześniej obserwacje dotyczące romansu Odety i Swanna czy Racheli i Roberta de Saint-Loup rzutują nieuchronnie na związek Marcela z ukochaną. Jej fascynująca niegdyś nieuchwytność staje się źródłem udręki. Doświadczenia sprawiają, że każdy gest Albertyny wydaje się Marcelowi symptomem wiarołomstwa i nie wiadomo, na ile podejrzenia zazdrosnego kochanka są uzasadnione. Pętla coraz bardziej się zaciska. On prześladuje kochankę, ona znajduje coraz więcej przyjemności w mnożeniu dwuznacznych tajemnic.
- Autor: Marcel Proust
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Uwięziona - Marcel Proust (gdzie czytac ksiazki .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Marcel Proust
Muzycy nie przypominają sobie tej straconej ojczyzny, ale każdy z nich zostaje zawsze bezwiednie zestrojony z nią w jakiemś unisono; szaleje z radości kiedy śpiewa wedle swojej ojczyzny, zdradza ją czasem dla miłości sławy. Ale wówczas, szukając sławy, ucieka od niej, a znajduje sławę jedynie gardząc nią, kiedy — bez względu na temat jaki bierze — intonuje ów osobliwy śpiew, którego monotonia dowodzi stałości elementów składających jego duszę, bez względu bowiem na przedmiot, artysta zostaje wierny samemu sobie. Ale wówczas cały realny osad tych składników, który zmuszeni jesteśmy zachować dla siebie, którego nie może udzielić w rozmowie nawet przyjaciel przyjacielowi, ani mistrz uczniowi, ani kochanek kochance, owo niewysłowione, różnicujące to co każdy odczuł i co musi zostawić na progu zdań, w których może komunikować się z drugimi jedynie w zakresie zewnętrznych i nieinteresujących wspólnych punktów, czyż nie ujawnia się w sztuce, w sztuce jakiegoś Vinteuila, Elstira, w tęczowych barwach wyrażając tajemnicę owych światów, które zwiemy indywiduami i których bez sztuki nie poznalibyśmy nigdy? Skrzydła, inny aparat oddechowy, któreby nam pozwoliły przebyć bezmiary, nie zdałyby się nam na nic, bo gdybyśmy się udali na Marsa i na Wenus zachowując te same zmysły, wszystkiemu co moglibyśmy tam ujrzeć, dałyby one tę samą postać jaką oglądamy na ziemi. Jedyną prawdziwą podróżą, jedyną kąpielą w wodzie Młodości, byłoby iść nie ku nowym krajobrazom, ale mieć inne oczy, widzieć wszechświat oczami kogoś innego, stu innych, widzieć sto światów, które każdy z nich widzi, którym każdy z nich jest; a to możemy uczynić z jakimś Elstirem, z Vinteuilem; z podobnymi do nich lecimy naprawdę z gwiazd na gwiazdy.
Andante skończyło się rzewną frazą, której oddałem się cały; zaczem przed następną częścią nastąpiła chwila spoczynku, kiedy wykonawcy odłożyli instrumenty a słuchacze wymienili nieco wrażeń. Pewien książę, chcąc dowieść znawstwa, oświadczył: „To bardzo trudne do dobrego odegrania. Milsze osoby rozmawiały chwilę ze mną. Ale czem były ich słowa, które, jak wszelkie zdawkowe słowo ludzkie, zostawiały mnie tak obojętnym, wobec niebiańskiej frazy, z którą dopiero co rozmawiałem? Byłem w istocie jak anioł, który, strącony z raju, spada w płaską rzeczywistość. I jak pewne stworzenia są ostatniemi świadkami jakiejś formy której natura poniechała, tak ja dumałem, czy muzyka nie jest jedynym przykładem tego, czem mogłoby być porozumienie dusz, gdyby nie było wynalazku mowy, formacji słów, analizy myśli. Muzyka jest niejako możliwością nie mającą następstw; ludzkość weszła na inne drogi — języka mówionego i pisanego. Ale ten powrót do czegoś nie dającego się zanalizować był tak upajający, że po wyjściu z tego raju, zetknięcie się z istotami mniej lub więcej inteligentnemi zdawało się straszliwie mdłe. W czasie muzyki mogłem sobie przypominać istoty ludzkie, łączyć je z nią; lub raczej łączyłem z muzyką wspomnienie jednej tylko osoby — Albertyny. I fraza, która kończyła andante, zdawała mi się tak boska, że powiadałem sobie, iż szkoda że Albertyna nie wie — a gdyby wiedziała, nie zrozumiałaby — jakim zaszczytem jest dla niej być zespoloną z czemś tak wielkiem co nas kojarzy i od czego ona pożycza niejako patetycznego głosu. Ale skoro muzyka się przerwała, obecne w salonie istoty zdawały się nazbyt żadne.
Podano chłodniki. P. de Charlus zaczepiał od czasu do czasu któregoś lokaja: „Jak się miewasz? czyś dostał mój bilecik? Przyjdziesz? Zapewne, była w tych zagadywaniach swoboda wielkiego pana, który sądzi że komuś pochlebia i bardziej jest spoufalony z ludem od mieszczucha; ale była i chytrość przestępcy, który myśli, że to z czem publicznie paraduje, staje się tem samem niewinne. I dodawał tonem Guermantes pani de Villeparisis: „To dzielny chłopak, dobry charakter, często zatrudniam go u siebie. Ale te finty zwracały się przeciwko baronowi, bo jego poufałe grzeczności i bileciki do lokajów zdawały się jednak czemś dość osobliwem. Sami lokaje czuli się zresztą bardziej zakłopotani niż dumni, przez wgląd na kolegów.
Tymczasem septet, który rozpoczął się na nowo, zbliżał się ku końcowi; na parę zawodów jakaś fraza z sonaty wracała, ale za każdym razem zmieniona, w innym rytmie, z innym akompanjamentem, ta sama a przecie inna, tak jak odradzają się rzeczy w życiu; i była to jedna z tych fraz, które, mimo iż nie podobna zrozumieć co za powinowactwo wyznacza im jako jedyne i nieodzowne mieszkanie przeszłość pewnego muzyka, znajdują się tylko w jego utworach i zjawiają się stale w dziele, niby jego wróżki, dryady, bóstwa domowe. Zrazu wyróżniłem w septecie dwie lub trzy takie, które mi przypomniały sonatę. Niebawem spostrzegłem inną frazę z sonaty, jeszcze tak daleką że ją ledwo poznałem; skąpana w fioletowej mgle, która wznosiła się zwłaszcza w ostatniej części dzieła Vinteuila, tak iż nawet kiedy wprowadzał jakiś taniec, była niby uwięziona w opalu; wahała się, zbliżyła, pierzchła jak spłoszona, potem wróciła, splotła się z innemi, przybyłemi — jak się dowiedziałem później — z innych dzieł: wezwała jeszcze inne; te stawały się znowuż naprzemian pełne pokus i perswazji i zawodziły koło, boskie lecz niewidzialne dla większości słuchaczy, którzy, mając przed sobą jedynie gęstą zasłonę i nie widząc przez nią nic, w dowolnych miejscach przerywali okrzykami podziwu ciężką nudę, która dławiła ich śmiertelnie.
Potem te frazy oddaliły się, z wyjątkiem jednej, wracającej kilka razy, przyczem twarzy jej nie mogłem ujrzeć; ale była tak pieszczotliwa, tak inna — jak inna była z pewnością dla Swanna lekka fraza z sonaty — od tego, czego pragnienie obudziła we mnie jakakolwiek kobieta, tak słodkim głosem ofiarowywała mi szczęście, naprawdę warte osiągnięcia — niewidzialna istota, której języka nie znałem a którą rozumiałem tak dobrze — jedyna może Nieznajoma, którą mi kiedy dane było spotkać. Potem ta fraza rozpadła się, przeobraziła, jak owa „swannowska” fraza w sonacie, i znów stała się tajemniczem początkowem wołaniem. Przeciwstawiła się mu inna fraza, bolesna, ale tak głęboka, tak nieuchwytna, tak wewnętrzna, niemal tak organiczna i sięgająca do trzewi, że kiedy wracała, niewiadomo było, czy to są nawroty tematu muzycznego czy newralgji.
Niebawem dwa motywy sprzęgły się w zapasach; to jeden z nich znikał zupełnie; to znów dostrzegało się jakiś strzęp drugiego. Zmagania, prawdę rzekłszy, jedynie energij; bo jeżeli ścierały się te istoty, to wyzwolone z fizycznego ciała, ze swej postaci, imienia, znajdując we mnie widza duchowego, nie dbającego również o nazwy i o swoiste cechy, pochłoniętego jedynie ich niematerjalną i dynamiczną walką, namiętnie śledzącego dźwięczne jej perypetje. Wreszcie zatryumfował motyw radosny; to już nie był ów niespokojny prawie apel rzucony w puste niebo; to była niewysłowiona radość jakgdyby płynąca z Raju; radość równie odmienna od radości sonaty, jak od słodkiego i poważnego anioła Belliniego, grającego na teorbanie, mógłby być różny jakiś archanioł Mantegny, odziany w szkarłatną suknię i dmący w puzon. Wiedziałem, że tego nowego odcienia radości, tego wołania ku ponadziemskiej radości nie zapomniałbym nigdy. Ale czy mogłaby się kiedy ziścić dla mnie? Pytanie zdawało mi się tem ważniejsze, ile że fraza ta mogła najlepiej scharakteryzować owe sprzeczne z resztą mego życia, z widzialnym światem, wrażenia, które w rzadkich odstępach odnajdywałem w swojem życiu jako wytyczne punkty dla zbudowania prawdziwego życia: wrażenie wież w Martinville, drzew w pobliżu Balbec. W każdym razie, aby powrócić do swoistego akcentu tej frazy, jakież to było osobliwe, że przeczucie najodmienniejsze od tego co nam wyznacza przyziemne życie, że najśmielsze zbliżenie się do zaziemskiej radości, zmaterjalizowało się właśnie w smutnym i poprawnym mieszczuchu, którego spotykaliśmy na majowych nabożeństwach w Combray; ale zwłaszcza jak się to stało, że tę najdziwniejszą rewelację nieznanego typu radości zdołałem otrzymać od niego, skoro, jak powiadano, umierając zostawił tylko sonatę, reszta zaś prawie nie istniała, zagrzebana w notatkach niepodobnych do odczytania. Niepodobnych do odczytania, w końcu jednak odczytanych, siłą cierpliwości, inteligencji i czci, przez jedyną osobę, która dość długo żyła w pobliżu Vinteuila, aby dobrze poznać jego sposób pracy, aby odgadnąć znaki jego instrumentacji: była nią przyjaciółka panny Vinteuil. Jeszcze za życia wielkiego muzyka, poznała kult, jaki córka Vinteuila żywiła dla ojca. Właśnie z powodu tego kultu, w chwilach kiedy się idzie nawspak prawdziwym skłonnościom, obie dziewczyny mogły znaleźć obłąkaną przyjemność w profanacjach, które swego czasu opisałem. (Adoracja dla ojca była wręcz warunkiem świętokradztwa córki. Niewątpliwie, powinny były sobie odmówić rozkoszy tego świętokradztwa, ale nie wyrażało ich ono całkowicie). Zresztą profanacje te stawały się coraz rzadsze, w końcu znikły zupełnie, w miarę jak fizyczne i chorobliwe stosunki, niby mętny i dymny żar, ustąpiły płomieniowi wzniosłej i czystej przyjaźni. Przyjaciółkę panny Vinteuil przeszywała czasem dotkliwa myśl, że może ona przyspieszyła śmierć starego. Trawiąc lata na odcyfrowywaniu rękopisów Vinteuila, ustalając niemylnie lekturę tych hieroglifów, przyjaciółka panny Vinteuil miała tę pociechę, że muzykowi, którego ostatnie lata zasmuciła, zapewniła w odpłatę nieśmiertelność. Stosunki nie uświęcone prawem wynikają z węzłów pokrewieństwa równie wielorakich, równie złożonych, jedynie silniejszych niż te które się rodzą z małżeństwa. Nawet nie wdając się w rozważanie stosunków o charakterze zbyt specjalnym, czyż nie widzimy co dnia, że cudzołóstwo, kiedy się wspiera na prawdziwej miłości, nie osłabia uczuć i powinności rodzinnych, ale je wzmacnia. Wiarołomstwo wprowadza ducha w literę, która bardzo często w małżeństwie pozostałaby martwa. Dobra córka, która jedynie przez konwenans będzie nosiła żałobę po drugim mężu matki, ileż wyleje łez opłakując człowieka, którego matka wybrała z pośród wszystkich za kochanka. Zresztą panna Vinteuil działała jedynie przez sadyzm, co jej nie usprawiedliwiało, ale znajdowałem później niejaką słodycz w tej myśli. W chwili gdy profanowała z przyjaciółką fotografję ojca, musiała (tak myślałem) zdawać sobie sprawę, że wszystko to jest jedynie chorobą, szaleństwem, nie zaś prawdziwem i radosnem okrucieństwem, jakiegoby pragnęła. Myśl, że to jest jedynie komedja okrucieństwa, psuła jej rozkosz. Ale jeżeli ta myśl mogła jej wrócić później, wówczas, tak jak zepsuła rozkosz, tak musiała zmniejszyć jej cierpienie. „To nie byłam ja — musiała sobie powiedzieć; byłam obłąkana. Chcę się jeszcze modlić za ojca, nie rozpaczać o jego dobroci. Ale możliwe jest, że ta myśl, która z pewnością nastręczyła się jej w rozkoszy, nie nastręczyła się jej w cierpieniu. Byłbym chciał móc jej podsunąć tę myśl. Jestem pewny, żebym jej oddał przysługę i że zdołałbym stworzyć dość słodką styczność między nią a wspomnieniem ojca.
Niby z nieczytelnych kajetów, w których genialny chemik, nie wiedząc że śmierć jego jest tak bliska, notuje odkrycia, mające może zostać na zawsze nieznane, przyjaciółka panny Vinteuil wydobyła z papierów bardziej nieczytelnych niż papyrusy wypełnione pismem klinowem, wiecznie prawdziwą, wiekuiście płodną formułę owej nieznanej radości, mistycznej nadziei szkarłatnego anioła poranku. A ja, dla którego, mniej może niż dla samego Vinteuila, ta kobieta była także, jeszcze tego wieczora — miała być zwłaszcza w przyszłości, budząc na nowo zazdrość o Albertynę — przyczyną tylu cierpień, dzięki niej, w odpłatę, mogłem usłyszeć dziwne wołanie, którego nie przestanę już słyszeć nigdy, jako przyrzeczenie i dowód, że istnieje coś innego niż nicość, którą znalazłem we wszystkich rozkoszach i w samej miłości; coś możebnego do osiągnięcia zapewne przez sztukę; i że, jeżeli życie wydawało mi się tak czcze, to przynajmniej nie wyczerpało ono wszystkiego.
To co młoda kobieta, dzięki swojej pracy, objawiła z Vinteuila, to było, prawdę rzekłszy, całe jego dzieło. Przy tym septecie, niektóre frazy z sonaty, jedyne które publiczność znała, zdawały się tak banalne, iż niepodobna było zrozumieć, jak mogły niegdyś budzić tyle zachwytu. Podobnie dziwi nas, że przez lata kawałki tak błahe jak Pieśń do gwiazdy, Modlitwa Elżbiety mogły wprawiać na koncertach w szał fanatyków, którzy klaskali bez końca i krzyczeli bis, po skończeniu utworów będących przecież nędzą dla nas, znających Tristana, Złoto Renu, Śpiewaków norymberskich. Trzeba przypuszczać, że te bezbarwne melodje już zawierały, choć w minimalnych (i przez to może łatwiejszych do przyswojenia) ilościach, coś z oryginalności arcydzieł, jedynych które dziś liczą się dla nas, ale których zrozumienie utrudniałaby może sama ich doskonałość; tamte przygotowały im może drogę w sercach. To pewna, że jeżeli tamte melodje dawały mgliste przeczucie przyszłego piękna, grążyły je w powszechnej nieświadomości. Tak samo z Vinteuilem; gdyby umierając zostawił — poza pewnemi partjami sonaty — jedynie to co zdołał skończyć, wówczas to coby się zeń znało byłoby,
Uwagi (0)