Kaśka Kariatyda - Gabriela Zapolska (baza książek online .TXT) 📖
Kaśka Olejarek, prosta, naiwna dwudziestolatka o postawie i urodzie antycznego posągu-podpory, trafia na służbę do państwa Budowskich. Szybko okazuje się, że małżeństwo jej nowych pracodawców nie jest idealne, a ich intrygi i wzajemna niechęć wpływają na życie reszty domowników. Kaśka zakochuje się w stróżu i z biegiem czasu coraz bardziej wikła w panujące wokół niezdrowe stosunki. Nieświadomie przyczynia się do własnego upadku.
Czy zdoła, niczym prawdziwa kariatyda, utrzymać ciężar, który spadł na jej barki? A może padnie ostatecznie ofiarą mieszczańskiego zakłamania i własnych namiętności?Kaśce Kariatydzie, podobnie jak wielu innym powieściom naturalistycznym, od początku towarzyszyły liczne kontrowersje. Silne emocje budziły tak drastyczna tematyka, jak i krytyka mieszczańskiej moralności.
Gabriela Zapolska (właściwie Maria Gabriela Janowska) słynęła z dzieł naturalistycznych i zaangażowanych społecznie. Oprócz prozy pisała też utwory dramatyczne, m.in. Moralność pani Dulskiej.
- Autor: Gabriela Zapolska
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Kaśka Kariatyda - Gabriela Zapolska (baza książek online .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Gabriela Zapolska
Ciemno już było zupełnie. W gęstwinie trzeszczały suche gałęzie pod ostrożnie stawianymi stopami. Szepty, urywane słowa, niekiedy przekleństwa wydobywały się z szczelnie posplatanych gałęzi okrytych nocnymi cieniami. U stóp góry miasto połyskiwało tysiącem świateł, strzelając w górę czarną masą wież lub krzyżów. Gdzieniegdzie na stromym stoku góry bielał jeszcze śnieg nieroztopiony, a gęsto ustawione pnie drzew tworzyły miejscami formalne kryjówki zasnute bezlistnymi jeszcze krzakami. Wilgoć i przenikliwe zimno wydzielało się jeszcze z tej ziemi rozmokłej, nieogrzanej promieniami słońca. A przecież co chwila Kaśka potykała się o jakąś istotę ludzką przytuloną do wilgotnej ziemi, drżącą w podartych łachmanach, skurczoną pod pniem drzewa. Czasem była to większa grupa ludzi, szeptających37 między sobą, naradzających się wśród tej nocnej ciszy nad sposobami zdobycia może... kęsa chleba. Pomiędzy drzewami błąkały się postacie kobiece, schylone, obszarpane, straszne w swym zbydlęceniu, ohydne, niegodne miana kobiety. Od czasu do czasu przeciągał patrol złożony z kilku zaspanych żołnierzy. Patrol ten był ślepy i głuchy na to, co się dokoła niego działo. Pomijał rzeczywistych zbrodniarzy, napadając na istoty mniej szkodliwe, a nędzą i głodem do włóczęgi zmuszone.
Była to jedna wielka jaskinia zbrodni i rozpusty, której za płaszcz służyły nocne cienie, a za siedlisko krzaki leszczyny. Złodzieje, rozpustnice, nędzarze tłoczyli się, kłócili, zabijali, kochali nawet w tych kryjówkach, staczając ze sobą walkę o byt, o kawałek chleba, o suchsze miejsce dla złożenia głowy...
Kaśka wsunęła się także w te krzaki i usiadła na obalonym pieńku. Głodna była i dopiero teraz głód poczuła. Nie miała ani grosza, a zresztą gdyby nawet miała pieniądze, czuła, że trudno jej będzie wstać i pójść dalej. Do Budowskich wrócić nie mogła; czuła, że straciła miejsce, do którego wstyd nie dozwalał jej powracać. Nie znała więcej nikogo i nie miała żadnych drzwi, do których zapukać by mogła. Przechodzący patrol przejmował ją strachem, przytulała się do pnia drzewa, kryjąc się o ile możności w cieniu. Wiedziała, co ją spotka, gdy policja zastanie ją obszarpaną, samą, siedzącą wśród gęstwiny. Dojmujące zimno przenikało całe jej ciało, zęby dzwoniły, uderzając o siebie. Włożyła w usta palec, pragnąc umniejszyć przykrość podobnego drżenia. Z głodu chwytały ją mdłości i ślina płynęła do ust. Oddałaby w tej chwili kilka lat życia za kawałek chleba.
Siedziała tak długą chwilę, gdy nagle drgnęła, zobaczywszy wysoki cień przed sobą. Była to kobieta chuda, okryta szmatami, z rozczochraną głową i strasznym wyrazem twarzy. Tylko dwa rzędy wspaniałych, białych zębów błyskały z warg bezkrwistych, zeschłych jak całe ciało przeświecające spod dziurawej odzieży.
— Czego tu chcesz, wiedźmo jedna? — wyszeptała ochrypłym głosem. — Idź stąd, to mój plac...
Kaśka podniosła głowę.
— Pozwólcie mi trochę posiedzieć, pniaka wam nie ugryzę — odpowiedziała wolno, z najwyższym wysiłkiem — chora jestem, jak odejdzie ode mnie, to pójdę...
Kobieta wzięła się pod boki.
— Jakeś chora, to gnaj do śpitala, a porządnym ludziom drogi nie zawalaj!
Kaśka nie usuwała się przecież, pomimo braku gościnności, jakiego doznała.
— Jesteście przecież kobieta, to musicie mieć litośne serce — wyszeptała — pniak duży, pomieścimy się obie.
Kobieta postała chwilę, jakby namyślając się nad tym, co zrobić miała. Wreszcie litość przemogła złe usposobienie, bo machnąwszy ręką, nieznajoma usiadła koło Kaśki, maczając swe źle obute nogi w roztopionej ziemi.
— A skąd żeście się tu wzięli, boście frajerka, widać to zaraz, bo mordy dobrze użyć nie potraficie. Inna to by dopiero na mnie peronelę wywarła. No, gadaj, kiedy dobrze z tobą kuniruję, co cię tu naniosło?
Kaśka wahała się z odpowiedzią. Ta cuchnąca kobieta, od której zalatywała ostra woń wódki i błota, budziła w niej odrazę. Odór alkoholu wzmacniał jej nudności i odurzał do reszty. Trzeba jednak było coś odpowiedzieć.
— Jestem teraz przez miejsca i nie mam gdzie spać...
— Owa! — odparła nieznajoma — to ci termedyja38! Ja tu cztery roki nocuję, a dobrze mi. Lokal fraj39, a pościeli prać nie trza.
Zamilkła na chwilę, po czym, wyjąwszy chleb zza pazuchy, jeść żarłocznie poczęła.
Kaśka odwróciła szybko głowę. Nie mogła spojrzeć na jedzącą. Doznawała strasznych cierpień; zdawało jej się, że wszystkie wnętrzności skręcają się w niej w jeden węzeł. Łzy oczy jej zaciągały mgłą, przez którą nic rozróżnić nie mogła.
— Ja to znam, że cię taka pierwsza nocówka w pięty trze — mówiła dalej kobieta — ale jak się nie ma zatabaczonego krajcara, to dobry psu i gnat. A byłaś już w furdydze?...
— Byłam — odparła cicho Kaśka.
— Ha! No, to bez stalunku już masz prawo do placu. Jakby cię jaki hetnik chciał stąd gnać, to zaraz gadaj, coś w furdydze była. Nikt cię już nie ruszy!...
Kaśka ukryła twarz w obu rękach. Tak! Niezaprzeczenie, była już włóczęgą nocną, karaną policyjnie; ta straszna, obszarpana kobieta przyznała jej to stanowisko, a bytność w policji nadawała jej prawo do zajmowania kryjówek na Wysokiej Górze. A więc i tam były prawa, był próg, który trzeba było przekroczyć, zanim się dostało kawałek ziemi wilgotnej i szmat nieba nad głową!
Kobieta patrzyła teraz na pochyloną Kaśkę, nagle trąciła ją w bok, mówiąc:
— A cóżeś ty zmalowała? Świstnęłaś co? Sujkę komu dałaś? Grzebnęłaś kogo? No, gadaj, morowa lalu!
Kaśka potrząsnęła głową.
Nie — nie zabiłam nikogo. Przecież nie chciała się spowiadać ze swoich postępków przed tą kobietą. Tak jak przed panem Rimotatem w inspekcyjnej izbie zamilkła, tłumiąc w sobie ból i przyczyny tego bólu. Nieznajoma uczuła się obrażona.
— Ho! Jaka mi marmuzela40, sekretnica! Nie chce wydusić, boi się! Cóż to ja wyzieram na prześpiegaczkę? A dawnoś wyszła z furdygi?
— Popołudniu!
— Żarłaś co?
— Nic.
— Na, żryj! A nie obetkaj się zanadto i nie połam zębów: hu! ha! To ci ananasy taki chleb. Wojtek forspan41 mi go dał... wiesz, ten Wojtek połamany... to mój kochanek.
Mówiąc to, podawała kawałek sczerstwiałego chleba. Ręce trzęsły się Kaśce, gdy uchwyciła to nędzne pożywienie, które poniosła do ust z żarłocznością wygłodzonej bestii.
Kobieta patrzyła chwilkę, po czym, wyjąwszy z włosów dwie pogięte szpilki, rozrzuciła dokoła resztki zrudziałych kosmyków.
— Łeb boli, szelma — zaczęła, wyciągając nogi w kałuży i klapiąc nimi po błocie — jak służba psia jucha nadejdzie, to każę im ugotować czarnej kawy i podać sobie w łóżku. Tylko taładajstwo się powlokło i dzwonka nie mam!
Nagle poczęła się śmiać serdecznie.
— Wiesz ty, kolko cholerna, że ja miałam ćtery pokojów i sługę. Cały dzień ją po pysku waliłam, a w nocy to ćterdzieści razy kazałam jej wstawać i kawę czarną gotować. Ot tak, prost bez złość. I ja byłam sługą, to jak mnie potem los spotkał, to się pomstowałam na kim wlazło. Potem sama zeszłam na wycierkę, ale com użyła, tom użyła!
Przeciągała się teraz, przechylając w tył głowę. Chude ramiona podawała w tył i przymykała oczy. Po czym trąciła znów Kaśkę i spytała:
— A ty masz kochanka?
Kaśka przestała jeść, bo kurcz nerwowy zacisnął jej gardło, nie była w stanie odpowiedzieć na rzucone sobie pytanie.
Nieznajoma nie czekała na odpowiedź.
— Masz pewnie jakiego smarowoza, co cię w trąbę puści... znam ja to, znam! Weźmie porządną dziewkę, a potem ją wykieruje na śmiecie. I mnie tak jeden maszkara zrobił. Niech go pomsta spotka! Ot, raz to najtrudniej, potem to już się otrzaska i tak już na przepadłe... I ty tak zejdziesz.
Kaśka porwała się z pniaka.
Co? ona miałaby zostać tym samym, czym ta kobieta? Miałażby się zwalać do tego stopnia i upaść bez powstania? Czyż dla niej nie ma ratunku? Nie ma już wyjścia?
— A patrz, żebyś dziecka nie miała — skrzypiał dalej głos nieznajomej. — To szczenię musiałabyś gdzie zdusić albo podrzucić jak ja moje, bo w służbę cię z dzieciakiem nikt nie weźmie, a funduszów na mamkę nie masz. To najgorsza cholera i bez to my wszystkie idziemy na marne.
Na marne! Tak! Kaśka nie pomyślała o tym nigdy. Dziecko. Zimny dreszcz przebiegł ją na to słowo; szukać musi innej służby, boć ją Budowscy już nie przyjmą.
— Chłop każdy łajdak, nawet ci szmaty nie zapłaci — ciągnęła dalej kobieta — turbacja na twoim łbie, a potem to jeszcze plują i na dziecko sobaczą. Tak to już!...
Kaśka porzuciła trzymany w ręku kawałek chleba i poczęła przedzierać się przez krzaki, kierując się ku miastu. Pędził ją jakiś szalony strach, nieokreślona trwoga... chciała zobaczyć Jana i upadłszy mu do nóg, prosić o przebaczenie za to, co zrobiła.
Wszystko, byle nie to! Byle nie zostać taką kobietą jak ta, której chleb przed chwilą jadła.
— A cóżeś tak wyciągnęła swoje giczały, chorobo czeska? Nawet mi za żarcie nie podziękujesz? — wołała nieznajoma. — Gnaj, gnaj! przyjdziesz nazad! Nie takie jak ty stąd drałowały... a nazad lazły, oj, oj!
I rozciągnąwszy się na pniu, gwizdać poczęła.
Kaśka tymczasem, brnąc w błocie i osuwając się na kolana, wydostała się na drogę okalającą dokoła podstawę góry. Wąskie, ścieśnione uliczki rozchodziły się promieniami, a wszystkie błyskały rzędem jasno oświetlonych okien przecinających ściany nędznych i zapadłych w ziemię domostw. Bandy obdartych mężczyzn przeciągały przez ulice, zaglądając do tych okien, z których wydobywały się wybuchy śmiechu i dźwięki rozstrojonych skrzypiec. Był to przedsionek piekła, to nagromadzenie jaskiń rozpusty i zbrodni. Otwarte drzwi zachęcały przechodniów. Chwilami wybuchały z wnętrza domostw straszne krzyki. Czasami znów wypadała nagle gromada bijących się mężczyzn i kobiet i napełniała powietrze wrzaskiem i przekleństwami. Cały ten kłąb ciał tłukł się o szpiczaste kamienie, czerwieniąc krwawą posoką nierówny bruk. Po czym nikli znów we drzwiach i za chwilę odzywał się przejmujący głos skrzypiec. Tylko krwawe plamy pozostawały jako ślad świeżo odbytej walki.
Kaśka pędem przebiegła jedną z tych uliczek, jakaś nadludzka wola wzbudziła się w niej w tej chwili. Niedługo wydobyła się w inną dzielnicę miasta, pozostawiając za sobą zaułki, zionące pijaństwo i zbrodnie. Ciemność nocy kryła jej brud i zaniedbanie, przechodnie nie odwracali już za nią głowy. Ona śpieszyła, nurkując pod murami domów, nabierając powoli przyzwyczajenia skrywania się przed oczami ludzi. Nareszcie stanęła na ulicy, przy której mieszkali Budowscy. Rząd słabo płonących latarni oświetlał źle szeroką i długą przestrzeń. Tej nocy magistrat zrobił umowę z księżycem, aby dopomógł mu w oświetleniu miasta. Księżyc wszakże zasłoniły chmury i dlatego to ciemności zaległy ulice i zasłały czarną szmatę na brukach ulicznych.
Kaśka przecież pomimo ciemności przebywa szybko przestrzeń. Jest już u bramy; nie namyślając się długo, chwyta za gałkę od dzwonka i szarpie ją z nerwowym niepokojem. Wszakże tu powinna mimo wszystko znaleźć przytułek i obronę przed nędzą. Zbiła Rózię, ale Jana mimo to się nie wyrzekła, wyrzec się nie mogła. Dzwoni raz drugi, bo furtka nie otwiera się jeszcze. Miejskie zegary biją pierwszą godzinę urywanym, przeciągłym jękiem, który drga w powietrzu. Spóźniona dorożka wałęsa się, napełniając ulicę turkotem nierównym, szarpiącym uszy hałasem. Po krótkiej chwili poza bramą dają się słyszeć ciężkie kroki bosych nóg. Kaśka ze wzruszenia opiera się o ścianę. Poznaje chód Jana, wie, że to on jest tak blisko niej, oddzielony tylko warstwą drzewa. Furtka otwiera się, a w głębi bieleje postać stróża w nocnej odzieży. Stoi zły i rozespany, klnąc w duszy spóźnionego przechodnia, ale rękę mocą nałogu wyciąga do odebrania należnej szóstki. Tymczasem zamiast spodziewanego lokatora, zjawia się przed nim wysoka, obdarta istota, w której w mgnieniu oka poznaje Kaśkę.
Czegóż chce jeszcze ta dziewka? Czy przyszła robić nowe awantury, drapać go i bić po nocy? Do tego nie dopuści — musi raz z nią skończyć. I zanim Kaśka zdołała wejść do wnętrza bramy, otrzymuje silne pchnięcie, które ją przymusza cofnąć się z progu. Znalazłszy się na ulicy, wyciąga mimo to błagalnie ręce i woła zdławionym głosem:
— Janie! Janie! Posłuchaj!...
Ale on nic nie słucha. Potok obelżywych słów wymówionych półgłosem wylewa się z wnętrza bramy. Czuje, że z tą dziewką skończyć musi, inaczej czepiać się go będzie jak rak. Zbił ją, a ona wróciła! Najlepiej ostro, a musi przecież ustąpić.
Drżąc cały ze złości, zatrzaskuje bramę i obraca kluczem z najwyższą pasją i oburzeniem. Tamtą drugą ze strychu wygnał także. Znudziły mu się obie: Kaśka swymi płaczami, Rózia bezustannym chichotem, jest teraz „wolny” i dobrze mu z tym.
Poza bramą została teraz Kaśka. Stała chwilę jeszcze, nie zdając sobie dokładnej sprawy z całego położenia. Wprędce jednak zrozumiała, co ją spotkało. Ostatnia nadzieja połączenia się z Janem przepadła razem z łoskotem zamykającej się bramy.
I nagle pod sercem kobiety poruszyło się coś słabo, ale mimo to wyraźnie. Szarpnęło nią to poruszenie w dziwny sposób, drgnęła cała i instynktowo wyciągnęła ręce w stronę bramy. Nowe życie budziło się w niej, druga istota niepewnymi ruchami dawała znać o swym istnieniu... ożywiała się w tę noc chmurną, ciemną, pod wpływem nędzy i cierpienia.
Kaśkę pomimo zimna pokrył pot — zęby zacięła konwulsyjnie... pomimo swego niedoświadczenia, instynktem właściwym samicom odgadła i zrozumiała, co się w niej działo. Miała zostać... matką!
Stała tak długo na środku chodnika, czerniąc się jak słup wbity w ziemię. Nie ona jedna teraz cierpiała nad niegodziwością Jana. Miała towarzysza niedoli, który wstrząsał jej łonem, rwąc się na świat do cierpień i głodu...
Poza bramą zaległa cisza.
Jan znużony upadł na posłanie i chrapał, śpiąc smaczno. Kaśka przedstawiała go sobie w tej ciasnej a przecież zacisznej komórce, otulonego w ciepłą derkę, którą się na noc owijał. Ona przecież drżała z zimna i wewnętrznego wzruszenia. Znużona głowa bezwiednie szukała oparcia, ochrony. Szeroko rozwartymi oczami wpatrywała się w czarną masę bramy, ręce jej kurczowo przyciskały drgające łono. Spoza zaciśniętych warg wybiegało tylko jedno słowo powtarzane z uporem graniczącym z obłędem:
— Dziecko! Dziecko!
*
I zaczęły się teraz dla Kaśki dnie najstraszniejszej nędzy i niedoli. Budowski, powiadomiony o wszystkim, napisał jej odpowiednie świadectwo w książeczce służbowej, piętnując ją tym samym na najnikczemniejszą istotę. Nie zastanawiał się nad powodami błędu, nad okolicznościami, które ten błąd stworzyły. Nie rozumował również, że podobnym świadectwem strąca dziewczynę w przepaść, a odbierając jej możność zarobku, zmusza niejako do zapisania się w rzędy prostytutek lub złodziejek ulicznych.
Budowska również nie troszczyła się o dawną swą powiernicę. Gdy Kaśka przyszła wreszcie zabrać swój kuferek i upomniała się nieśmiało o książkę służbową i resztę zasług, Julia schowała się szybko do saloniku, bojąc się widoku dziewczyny, względem której miała obowiązki. Sam Budowski wręczył Kaśce książeczkę, co zaś do reszty zasług, wykazał jej bardzo zręcznie, że to ona właściwie winna mu jeszcze
Uwagi (0)