Darmowe ebooki » Powieść » Kaśka Kariatyda - Gabriela Zapolska (baza książek online .TXT) 📖

Czytasz książkę online - «Kaśka Kariatyda - Gabriela Zapolska (baza książek online .TXT) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Gabriela Zapolska



1 ... 29 30 31 32 33 34 35 36 37 ... 47
Idź do strony:
dla panny, ja wiem, że to pierwszyzna. Dlatego mnie się dziwi, że panna nie wynalazła sobie kogoś z honorem na pierwszego, a padła od razu w ręce takiemu nicponiowi jak Jan. Jak spadać z konia to niechaj z dobrego!

Twarz Kaśki pokryła się ciemnym rumieńcem.

Uśmiecha się z przymusem i biorąc konewkę, gotuje się do odejścia.

— Panna Marynia sobie żartuje — mówi wolno. — Jan nic memu zmizerowaniu nie winien; haruję dzień cały po trzecim, to bez to harowanie zmarnowałam się na nice.

Ale Marynka zatrzymuje ją, chwytając za fałdy spódnicy. Sama jest już bezsilna, ale chce drugą kobietę użyć za narzędzie swej zemsty. A może — kto wie — lituje się nad Kaśką i pragnie otworzyć jej oczy i ukazać zdradę Jana w całej nagości. Nerwowe fantazje kobiet są tak niedoścignione, a sługa ma jednakową ilość nerwów jak każda inna kobieta.

— Panna Kaśka nie spostrzegła, że Jan się sprzeniewierza, że musi mieć inną, za którą lata?

Kaśka, słysząc to pytanie, zatrzymuje się nagle. Czy ona nie spostrzegła chłodu swego kochanka! Ależ tak, od dawna myśl ta dręczy ją dniami i nocami całymi. Marynka musi wiedzieć bliższe szczegóły, ona jej powie całą prawdę. Szybko więc obraca się ku dawnej rywalce, która drżącymi z osłabienia rękami trzyma ciągle fałdy jej spódnicy. Gwałtownym ruchem Kaśka wydziera spódnicę z rąk dziewczyny i staje tuż przed nią, schylając twarz swoją tak blisko, że gorący jej oddech owiewa Marynkę.

— Panno Marynko! — zaczyna cicho, urywanym prawie głosem. — Panno Marynko, jeśli panna ma Boga w sercu, proszę, gadaj... gdzie się ta psiakrew chowa... Już ja szukałam wszędzie... chodziłam za nim... po szynkach, po ulicy i nic znaleźć nie mogłam...

Oddychała ciężko, serce biło w niej tak gwałtownie, że aż uderzenia te odbijały się jej w głowie, w skroniach, w uszach.

Marynka patrzyła na nią długą chwilę, a na jej wybladłej twarzy zaczęła się malować litość wielka. Nie mówiła wszakże nic — zdawała się walczyć ze sobą.

Ale Kaśka na nowo zaczęła prosić gorąco i teraz przyklękła już prawie, aby się zrównać z siedzącą na studni dziewczyną.

— Panna Marynka nie wie — mówiła, gorączkowo zaciskając pięści — Jan obiecał się ze mną żenić. I byłby dotrzymał, gdyby nie ta szelma, co mi go zabrała... Ja mam do niego prawo, jak do ślubnego, bo inaczej nie byłabym się nigdy zgodziła na niepoczciwe kochanie i na ludzką poniewierkę... Panno Marynko złota, powiedz mi, kogo on ma teraz, a ja sobie z nimi radę dam i Jana na powrót dostanę. Ale niech ino wiem, która!... niech wiem, która!... niech wiem!

Rozpacz szalona ją ogarniała. Tego ranka była głodniejsza niż kiedykolwiek, to ją doprowadzało także do wściekłości i podbudzało w dziwny sposób. Rozdrażnienie jej doszło do punktu kulminacyjnego; prosiła jeszcze Marynkę o wyjawienie tajemnicy, zniżała się do prośby, gdyby jednak ta odmówiła uczynić zadość jej błaganiom, gotowa była rzucić się na nią i siłą zmusić do odkrycia prawdy.

Ale Marynka nie miała zamiaru doprowadzić do tej ostateczności. Teraz już była zdecydowana powiedzieć wszystko. Gdy Kaśka przyznała się, że Jan uczynił obietnicę ożenienia się, Marynka poruszyła się niecierpliwie. Choć wiedziała, że mężczyźni czynią często podobne obietnice i nie dotrzymują równie często, oburzała się na postępek Jana, który doprowadził do zguby łatwowierną Kaśkę. Teraz — gdy razem z cierpieniem fizycznym zaszła w niej zmiana moralna, gdy inaczej zaczęła patrzeć na kobiety, a znienawidziła mężczyzn, doszła do przekonania, że Kaśka musiała być uczciwą dziewczyną, a Jan oszukał ją haniebnie, „nabrawszy na żeniaczkę”. Postanawia więc nie oszczędzać stróża i pochylając się ku klęczącej Kaśce, wskazuje wysoko, aż na trójkątne okienka strychu czerniące się pustymi otworami na tle szarawego dachu.

— A tam! — mówi szybko — Tam nie ma to panna Kaśka przyjaciółki, co to cały dzień siedzi w schowanku jak takie, co ryje i tylko je a pije, co jej panny Jan po całych dniach znosi. To panna się nie domyśliła, że oni się zwąchali i tam romanse wyprawiają...

Kaśce wszystka krew uderzyła do głowy. Rózia? — Ależ to być nie może! Jak to? Więc wtedy, gdy ona odejmowała sobie chleb od ust i głodziła się, aby tylko ją ocalić od hańby, tamta zabierała jej kochanka, męża... Nie! To chyba kłamstwo! Marynka albo kłamie, albo się jej zdaje tylko... To byłoby zanadto podłe! Zanadto niegodziwe. Ale Marynka teraz pragnie dowieść, że ma słuszność, że się nie myli wcale i wie dobrze, co mówi. I z całą okrutną szczerością opowiada Kaśce wszystko, co podsłuchała, co podpatrzyła w ciągu tych ostatnich tygodni.

Zresztą niech tylko Kaśka uda, że nie wie o niczym, przyczai się, a pilnie śledzi — odkryje sama całą prawdę i przekona się, że ona, Marynka, wcale nie kłamie. Ale Kaśka już nic nie słucha. Wierzy teraz wszystkiemu, zasłona spada jej z oczu, przypomina sobie teraz wiele rzeczy dokładnie i rozumie, dlaczego Rózia nie chce opuścić strychu, a Jan zawsze ucieka, skoro go Kaśka u przyjaciółki zastanie. I to ona! Ona sama wprowadziła Rózię do domu i prosiła Jana, aby pozwolił jej nocować na strychu...

I nagle jak zranione dzikie zwierzę porywa się Kaśka z ziemi i rzuca ku schodom. Nie zważa na wołanie Marynki, która pragnie ją uspokoić, biegnie jak szalona po schodach, czepiając się murów, poręczy, drąc w przystępie szału odzież, wyrywając włosy...

Jak burza wpada na poddasze, kierując się prosto ku schowanku. Marynka nie kłamała. Choć drzwi schowanka zamknięte, ale ona przez szczeliny desek widzi doskonale Rózię opartą poufale na piersi Jana. Siedzą tak spokojnie, zatopieni w trywialnych pieszczotach, których oboje nigdy nie są syci, rozumiejąc się bardzo dobrze w swej chorobliwej namiętności. Ale gwałtowne wstrząśnienie całej ściany przerywa im niczym dotąd niezakłócony spokój; jakaś pięść konwulsyjnie bije w cienkie, źle pospajane deski... Oboje zrywają się tknięci jedną myślą. To nikt inny, tylko Kaśka musi być z tamtej strony ściany. Tak! To ona w przystępie szalonej rozpaczy czepia się desek i wstrząsa nimi, pragnąc rozwalić ścianę i dostać się do wnętrza schowanka. Straszny, urywany krzyk wydobywa się z jej piersi. Jest coś zwierzęcego w tym głosie, który z przerażającą ostrością rozlega się po pustym strychu.

Jan decyduje się otworzyć schowanko, gdyż słusznie obawia się, że krzyk Kaśki i wstrząsanie ściany sprowadzić mogą przerażonych lokatorów. Otwiera drzwiczki i posuwa się ku Kaśce, która nieprzytomna prawie, zsiniała, z poszarpaną odzieżą, rzuca się ku niemu ze zdwojoną wściekłością. On wysuwa ręce, pragnąc się zasłonić przed spodziewanymi razami, ale ona odtrąca go z nadzwyczajną siłą i wpada do schowanka, gdzie stoi drżąca i przelękniona Rózia.

W jednej chwili Kaśka chwyta swą przyjaciółkę za włosy i obala o ziemię. Rozpacz, zawód doznany dodają jej siły. Grad uderzeń spada na głowę i plecy Rózi, Kaśka traci miarę i świadomość swych czynów. Cały ból i cierpienie dni ostatnich odzywają się w niej ze zdwojoną gwałtownością.

Tę kobietę, którą szukała dniami i nocami całymi... Ma ją! Ma teraz pod ręką, nie wypuści ją żywą! Spełni swą groźbę — zabije!... zabije!..

Jęki kaleczonej Rózi rozlegają się dokoła. Jan usiłuje oderwać Kaśkę od jej ofiary, jakkolwiek jest silny, przychodzi mu to z trudnością. Krzyk Kaśki przemienia się w ryk prawdziwie zwierzęcy; kobieta cicha, łagodna, pod wpływem cierpienia zamienia się w hienę; Kaśka robi w tej chwili wrażenie dzikiego zwierzęcia drażnionego w jego własnym gnieździe.

Wprędce poddasze zaczyna się napełniać ludźmi. Krzyki dziewczyn rozległy się po kamienicy i podwórku, a przy tym Marynka, widząc biegnącą ku schodom Kaśkę, domyśliła się, że cała ta sprawa nie załatwi się w spokoju. Pobiegli więc wszyscy, i sługi pani hrabiny, i sklepiczarka, i niańka od tapicerów, mamka od stolarza, nawet sama stolarka i tapicerka. Poddasze pełne było samych prawie kobiet, dlatego nikt nie odważał się zbliżyć do schowanka, w którym wił się kłąb złożony z trzech ciał ludzkich maltretujących się wzajemnie. Na koniec udało się Janowi oderwać Kaśkę od Rózi i wywlec ją na środek strychu. Z wielkim swym wstydem zobaczył cały tłum ciekawych i pobladłych ze strachu kobiet tłoczących się przy wejściu i patrzących szeroko rozwartymi oczami na poszarpaną i krwią oblaną Kaśkę. Rózia, broniąc się, oddawała Kaśce wszystkie uderzenia, używając w potrzebie paznokci, a nawet zębów. Jan miał także odzież porwaną i ślady krwi na twarzy. Teraz jego ogarnęła wściekłość i niepowstrzymana chęć zbicia Kaśki. Jak to? Więc ona śmiała go wystawić na pośmiewisko ludzkie? Ten tłumok, od którego nie wie, jakim sposobem odczepić się... I z całą furią rzuca się ku swej kochance, a schwyciwszy ją za szyję, okłada pięścią w głowę, wołając przy tym:

— Na30 tobie ślub, ty psia krew sobacza!... Żenić się będę może? Na tobie żeniaczkę!...

Ale, rzecz dziwna, Kaśka nie oddaje mu razów — ręce jej opadły wzdłuż korpusu, a głowa pod siłą uderzeń przechyla się to na jedno, to na drugie ramię. Usta jej szepczą teraz cicho, ze łkaniem, ze łzami:

— Janie! Nie bij! Nie krzywdź mnie tak ciężko!...

Ale on nie słyszy tego głosu, nie widzi jej łez. Ta dawna uległość w przyjmowaniu jego brutalności, zamiast ułagodzić, podnieca go tylko w nadzwyczajny sposób. Znów gra „jezuitkę”, ale on wie, czym jej ten „jezuityzm” wygnać z głowy.

U drzwi gromada kobiet patrzy, nie rozumiejąc przyczyn całej tej historii. Rózia zamknęła się w schowanku i upadłszy na siennik, skryła się zupełnie w cieniu. Widzą więc tylko Jana bijącego Kaśkę, wiedzą, że w schowanku jest jeszcze kobieta, ale kto ona i skąd się wzięła — nie rozumieją tego zupełnie.

Teraz Kaśka pod razami Jana upadła na podłogę strychu, a on kilkoma kopnięciami nogą zadowoliwszy swą zemstę, obciera twarz skrwawioną i przyprowadza odzież do porządku. Przerywanym jeszcze głosem mruczy ciągle:

— Na tobie ślub! Ty jezuitko! — gdy nagle urywa i zmarszczywszy brwi, spogląda ku wejściu.

Pomiędzy tłumem kobiet ukazują się nagle dwa ciemne mundury błyszczące podwójnym rzędem guzików i złotą blachą półksiężyców policyjnych. To Marynka w przystępie gorliwości pobiegła po policję, widząc w rządowej interwencji najwłaściwsze rozwiązanie całej tej sprawy. Kobiety rozsunęły się ze szmerem, a obaj „policaje” postąpili na środek strychu. Jan, w pierwszej chwili niezmiernie zmieszany, odzyskał przytomność. Policaje byli jego dobrzy znajomi i nieraz wypili bruderschaft, pomimo odmiennych zapatrywań Jana. Kieliszek jednak godził ich wyznania wiary — cesarsko-królewscy słudzy przyznawali się do przyjaźni w wiecznej opozycji będącego stróża.

Ponieważ jednak „skandal” miał miejsce, a oni byli reprezentantami władzy, trzeba było wymierzyć sprawiedliwość i zabrać kogoś na „inspekcję”. Taki był naturalny bieg rzeczy.

Jan wprędce zrozumiał, co mu czynić wypada. Szybko wskazał na leżącą na ziemi Kaśkę, dodając, że ta dziewczyna, upiwszy się, przyszła na strych, wszczęła z nim kłótnię i porwała się do bicia...

— Niech pan podkomisar weźmie ją do bezyrku, to się wytrzeźwi, bo to taka psia noga, że ludziom spokojnie przejść nie da — zakończył, trafiając w słabą strunę starszego policjanta, którego zatytułował nieistniejącą nazwą „podkomisara”.

Pogłaskany w swej próżności policjant skinął uprzejmie głową w stronę stróża i kopnąwszy Kaśkę, nakazał jej podnieść się natychmiast.

Ona usłuchała w milczeniu i podniosła się z najwyższym wysiłkiem, zwracając ku swemu kochankowi pobitą i pokrwawioną twarz, na której nie pozostało już śladu niedawnej wściekłości. Tylko najwyższy ból i cierpienie zarysowały się w jej oczach, gdy policjanci, otoczywszy ją, popchnęli ku wyjściu. Zrozumiała wprędce, że prowadzić ją będą „na policję” — prowadzić wśród zbiegowiska gawiedzi, jak pijaczkę, jak ostatnią z ostatnich, wziętą z bójki ulicznej!

I z całą trwogą i resztą dobrej wiary w serce mężczyzny, któremu oddała wszystko, co miała najdroższego w życiu, wyciągnęła ręce, jakby szukając ratunku i pomocy u tego, który przed chwilą katował ją nielitościwie.

— Janie! — zawołała drżącym od wysiłku głosem. — Janie, nie daj mnie brać!... ja nie mogę iść na policję, nie daj mnie!...

Ale głos jej zamarł prędko i łkanie ucichło pod strychem.

Policjanci gwałtownymi środkami przymuszali ją do opuszczenia poddasza i uderzając ją to w plecy, to kopiąc bez litości, przepchnęli przez tłum zgromadzonych kobiet. Jeszcze u progu Kaśka obróciła zbolałą głowę w stronę Jana. Ale on stał wściekły z gniewu, ścierając ciągle krew z twarzy. Miał w swych oczach i upornie31 zaciętych ustach tę zaciekłość mężczyzny, który rozumie podłość swego postępku, a mimo to nie chce przyznać się do własnej winy. Słyszał dobrze wołanie Kaśki; nawet ten jęk oporny, to błaganie o pomoc szarpnęło nim w pierwszej chwili, ale szybko się opamiętał — głucha nienawiść zajęła miejsce chwilowego odezwania się serca i dlatego stał na środku poddasza głuchy i ślepy na wszystko, co się dokoła niego działo.

Strącona ze schodów Kaśka posłyszała poza sobą cichy szmer kobiet, szmer jej wrogi, pełen ironii i niedwuznacznych żartów. Cała nienawiść żywiona ku uczciwej dziewczynie przez tę gromadę pobladłych od rozpusty kobiet, zawrzała w szmerze wlokącym się poza nieszczęśliwą, maltretowaną przez policjantów.

We drzwiach kuchennych, otwartych szeroko stała Budowska, przerażona, wpółsenna, bledsza niż kiedykolwiek. Kaśka, zobaczywszy ją, krzyknęła radośnie. O! Pani obroni ją przed policją, nie pozwoli poprowadzić do cyrkułu, nie odda na inspekcję. I pełna ufności wyrywa się z rąk policjantów, pragnąc czym prędzej dostać się do kuchni. Ale wyrachowanie ją zawodzi. Budowska szybko cofa się w głąb, zamykając drzwi wchodowe, drżąc z trwogi i obrzydzenia przed pokrwawioną i zbitą dziewczyną. Kaśka z jękiem przypada do drzwi i wstrząsa klamką.

Na próżno!

Budowska zasunęła rygiel i w ten sposób zniweczyła nadzieje zrozpaczonej Kaśki.

Policjanci już są przy niej — chwytają ją za ramiona. Jeden z nich, szarpiąc, odrywa cały przód i rękaw kaftanika. Nagie ramię Kaśki bieleje wśród ciemności. Szybko przecież czarne linie przecinają to białe tło. Krew płynie obficie z szyi i twarzy i zalewa ciemną strugą cały tors dziewczyny. Ona nie broni się teraz, sama kieruje się ku wyjściu — zrozumiała, że w nieszczęściu kobieta nie ma obrońców.

Przyjęła tę prawdę — i gdy wiosenne słońce oblało złotymi strugami jej zakrwawioną postać, zakryła tylko twarz rękami, aby nie widzieć ludzi, słońca i wiosny, bo ta rozkosz życia, rozlana dokoła, zdawała się urągać jej nędzy i rozpaczy.

Bandy uliczników, jakby wyrosłe spod ziemi, otaczają ją dokoła. Obszarpane Żydziaki biegną przed nią, wykrzykując z radością:

— Hajde! łajde! zy a pijaczkes!

Na progach sklepów

1 ... 29 30 31 32 33 34 35 36 37 ... 47
Idź do strony:

Darmowe książki «Kaśka Kariatyda - Gabriela Zapolska (baza książek online .TXT) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz