Kaśka Kariatyda - Gabriela Zapolska (baza książek online .TXT) 📖
Kaśka Olejarek, prosta, naiwna dwudziestolatka o postawie i urodzie antycznego posągu-podpory, trafia na służbę do państwa Budowskich. Szybko okazuje się, że małżeństwo jej nowych pracodawców nie jest idealne, a ich intrygi i wzajemna niechęć wpływają na życie reszty domowników. Kaśka zakochuje się w stróżu i z biegiem czasu coraz bardziej wikła w panujące wokół niezdrowe stosunki. Nieświadomie przyczynia się do własnego upadku.
Czy zdoła, niczym prawdziwa kariatyda, utrzymać ciężar, który spadł na jej barki? A może padnie ostatecznie ofiarą mieszczańskiego zakłamania i własnych namiętności?Kaśce Kariatydzie, podobnie jak wielu innym powieściom naturalistycznym, od początku towarzyszyły liczne kontrowersje. Silne emocje budziły tak drastyczna tematyka, jak i krytyka mieszczańskiej moralności.
Gabriela Zapolska (właściwie Maria Gabriela Janowska) słynęła z dzieł naturalistycznych i zaangażowanych społecznie. Oprócz prozy pisała też utwory dramatyczne, m.in. Moralność pani Dulskiej.
- Autor: Gabriela Zapolska
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Kaśka Kariatyda - Gabriela Zapolska (baza książek online .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Gabriela Zapolska
— Oto frajla (panna) — mówi jeden z tych ulicznych rycerzy — poszlagowała ludzi, a teraz myśli, że będziemy z nią kunirować...
— Feca jedna! — dodaje drugi, szarpiąc odzież Kaśki.
Ona idzie pomiędzy nimi niepewna, drżąca, nie widząc drogi, tak oczy ma łzami zalane. Słyszy przecież wszystko, czuje każde szarpnięcie, posiada całą świadomość swej niedoli. Wiosenne słońce oblewa jej schyloną głowę, z której spływają gęste, ciemne włosy, pozlepiane przy czaszce ciemną posoką krwi. Olbrzymim swym wzrostem przerasta tłum cały i ponad tą falą głów ludzkich widnieje jej kształtna, pełna wdzięku głowa, zmaltretowana i schylona ku ziemi.
Przejeżdżający dorożkarze z głośnym śmiechem wskazują na Kaśkę, obsypując ją gradem obelg; jeden z nich nawet, dostawszy się w sam środek tłumu, uderzył dziewczynę batem po plecach.
Dlatego Kaśka doznała ulgi, gdy wtrącono ją w ciemną bramę policyjnego gmachu. Wrzeszczące żydostwo pozostało poza bramą, czepiając się ciężkich łańcuchów i kamiennych lwów, którymi gmach jest obstawiony. Kaśkę poprowadzono na tak zwaną „inspekcję”, mającą swe gniazdo w dolnej części lewego skrzydła kamienicy.
Ciemna i brudna izba, pełna zaduchu i stęchlizny, zastawiona była cała szafami i stołami i założona masą papierów, połamanych krzeseł, pustych kałamarzy i zniszczonymi, a nieużytymi paczkami gęsich piór.
Kilku Żydów i dwóch chłopów zabranych na targu — jakaś kobieta w łachmanach, wybladła i wynędzniała — młody, może czternastoletni chłopak w niebieskim fartuchu — zapełniali niewielkie wnętrze inspekcyjnej izby. Przez uchylone drzwi widać było widny i czysty pokój, wyfroterowany, w którym siadywał zwykle urzędnik dyżurny.
W pierwszej izbie panowała wzorowa cisza. Sama obecność kilku policjantów zmuszała zgromadzonych do milczenia. Nawet wymowni zwykle Żydzi przylepili się do pieca, czerniąc się jak plamy atramentu na sinawym tle kafli. Chłopi pozdejmowali czapki i stali pokornie, patrząc z nienawiścią czystej krwi Rusinów na pejsatych swych nieprzyjaciół. Blada kobieta dość obojętnie przypatrywała się brudnej podłodze, a terminator od czasu do czasu pociągał nosem, dając do zrozumienia, że chustkę wykluczył od dawna ze swej garderoby. Z drugiego pokoju dolatywał głos kobiecy, dźwięczny i miły.
Pan urzędnik przyjmował właśnie jedną z dam zamiłowanych w hodowaniu piesków. Piesek owej damy, olbrzymi dog o tygrysich pręgach, rzucił się na dziecko stróża i obalił je tak nieszczęśliwie, iż dziecko zraniło się ciężko w głowę. Wskutek tego urzędnik został zmuszony zawezwać osobiście właścicielkę Cezara dla ściągnięcia z niej kary za puszczanie psa bez kagańca. Uczynił to z przyjemnością wielką — dama była ładna, wiedział o tym. Widywał ją często na ulicy, gdy szła wolno, szeleszcząc czarnymi jedwabiami i prowadząc na rzemiennym pasku Cezara.
Pan urzędnik lubił kobiety. Nosił rzadką grzywkę, jeszcze rzadszą bródkę i bardzo białe gorsy u koszul. Był małego wzrostu, ale miał za to olbrzymie uszy. Uszy te sterczały po obu stronach głowy jak dwa olbrzymie, żółte wachlarze i czyniły z pana Rimotata osobistość wielce oryginalną i zwracającą uwagę ogólną. On jednak był z siebie zadowolony. Lubił fiołki i miał zawsze kilka bukiecików w zapasie. Nawet w tej chwili ofiarował wiązankę tych kwiatków siedzącej przy jego biurku kobiecie. Wysuwał naprzód pierś zdobną w nieposzlakowanej białości koszulę i chudymi rękami igrał to z węzłem krawatki, to z grzywką, to z uszami. Ponad nim, na ścianie wylepionej jasnym obiciem rozkładały się dwa wyblakłe oleodruki. Mężczyzna w mundurze, przepasany błękitną szarfą, a kobieta strojna w białą suknię, z brylantowym diademem na czarnych włosach. Oba te obrazy przysłonięte były kawałkiem żółtej gazy. Natomiast na biurku, na ceratowej sofce i takichże fotelach nie było ani śladu pyłu lub brudu.
Właścicielka Cezara, uśmiechając się złośliwie, gryzła listki fiołków i słuchała banalnych komplementów cesarsko-królewskiego urzędnika. Dokoła niej unosiła się delikatna woń heliotropu i tysiące dżetów błyskało w obszyciach okrycia. Wszystko to zachwycało niezmiernie pana Rimotata, a wskutek tegoż zachwytu uszy jego zabarwiały się lekko różową barwą. Woniejąca i dżetami obsypana dama z jakąś przekorną złośliwością wpatrywała się w zmiany kolorytu tych nadzwyczajnych uszu i nie myślała tak prędko opuszczać kancelarii. Bawiła się czy obserwowała. Jedno z dwojga.
Urzędnik podwajał grzeczności. Z uprzejmością najwyższą wyjął pudełeczko kapsułek smołowych, częstując nimi damę.
— Niech pani weźmie, proszę — nalegał ze staropolską gościnnością — mnie to zawsze dobrze robi. Gdy mam po przepiciu katzen-jammer i uczuję się mat32, zaraz wezmę kapsułkę. To może się zdawać żart, ale to już tak jest. Zresztą, ja pani nie sekuję, niech pani weźmie, albo nie...
A przechylając się, dodał ze znaczącym zmrużeniem oczu:
— Czasem się człowiek zalampartuje, cóż robić? To nie grzech...
Tymczasem w pierwszej izbie powoli zaczął wzrastać szmer wcale niedwuznaczny. Znudzeni długim milczeniem Żydzi poczęli szeptać pomiędzy sobą, a słowo „cham” brzęczało jak natrętna mucha w powietrzu.
Stojący w pobliżu chłopi, jakkolwiek pełni rezygnacji i apatii, która im nadawała wszelkie kwalifikacje na posłów sejmowych, zaczęli strzyc uszami i obruszać się na szwargotanie żydowskie, którego głównej treści domyślali się łatwo. Zresztą słowo „a cham” we wszystkich żargonach ma jedno znaczenie, a ton pogardliwy nie uszedł ich baczności. Policjanci nie zwracali w tej chwili wielkiej uwagi na gromadę swych jeńców. Wchodzili i wychodzili, trzaskając drzwiami i potrącając co chwila Kaśkę, która przytulała się do ściany, pragnąc zajmować jak najmniej miejsca.
Jeden z chłopów, dotknięty wreszcie do żywego, wpakował czapkę na kudłaty łeb i wziąwszy się pod boki, postąpił ku Żydom.
— A z widkiż tobie Żydu przyszło mene chamom nazywaty? — począł groźnie, zaciskając pięści w sposób wcale niedwuznaczny.
Zainterpelowany w ten sposób Polak wyznania mojżeszowego poskoczył naprzód, machając dziwacznie rękami:
— A ty kudłaty paskudnik! Ty Rusiu proklaty! Ty nawet kaiserliche Policei się nie boisz? Ny ty będziesz i tu na mnie następować... Herr Policei! Herr Policei, der cham macht a kłótnies!
Wezwani policjanci wkroczyli pomiędzy „dzieci jednej matki ziemi”, używając dozwolonej w tym wypadku interwencji kułakowej, a chcąc zaznaczyć, że wyznają równouprawnienie, jednakową dozą kułaków obdarzyli tak Polaka wyznania mojżeszowego, jak i Rusina.
Żydzi jednak nie dawali za wygraną — rozpoczęli gwarliwą rozmowę i Bóg wie, na czym by się skończyło, gdyby nie drzwi otwierające się z impetem i wpuszczające do wnętrza izby całą gromadę jakichś mężczyzn i policjantów.
Jeden ze świeżo przybyłych zwraca ogólną uwagę swą komiczną powierzchownością. Krótki, gruby, z twarzą jowialną, oblaną purpurową falą krwi, zda się, tryskającą spoza sinego naskórka, idzie na czele całej gromady, gestykulując i rozprawiając żwawo.
Czarne jak smoła włosy i takież oczy, biegające pośród zakrwawionych białek, nos krogulczo zakrzywiony nadawały mu postać włoskiego bandyty. Ale olbrzymia tusza, a zwłaszcza wyraz dobroduszności i jowialnej wesołości rozlanej na wygolonej twarzy przeczyły krwiożerczemu powołaniu. Śmiał się nawet głośno, serdecznie, szerokim, porywającym śmiechem, odsłaniając dwa rzędy sczerniałych zębów i trzymając się za boki. Wszedł z gołą głową, bez kapelusza, a teraz, nie przerywając śmiać się, wyciągnął z kieszeni olbrzymią, pąsową w kraty chustkę i zawiązał ją sobie koło głowy, tworząc w ten sposób rodzaj turbana.
Drugi z pojmanych był zupełnym przeciwstawieniem wesołego jegomościa. Długi, chudy, rasowy, z energicznie markowaną maską twarzy, starannie wygolony, wyglądał na człowieka dobrego rodu, strąconego chwilowo w kałużę pijaństwa i rozpusty. Blady jak ściana, wodził błędnymi oczami po obecnych i chwiał się na nogach, nie mogąc odzyskać utraconej równowagi. Na twarzy miał ślady ceglastej, tłustej farby, a na jednym policzku rudy, ze scenicznej krepy, nalepiony mastyksem kawałek brody.
Suknie tych obydwóch ludzi zniszczone, powalane kurzem i tysiącem plam nieokreślonego pochodzenia, ręce brudne, pokryte sinawą barwą na zgięciach palców świadczyły dowodnie o zamiłowaniu w spędzaniu nocy na miłych i użytecznych rozrywkach, które przeważną część artystycznej drużyny tego miasta do obłędu, nędzy i strasznego końca doprowadzały. Ludzie ci widocznie należeli do inteligencji umysłowej, a mimo to nie wahali się maczać swych rąk w brudzie szynkownianym, tarzać się w błocie rynsztoków pełnych nocnych ścieków i tracić talent, godność osobistą, zapierać się swego „ja” człowieczego, aby na równi ze zwierzęciem rzucać się w grożące śmiercią płomienie.
Dama w dżetach przemknęła teraz szybko przez zbitą gromadę policjantów, dozwalając w ten sposób urzędnikowi inspekcyjnemu zająć się wymierzaniem sprawiedliwości w imieniu cesarsko-królewskiej policji.
Pan Rimotat odprowadził damę aż do drzwi, uśmiechając się i wysuwając zapadłe piersi tak, że aż sztywny gors od koszuli zatrzeszczał ze zdziwienia.
Gdy Kaśka ujrzała tę wspaniałą postać męską, zadrżała z bojaźni, sądząc, że jej ostatnia godzina się zbliża. Powaga, nieodłączna od policyjnego austriackiego urzędnika, zaimponowała jej niezmiernie. Lecz on z najwyższym podziwieniem zwrócił się ku świeżo wprowadzonym, a serdecznie pijanym więźniom i grzecznym gestem zaprosił ich do swego gabinetu. Gdy weszli, pan Rimotat pośpieszył do biurka, a siadając z powagą na fotelu, podsunął nieznacznie pod siebie grubą księgę zawierającą przepisy policyjne. Pragnął wydać się wyższym i zaimponować niezwykłym gościom, zapomniał przeto o uszanowaniu należnym prawu i traktującym o nim księgom.
Poza pojmanymi stanął tłum policjantów, widocznie wzburzonych, zaalarmowanych, niezwykle poruszonych. Tworzyli oni w ten sposób gęstą, ciemną ścianę, na której tle rysowały się dwie dziwaczne postacie, chwiejące się lub podtrzymujące się wzajemnie.
Mniejszy jegomość śmiał się ciągle. Śmiech jego przeciągły, serdeczny jest szczerze zaraźliwy. W pierwszej izbie zaczynają śmiać się chłopi, nawet blady wyrostek zatyka sobie usta zatłuszczoną czapką. I Kaśka czuje, że gdyby nie była tak smutna i nieszczęśliwa, śmiałaby się z tym czerwonym jegomościem, tak łaskotliwie działa na nią szeroki, wspaniały śmiech, rozlegający się jak dzwon pod brudnym sufitem izb policyjnych.
Pan Rimotat zmuszony został skryć się na chwilę za biurko. Czuje, że nie zdoła utrzymać dłużej swej powagi i wybuchnie w oczach policjantów głośnym śmiechem, porwany zaraźliwą wesołością tej twarzy czerwonej, śmiesznej, wykrzywionej jak rozbawieni mnisi na karykaturalnych obrazkach.
Policjanci jedni nie śmieją się wcale. Mają wzburzone twarze, a jeden z nich dość energicznie wstrząsa trzymanym w ręku czakiem, którego sukno, kulą przedziurawione, ma stanowić corpus delicti całego przestępstwa. To zastanawiające wzburzenie całej trupy cesarsko-królewskich stróżów porządku przywołuje pana urzędnika do przytomności.
Przymruża oczy, nakłada binokle i rozpierając się w fotelu, obejmuje obowiązki.
Dla formy pyta o nazwiska. Dla formy tylko, bo obu tych ludzi zna dobrze. Ileż razy śmiał się szczerze serdecznie razem z tym wesołym aktorem, który stojąc koło budki suflera, wstrząsał tłumy i doprowadzał do szalonych wybuchów wesołości. A ten drugi, blady, ponury, czyż wczoraj jeszcze jako Uriel Acosta nie miotał piorunujących przekleństw z całą potęgą olbrzymiego talentu wspartego niepospolitym wykształceniem i inteligencją?
Urzędnik poznaje nawet jeszcze szczątki brody, które w dzień biały martwotą swoją odbijają dziwnie od żywej, choć wybladłej skóry.
Na zapytanie urzędnika nie ma wszakże stosownej odpowiedzi.
Uriel Acosta milczy chwilę, po czym grobowym głosem wygłasza, co następuje:
— Ja się nazywam Warschauer, a to mój przyjaciel, Bamberger; pan dyrektor wie, ten, co wyszedł ze szpitala.
Nazwany Bambergerem śmieje się tak głośno, że fioletowe pręgi występują mu na twarz.
— Psiaga! — woła wśród spazmów wstrząsających jego rozlanym ciałem — ja jestem Ziomek, pan Buli, której wczoraj u Pańkowskiego w łeb strzeliłem. Już i ta suka niczym by więcej na tej ziemi nie była, więc namyśliłem się i psiaga tylko oczami łypnęła... Zawsze, panie komisarzu, lepiej niech zdycha, niż żeby się miała z nami do rana włóczyć... To nie wypada dla uczciwej suki... jak pan komisarz myśli?... ha?!
Uriel Acosta nie przerywał wcale.
Teraz z niezmierną uwagą wpatrywał się w uszy pana Rimotata, mrucząc od czasu do czasu:
— Nadzwyczajnie! Parole d’honeur33, nadzwyczajne!
Wówczas na rozkaz urzędnika wystąpił z gromady policjant, kładąc na stole przedziurawione czako i rozpoczął akt oskarżenia.
Według tegoż aktu, obaj artyści, przepędziwszy noc całą na zwykłej hulance, powracali do domu, aby na łonach rodziny odpocząć po całonocnych trudach. Pomieszane trunki podziałały przecież w niezwykły sposób na ich mózgi, tak, że w ostatniej kawiarni wszczęli pomiędzy sobą zajmującą rozmowę, rozbierając swą wartość moralną i szacując się wspólnie z dokładnością taksatorów bankowych. Zapewne był to rozrzewniający dowód pokory chrześcijańskiej, ale alkohol nie wpływa nigdy umoralniająco. Dlatego, gdy obaj skruszeni koledzy wyszli z knajpy i zataczając się skierowali swe kroki w stronę policyjnego gmachu, powstała w umyśle Uriela myśl niezwykła, mogąca się zrodzić w przekrwawionym mózgu szaleńca.
— Słuchaj — wyrzekł ponuro, zatrzymując się przed bramą policyjną — namyśliłem się; tacy grandziarze jak my dwaj niewarci żyć na świecie. Mam przy sobie rewolwer sześciostrzałowy; odmów litanię, palę ci w łeb jak ty wczoraj twej suce; potem palnę sobie i będzie już raz koniec...
I dla dowiedzenia szczerości swego zamiaru z bocznej kieszeni palta wyciągnął rewolwer, istotnie nabity, rewolwer, który od pewnego czasu nie opuszczał go dniami i nocami całymi.
Wesoły kolega zastanowił się chwilkę. Był bardzo pijany, ale mocą przyzwyczajenia zachował pewną świadomość tego, co się wkoło niego działo. Zakrwawionymi oczami spojrzał na błyszczącą lufkę rewolweru, połyskującą w porannym słońcu błękitnawym blaskiem stali. Wiedział, że Uriel Acosta jest w prywatnym życiu dziwnie uparty, a zwłaszcza w nietrzeźwym stanie. Jakkolwiek sam przed chwilą ze łzami w oczach dziwił się, dlaczego święta ziemia ma tyle cierpliwości i nosi tak pełną wad figurę na swym grzbiecie, to przecież, gdy lufa zamigotała tuż przed oczami, zapragnął instynktowo ochronić swe życie. Z najwyższą więc łagodnością wskazał koledze spokojnie opartego o bramę policjanta i zaproponował usunięcie ze świata podobnie szkodliwego indywiduum. Po czym miał odmówić żądaną litanię i spokojnie wyczekiwać słusznie wymierzonej kary.
Uriel nie dał sobie powtórzyć po raz drugi tak niezwykłej propozycji. Postąpiwszy zaledwie o pięć kroków, wymierzył rewolwer w głowę policjanta i... strzelił. Drżąca od trunku ręka chybiła i kula, prześwidrowawszy sukno czaka, uwięzła w bramie.
Zrobił się alarm nieopisany. Przy pomocy nadbiegłych ze wszystkich stron policjantów ujęto obu artystów i zaprowadzono na inspekcję. Rewolweru jednak nie znaleziono. Uriel zręcznie rzucił go w tłum; i teraz, stojąc przed urzędnikiem policyjnym, spokojny, podziwia wspaniałe uszy pana Rimotata i zapewnia, że nosi nazwisko jednego z bohaterów wesołej opery, noszącej tytuł Trójka hultajska.
Sytuacja pana urzędnika stała się cokolwiek trudna. Wzburzeni policjanci tłoczyli się
Uwagi (0)