Komediantka - Władysław Stanisław Reymont (biblioteka darmowa online .TXT) 📖
Historia młodej dziewczyny, która w pogoni za wolnością i w poszukiwaniu samorealizacji postanawia zostać aktorką.
Janka Orłowska z Bukowca, bohaterka powieści „Komediantka” (1896), ma dość życia w małym, szarym miasteczku i podporządkowywania się decyzjom ojca. Chcąc odmienić swoje życie, odchodzi z domu i wstępuje do grupy teatralnej. Praca na scenie wydaje się być spełnieniem jej marzeń, ale rzeczywistość ma niewiele wspólnego z wyobrażeniami. Okazuje się, że bez wybitnego talentu i znajomości w środowisku nie da się wiele osiągnąć. W wyniku niepowodzeń Janka dochodzi do punktu krytycznego. Powieść powstała na podstawie osobistych doświadczeń teatralnych Reymonta oraz prowadzonych przez niego obserwacji.
- Autor: Władysław Stanisław Reymont
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Komediantka - Władysław Stanisław Reymont (biblioteka darmowa online .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Władysław Stanisław Reymont
I widziała jedną wielką, silną falę ciżby ludzkiej, rozlewającą się szeroko po nizinach, kołysaną wolno i nie ciążącą nigdzie a z drugiej strony tych wszystkich, jak przerzynali ciżbę we wszystkich kierunkach, mówili coś głośno, śpiewali z uniesieniem, wskazywali na przestrzeń, zwracali uwagę na gwiazdy, chcieli zaprowadzić jakiś ład w kłębiącym się bezładnie tłumie, torowali drogi, prosili głębokimi głosami, zaklinali, ale tłum albo się śmiał, albo potakiwał głucho i stał w miejscu, falując i wypychając poza siebie tych ludzi, albo ich depcząc.
— Co to? Dlaczego? — rzucała zapytania strwożona głęboko. — Nie potrzebują nas, to ich zostawić samych i zostać na uboczu i być tylko dla siebie i ze sobą — myślała. Ale znowu się to wszystko mieszało w jej głowie, że nie mogła pojąć, jakby to żyć można poza wszystkimi, że niewartoby żyć. Myśli podobne rozsadzały jej czaszkę zamętem.
Sowińska, która ją doglądała z macierzyńską troskliwością, przerwała jej te majaczenia.
— Niech pani jedzie do domu — powiedziała jej szczerze.
— Nigdy.
— Po cóż ma się pani tak marnować. Odpocznie pani trochę, nabierze sił i znowu z powrotem wróci pani do teatru.
— Nie — odpowiedziała cicho.
— Ale, była tu u mnie wczoraj Niedzielska stara.
— Zna się pani z nią?
— Wcale, tylko miała mały interesik. O, to hycel baba! — dodała.
— Trochę tylko może za bardzo skąpa, ale to dosyć zresztą poczciwa kobieta.
— Poczciwa, doświadczysz pani jeszcze jej poczciwości.
— Dlaczego? — zapytała Janka, ale bez ciekawości; co ją to mogło obchodzić teraz.
— Powiem tylko tyle, że wcale pani nie kocha, o! wcale.
— To dziwna, bo jej przecież nie zrobiłam nic złego.
Sowińska zmieniła się gwałtownie, bo spojrzała na nią ze złością i chciała coś powiedzieć ostro, ale zobaczywszy na jej twarzy zupełną obojętność, dała spokój i wyszła.
Janka zaczęła myśleć o Bukowcu.
— Nie mam domu — myślała nawet bez goryczy. — Taki szeroki świat na mieszkanie — dodała, ale przypomniała sobie to, co Grzesikiewicz mówił jej o ojcu i poruszyła się, jakby ją coś zabolało.
Niepokój, nie taki, jaki ogarnia człowieka w przededniu czegoś, ale taki, jaki się czuje przy wspominaniu jakiegoś dobra, utraconego na zawsze, owładnął jej sercem.
Był to ból przeszłości, jakby ciche wspomnienie umarłych w godzinie rozmyślań i rachunków z samym sobą.
Ale te wspomnienia Bukowca i tych nocy samotnych, w których marzyła, zapominając o wszystkiem i stwarzała sobie takie cudowne światy, zajaśniały w jej mózgu bardzo silnie. Tylko wspomnienie przyrody bujnej i wspaniałej, pól olbrzymich, jarów zacisznych a pełnych szmerów i śpiewów, zieleni i dzikości potężnej pięknem, owiewało ją melancholią i kołysało czarem jej duszę, zmęczoną życiem i walką.
Tylko te lasy, w których się wychowywała, te mroczne głębie, pełne cudów niewypowiedzianych, te drzewa olbrzymy, pomiędzy któremi czuła się, jak pomiędzy braćmi nieledwie, z któremi była złączoną tysiącami powinowactw, rysowały się w jej mózgu coraz potężniej.
Tęskniła za niemi teraz, nasłuchiwała nocami, bo się jej wydawało, że słyszy poważny szum jesienny boru, senne szmery gałęzi, że czuje w sobie to powolne, nieskończone kołysanie się olbrzymów; te miękkie, złotawe ruchy, krzyki radosne ptaków, zapachy młodych pędów sosen i jałowców; to życie powolne przyrody całej.
Leżała godzinami całemi bez słowa, bez myśli i bez ruchu, bo duszą była tam, w tych borach zielonych; chodziła rozłogami, po których kwitły maliny dzikie i darnina, błądziła przez pola zarośnięte niby lasem, żytami wysokiemi które z szumem kołysały się i połyskiwały w słońcu rosami: przedzierała się przez zagajniki pełne sosenek i ciężkich zapachów żywicznych. Szła każdą drogą, każdą granicą i ścieżką każdą i witała się ze wszystkiem i mówiła i polom, i lasom, i błękitom, i górom:
— Jestem! Jestem! — I uśmiechała się, jakby odnajdywała stracone szczęście.
Wyzdrowiała prawie przez te wspomnienia orzeźwiające.
Ósmego dnia wstała i czując się dosyć silną, poszła na spacer. Zapragnęła świeżego powietrza, zieleni niezakurzonej pyłem miasta, słońca i przestrzeni wielkiej, któraby się nie dała objąć wzrokiem.
Czuła, że to miasto dusi ją coraz bardziej, że tutaj na każdym kroku musi swoje ja ograniczać, skupiać się i ciągle szamotać ze wszystkiemi baryerami zwyczaju i zależności.
Przeszła plac Broni i za cytadelą szła wilgotnemi ławicami piasku ku Bielanom.
Cisza ją ogarnęła zupełna.
Słońce świeciło jasno i ciepło, ale od wody zawiewał jędrny, pokrzepiający chłód.
Patrzyła na rzekę toczącą się z cichym pluskiem, popręgowaną białemi grupkami piany, na niejasne sylwetki łodzi, przesuwających się środkiem. Piła wolno i pełną piersią ten spokój, jaki ją otoczył; czuła jakby wskrzeszenie w sobie sił starganych.
Położyła się na żółtawym piasku wybrzeża i zapatrzona w połyskliwą kresę wody, zapomniała o wszystkiem. Zdawało się jej tylko jakby płynęła z prądem, że mija brzegi, domy, lasy i wciąż płynie w jakąś dal nieskończoną a niebieskawą, niby w bezmiar wiszący nad nią; że nic już nie wie, tylko czuje niewypowiedzianą rozkosz kołysania się z falą i że to jest niezmiernem szczęściem oddać się na łaskę żywiołu i bez chęci jakiejbądź, bez myśli, dać się porwać i unieść i usypiać coraz głębiej przy tym szmerze łagodnym fali, przejmującym słodyczą; nie żyć, nie pamiętać, tylko czuć niejasno barwy, wonie, dźwięki, drganie świetlane gwiazd, życie tych drzew, szepty nieskończoności, całą tę pulsacyę matki-ziemi i niezmierności.
Ocknęła się z tego pół snu, bo obok niej przeszedł jakiś stary człowiek z wędką w ręku.
Popatrzył na nią przechodząc i usiadł prawie obok niej, nad samym brzegiem, spokojnie zarzucił wędkę i czekał.
Miał tak poczciwą twarz, że poczuła chęć porozmawiania z nim, myślała już jak zacząć, gdy on odezwał się pierwszy:
— Chcesz się pani przejechać na drugą stronę?
Janka spojrzała na niego pytająco.
— Aha! nie rozumiemy się. Myślałem, że pani chciała się utopić.
— Nie myślałam nawet o śmierci — odpowiedziała cicho.
— Ho! ho! niespodziewany byłby honor dla rzeki.
Poprawił wędki i zamilkł, skupiając całą uwagę na rybki, które się zaczęły uwijać koło przynęty i haczyka.
Cisza jakby się rozpostarła jeszcze głębsza i rzuciła jej duszę w wyczuwanie błogości uspakajania się; czuła że ją przenika jakieś dobro ogromne, że ten majestat przestrzeni, wody i zieleni podnosi ją i wyrywa z jej piersi niemy hymn dziękczynienia i czystej radości istnienia, bo niezwiązanej z żadną rzeczą bytu. Wyprostowywała się niejako i olbrzymiejąc, zaczynała żyć życiem powszedniem.
Stary spoglądał na nią z boku i po ustach wązkich przewijał mu się uśmiech niezgłębiony.
Poczuła ten wzrok i spojrzała na niego. Oczy ich spotkały się i zatonęły w sobie długo i życzliwie.
Porwała ją nagła i niepowstrzymana chęć wypowiedzenia się przed nim do dna.
Ten nieznajomy miał taki dobrotliwy wyraz twarzy, taka powaga mądrości świeciła w jego oczach, że wzbudził w niej nieprzepartą sympatyę.
Przysunęła się bliżej i rzekła cicho:
— Nie myślałam o śmierci.
— To szukałaś pani uspokojenia?
— Tak. Chciałam zobaczyć przyrodę i zapomnieć.
— O czem?
— O życiu! — szepnęła głucho i łzy rozczulenia gwałtownego zabłysły w jej oczach.
— Dziecko pani jesteś. Tak tragicznie usposobił pewnie jaki zawód miłosny, ambicyjka, albo brak może obiadu?
— Razem to niedość, żeby się czuć bardzo, bardzo nieszczęśliwą.
— Razem to jest jedno nic, bo jak ja myślę, nie ma wprost nic, coby zupełnego, świadomego siebie człowieka mogło uczynić nieszczęśliwym.
— Kto pani jesteś? — zapytał po pewnym przestanku — to jest, co pani robisz?
— Jestem w teatrze.
— Aha! komedyancki świat! Udawania, które później bierzecie za rzeczywistość, chimery! to psuje duszę ludzką. Najwięksi aktorzy, to tylko maszynki, nakręcone czasem przez mędrców, czasem przez geniusze, ale najczęściej przez głupstwo, mówiące do jeszcze większego głupstwa. Aktorzy, artyści, twórcy! to tylko ślepe narzędzia przyrody-natury, która ich używa do objawienia siebie i dla celów sobie tylko wiadomych. Im się zdaje, że oni są czemś istotnem — smutne złudzenie, są narzędziem, które pójdzie na śmierć wtedy, jak przestanie być potrzebnem, albo zrobi się nieużytecznem.
— Kto pan jesteś? — zapytała prawie bezwiednie, poruszona jego słowami.
— Stary człowiek, jak pani widzi, który łapie ryby i lubi gawędzić. O tak, jestem bardzo stary. Przychodzę tutaj codziennie latem, jeśli jest pogoda, na kilka godzin i łapię rybki, jeśli się pozwolą łapać. Na cóż to pani? Nazwisko nic panią nie objaśni. Jestem tylko jednostką w ogólnej cyfrze, która ma swój numer wejścia na świat, i będzie go mieć przy zejściu. Jestem komóreczką czucia, dawno już zapisaną i zaklasyfikowaną przez bliźnich w rubryce „niedołęgi” — mówił, uśmiechając się żartobliwie.
— Nie chciałam tem zapytaniem obrazić pana.
— Nigdy się o nic nie gniewam. Gniewa się tylko, lub raduje głupstwo — odpowiedział. — Człowiek powinien patrzeć, obserwować i na swoją drogę — dorzucił, ściągając kiełbia z haczyka.
Mroziła ją trochę ta powaga i stanowczy, niedopuszczający dyskusyi ton mowy.
— Pani z warszawskiego teatru? — zapytał, zarzucając znowu wędkę.
— Nie; jestem w towarzystwie Cabińskiego, zna pan pewnie.
— Nie znam, nie słyszałem.
— Jakto, nie słyszał pan nic o Cabińskim i o Tivoli, nie czytał pan? — pytała ogromnie zdziwiona, że może być ktoś w Warszawie, co nie zna i nie interesuje się teatrem.
— Nie chodzę wcale do teatru i nie czytuję pism.
— Ależ to niemożebne!
— Widać zaraz, że pani masz dwadzieścia lat, bo wołasz zdumiona: Niemożebne! i patrzysz się pani na mnie, jak na upośledzonego umysłowo, albo jak na barbarzyńcę.
— Ale niepodobna mi było przypuścić ani na chwilę, rozmawiając z panem, że...
— Że się nie interesuję teatrem, tak, że nie czytam pism, tak — odpowiedział za nią.
— Nie umiem nawet i rozumieć dlaczego?
— No, bo mnie to nic nie obchodzi — odpowiedział prosto.
— Nic pana nie obchodzi, co się dzieje w świecie, jak żyją, co robią, co myślą?
— Nie. Pani się to wydaje pewnie potwornem, a to jest zupełnie naturalnem. Czy nasze Maćki, Bartki i Jagny zajmują się teatrem, albo sprawami świata? Nie, prawda?
— Ależ to chłopi, to zupełnie co innego.
— To jest to samo, z tem tylko, że dla nich wcale nie istnieją wasze sławy i wielkości i że im zupełnie wszystko jedno, czy Newton lub Szekspir był, czy też nie był. Bardzo im z tem dobrze, bardzo.
Janka milczała, bo się jej to wydawało paradoksalnem i niezbyt prawdziwem.
— Cóż ja się dowiem z waszych pism i teatrów; że się kochają, nienawidzą, gryzą, że jest jak było panowanie zła i przemocy, że świat i życie, to wielki młyn, w którym się trą na miazgi mózgi i sumienia. To już wygodniej nic nie wiedzieć.
— Ale czy się powinno tak egoistycznie odsuwać od wszystkiego?
— W tem jest właśnie mądrość. Nie żądać nic dla siebie, nie dbać o nic i być obojętnym, do tego się powinno dążyć.
— Czyż jest możebnym do osiągnięcia ten stan bezczucia zupełnego?
— Dochodzi się do niego doświadczeniem życiowem i myśleniem. Niech pani pamięta, że najdrobniejsza przyjemność, chwilowe zadowolenie, kosztuje nas zawsze drożej, niżeli jest w istocie warte. Przeciętny człowiek nie zapłaci tysiąca rubli za gruszkę, dajmy na to, bo, rozumie się, że byłoby to szaleństwem i zresztą zna wartość tysiąca i gruszki, ale z kapitału życia gotów rozchodować tysiące na bagatele — na miłostkę, która trwa przez czas dojrzewania gruszki za dwa grosze, bo nie myślał nigdy nad kosztownością wprost bezcenną własnej energii życiowej, oślepia się, jak byk, kiedy mu torreador zamigoce czerwoną płachtą i za to oślepienie płaci kawałem życia. Większość umiera nie z naturalnej konieczności, jak lampa, kiedy się nafta wypali, tylko z bankructwa, z roztrwonienia sił na głupstwa tysiąc razy mniej warte od jednego dnia istnienia.
— Nie chciałabym takiego zimnego i wyrachowanego życia, bez szaleństw, marzeń i miłości.
— Świat i takby się nie zapadł w nicość, choćby się ludzie nie kochali.
— Lepiejby się już zabić, niż żyć i usychać jak drzewo.
— Samobójstwo, to ordynarny krzyk zwierzęcia, które cierpi, to bunt atomu przeciw prawom ogólnym, a do tego krzyk, w którym może zostać coś z bólu świadomości i trwać wieki w przestrzeniach. Trzeba wypalić się spokojnie do ostatka — w tem jest szczęście.
— Takiem jest szczęście? — zapytała, przejęta jakiemś zimnem.
— Tak. — Spokój jest szczęściem. Negowanie wszystkiego, zabijanie siebie w pragnieniach, w żądzach, wyrywanie z siebie złudzeń i zachcianek. Jest to wziąć swoją duszę w garść świadomości i nie pozwolić się rozmieniać dla głupstwa.
— Któż zechce żyć w takiem jarzmie? jakaż dusza wytrzyma?
— Dusza — to świadomość.
— Nic prócz kamiennej obojętności, spokoju! Nie nigdy, wolę już tak zwyczajnie żyć.
— Jest jeszcze jeden środek: najlepszem lekarstwem na cierpienia mózgu jest rozszerzenie serc naszych, zjednoczenie się z przyrodą.
— Dajmy spokój, nie lubię tego, to mnie porusza.
Milczeli długo.
Starzec wpatrywał się w wodę i mruczał coś szeptem a Janka rozmyślała.
— Wszystko głupstwo — zaczął znowu. — Patrz pani i podziwiaj choćby wodę, starczy ci na długo. Przypatruj się ptakom, gwiazdom, żywiołom; śledź rozrost drzew, wsłuchaj się w wichry, pij wonie i barwy, a wszędzie znajdziesz cuda niesłychane, wiecznie trwające, doświadczysz rozkoszy niewypowiedzianych. Wystarczy ci to zupełnie za życie wśród ludzi. Nie patrz tylko okiem pospolitaka, bo wtedy najpiękniejszy śpiew ptaków będzie krzykiem; najwspanialsze lasy — opałem; w zwierzętach zobaczysz tylko mięso na pokarm; w łąkach — siano; bo wtedy zamiast czuć, będziesz obrachowywać.
— Wszyscy są takimi.
— Jest niewielu, którzy z księgi przyrody czytają i biorą dla siebie pokarm żywota.
Znowu zapadli w milczenie.
Słońce chyliło się za wzgórza drugiego brzegu, jakby wypalone,
Uwagi (0)