Komediantka - Władysław Stanisław Reymont (biblioteka darmowa online .TXT) 📖
Historia młodej dziewczyny, która w pogoni za wolnością i w poszukiwaniu samorealizacji postanawia zostać aktorką.
Janka Orłowska z Bukowca, bohaterka powieści „Komediantka” (1896), ma dość życia w małym, szarym miasteczku i podporządkowywania się decyzjom ojca. Chcąc odmienić swoje życie, odchodzi z domu i wstępuje do grupy teatralnej. Praca na scenie wydaje się być spełnieniem jej marzeń, ale rzeczywistość ma niewiele wspólnego z wyobrażeniami. Okazuje się, że bez wybitnego talentu i znajomości w środowisku nie da się wiele osiągnąć. W wyniku niepowodzeń Janka dochodzi do punktu krytycznego. Powieść powstała na podstawie osobistych doświadczeń teatralnych Reymonta oraz prowadzonych przez niego obserwacji.
- Autor: Władysław Stanisław Reymont
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Komediantka - Władysław Stanisław Reymont (biblioteka darmowa online .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Władysław Stanisław Reymont
Kępy drzew jakby się kurczyły, bo wydawały się niższe, a szersze. Żółtość nadbrzeżnych piasków pociągała się szarością zmroku. Dalekie horyzonty zdawały się zapadać w mgłach, podnoszących się niby dymy dopalającego się słońca.
Spokój był jeszcze głębszy i rozwłóczył się sennością nad ziemią, jakby senną po trudach dnia.
Janka rozmyślała nad słowami starca i smutek jakiś cichy, posępny, napełniał jej serce i przysłaniał mózg lękiem niejasnym; ogarniało ją bierne poddanie się, rodzaj wewnętrznego odrętwienia.
Powstała do odejścia, bo było już prawie szaro na świecie.
— Idzie pan?
— Czas już, kawał drogi do Warszawy.
— Pójdziemy razem.
Złożył wędkę w laskę, rybki złowione wpuścił do blaszanej puszki i zaczął iść dość prędko.
— Nie wiem, jak się pani nazywa — zaczął wolno — nic mnie to nie obchodzi, ale widzę, że musi pani być niebardzo dobrze na świecie. Ja jestem stary waryat, jak mnie nazywają moi sąsiedzi; stary mason, jak dodają kumoszki staromiejskie; jestem sam i pogodzony z losem, czekam końca... Coś, kiedyś tam cierpiało się, kochało, ale to już dawno przeszło, dawno! — szeptał, wpatrując się w jakąś przeszłość odległą, z bladym uśmiechem wspomnienia. — Największem dobrem człowieka jest to, że może zapominać, inaczej nie mógłby żyć zupełnie. Nic to panią nie obchodzi, prawda? Bredzę czasami i już się łapię na rozmawianiu z samym sobą, zapominam często, ot starość. Masz pani dobrą twarz, więc jako doświadczony, poradzę ci: ile razy cierpisz, zawodzi cię wszystko, boli cię życie — uciekaj z miasta, idź w pola, oddychaj powietrzem czystem, kąp się w słońcu, wpatruj się w niebo, myśl o nieskończoności i módl się... a zapomnisz o wszystkiem. Uczujesz się lepszą i silniejszą. Nędza dzisiejszych ludzi pochodzi z oderwania się od przyrody i od Boga, z osamotnienia wewnętrznego. — I jeszcze jedno ci powiem: przebaczaj wszystko i miej litość dla wszystkiego. Ludzie są źli przez głupotę, bądź dobrą. Najwyższa mądrość jest najgłębszą dobrocią. Nie trwoń sił na głupstwa. Ja codziennie tutaj jestem, póki ciepło. Może się kiedy spotkamy. No, bądź pani szczęśliwą. — Kiwnął jej głową na pożegnanie i uśmiechnął się życzliwie.
Długo patrzyła za nim, aż jej zniknął gdzieś koło kościoła Panny Maryi.
Przetarła oczy, bo się jej wydało, że uległa jakiejś halucynacyi.
— Nie — szepnęła, bo jeszcze czuła na swojej twarzy to czyste spojrzenie starości pogodnej, słyszała głos jego:
— Bądź dobrą! Módl się! Przebaczaj! — powtarzała idąc ulicami.
— Przebaczaj! — i widziała ojca, później teatr, Cabińskiego, Majkowską, Kotlickiego, M-me Annę, Sowińską i przypomniała sobie te dni, w które była głodną i sponiewieraną w swojej godności ludzkiej, swoje cierpienia.
— Bądź dobrą! — i znowu widziała Mirowską, która najboleśniejsze krzywdy zbywała uśmiechem, która nikomu nigdy nic złego nie zrobiła, a była pośmiewiskiem całego towarzystwa. Wolską, co kosztem własnego życia wydzierała dziecko śmierci, którą oszukano i pchnięto w nędzę; Nianię, poświęcającą się dla cudzych dzieci; inspicyenta; chłopów na wsi, traktowanych niby zwierzęta; robotników wyzyskiwanych; szalbierstwa, oszustwa, zbrodnie, o których ciągle słyszała i które się działy zawsze i ciągle. Czuła, że się w niej coś trzęsie, łamie, krzyczy; że nabrzmiewa bólem jakimś powszechnym, że wszystkie niesprawiedliwości, wszystkie krzywdy, wszystkie łzy, cierpienia, stają przed nią, a jakiś głos poważny mówi z góry.
— Bądź dobrą... przebaczaj... módl się... a śmiech szyderczy zrywa się dokoła jakby w odpowiedzi.
Przyszła do mieszkania i długo nie mogła się uspokoić. Chwytała się za głowę, tak się jej tam plątało wszystko, zaziębiało i tłoczyło ze zgiełkiem, a ona nie wiedziała gdzie prawda i nie wiedziała, gdzie fałsz. Bo ujrzała w jakiemś olśnieniu jasnowidztwa, że źli i dobrzy zarówno cierpią, że wszyscy się szamocą, wszyscy krzyczą o zbawienie jakieś i płaczą na życie.
— Oszaleję! oszaleję! — szeptała.
Rano przybiegł Władek. Był taki dzisiaj dobry, tak ją całował po rękach, że zwróciła na to uwagę. Narzekał na Cabińskiego, żalił się długo na matkę.
Patrzyła się zimno na niego i zaraz prawie zrozumiała, że chciał od niej pożyczyć pieniędzy.
— Kup mi pudru, bo muszę już dzisiaj iść do teatru.
Podniósł się z ochotą.
— Zamknij te drzwi, bo się będę ubierać.
Zamknął drzwi do jej pokoju na zatrzask, od którego miał swój klucz i poszedł.
Na ulicy, prawie przed bramą, zobaczył mecenasa. Błysnęła mu myśl jakaś, bo się uśmiechnął i przystąpił serdecznie do starego.
— Dzień dobry szanownemu mecenasowi.
— Dzień dobry, jakże zdrowie, hę?
— Dziękuję, ja bo zdrów jestem zupełnie, tylko panna Orłowska. Właśnie prosiła mnie dyrektorowa, aby w jej imieniu dowiedzieć się o chorą...
— Co? panna Janina chora! Mówili mi za kulisami, ale nie wierzyłem, myślałem...
— Chora, właśnie biegnę po lekarstwo.
— To niebezpiecznie?
— O nie; ale chce się pan mecenas naocznie przekonać.
Mecenas poruszył się gwałtownie, ale rzekł skromnie, poprawiając binokli.
— Doprawdy chciałbym, chciałem już nieraz, ale ona taka nieprzystępna.
— Ułatwię panu.
— Żartujesz pan, jakżeby to można... Choć moją prawdziwą życzliwość...
— Można. Masz pan klucz od zatrzasku. Przyjmie pana, mówiła mi nawet, te z przyjemnością zobaczyłaby znajomych u siebie; cóż pan chcesz, tak samotnie przepędza dnie całe.
— Ale... jeśli...
— Idź pan, skoro dla mnie była widzialną, to tembardziej dla mecenasa. Ja za godzinę przyjdę, to sobie posiedzimy. Odszedł śpiesznie.
Mecenas przecierał binokle, kręcił się w miejscu i jeszcze nie mógł się zdecydować wejść lub nie, gdy Władek się zawrócił i zawołał:
— Panie! Mecenasie mój złoty, niech mi mecenas pożyczy pięciu rubli. Musiałbym Cabińskiego szukać, żeby dał pieniędzy, a tu lekarstwo zaraz jest potrzebnem. Nieprzyjemny wziąłem na siebie obowiązek, ale cóż robić... koleżeństwo. Oddam mecenasowi wieczorem, tylko o dyskrecyę proszę i o przebaczenie, mój mecenasie.
Mecenas chętnie sięgnął po pugilares i dając dziesięć rubli, rzekł:
— Z przyjemnością proszę. Jeżeli będzie potrzeba więcej, powiedz pan tylko pannie Janinie, niech słówko powie.
Władek z pieniądzmi odszedł, pogwizdując wesoło.
Mecenas poszedł, otworzył drzwi po cichu, rozebrał się z palta w przedpokoju i wszedł.
Janka czesała się, nie zwracając uwagi na otwieranie drzwi, bo myślała, że to Władek wraca.
Mecenas od drzwi pokasływał i z wyciągniętą ręką szedł ku niej.
Zerwała się śpiesznie, narzucając chustkę na nagie ramiona.
— Właśnie pan Władysław objaśnił mnie, że pani chora, więc grzechem nie jest odwiedzić — mówił prędko, poprawił binokli i uśmiechał się swoim mdłym, zdawkowym uśmiechem.
Janka patrzyła na niego zdumiona, dopiero poczuwszy dotknięcie jego zimnej i wilgotnej ręki, poczerwieniała cała, rzuciła się ku drzwiom, aż chustka zsunęła się na ziemię, odsłaniając wspaniale zakreślone ramiona i zawołała, energicznym gestem otwierając drzwi.
— Wyjdź pan!
— Ależ słowo honoru, nie miałem myśli nawet ubliżać pani. Owszem, jako szczerze życzliwy, chciałem przyjść ze słowem współczucia. Pan Władysław...
— Jest nikczemnikiem.
— Na to zgoda, ale nie potrzebuje pani się gniewać na mnie i wyrażać swoje oburzenie aż w ten sposób, jest to troszeczkę...
— Proszę, wyjdź pan — wołała, trzęsąc się z gniewu.
— Komedyantka! Komedyantka, słowo honoru daję — szeptał, kładąc pospiesznie palto, bo był zirytowany i obrażony. Zatrzasnął drzwi za sobą ze złością.
— A nędznik, a!... i ja należałam do takiego człowieka, ja!... ach!... Szakale nie ludzie, szakale! Nie można tknąć się niczego, bo wszędzie błoto.
I tak się w niej spotęgowało to oburzenie, że krzyczała prawie głośno, przez łzy:
— Podli! podli! podli!
Wkrótce przyszedł Władek; przyniósł puder, butelkę wódki i przekąski w papierze. Patrzył się na nią i rozglądał po pokoju.
— Był tutaj mecenas! — rzuciła mu szorstko.
Aktor cynicznie się roześmiał i zawołał knajpiarskim żargonem:
— Skantowałem go. Urządzimy sobie małą frajdkę.
Chciała mu rzucić w twarz tę jego podłość, ale błyskawicznie zadźwięczały w jej ustach słowa:
— Bądź dobrą... przebaczaj!... Powstrzymała się i zaczęła się śmiać, ale tak ostro, spazmatycznie i długo, że aż się rzuciła na łóżko i tarzając się po niem, przez ten śmiech histeryczny i straszny powtarzała:
— Bądź dobrą... Przebaczaj... ha! ha! ha!
Po tygodniowej przerwie rozpoczęły się znowu dawne ciężkie życie, cięższa niż przedtem walka, bo tylko już o chleb.
Tak samo jak przedtem śpiewała w chórach, ubierała się, patrzyła przez kurtynę na publiczność, której coraz mniej przychodziło; tak samo snuła się w antraktach po scenie, garderobach, słuchała szeptów, muzyki, kłótni; ale jak różne były jej uczucia i myśli, jak inną była i niepodobną do tej dawnej Janki!
Nie szukała już w oczach publiczności zapału i miłości sztuki, nie rzucała wyzywających spojrzeń do pierwszych rzędów, bo ją nędza nauczyła obliczać ze sceny publiczność i stąd wyciągać wnioski co do wysokości akonta.
Nauczyła się z głodu zabierać potajemnie chleb z rekwizytorni, używany często na scenę i w drodze do domu go zjadała; często było to jej jedyne, całodzienne pożywienie. Nikt jej nie admirował i nie odprowadzał, nie sprzeczała się już więcej o sztukę.
Kotlicki gdzieś przepadł, Mecenas się pogniewał i nie przychodził, a Władek tylko czasami z nią rozmawiał i coraz rzadziej zaglądał do niej, tłómacząc się, że matka coraz słabsza i musi przy niej przesiadywać. Wiedziała, że kłamał, ale mu nie przeczyła, bo jej był zupełnie obojętnym. Czuła do niego głęboką pogardę, ale jakby przez nieświadomą już pamięć tych słonecznych chwil, nie potrafiła zerwać z nim zupełnie. Traktowała go zimno, nie pozwalała się całować, ale nie mogła mu powiedzieć wprost — podły, bo był, jakby ostatnim ogniwem, łączącem się z jej dziwną duszą.
Schudła ogromnie; twarz jej, o niezdrowej, sinawej cerze, pokryły żółtawe plamy i z powiększonych, szklistych oczów patrzał głód ciągły, stały, okropny!
Chodziła po teatrzyku niby cień, cicha i spokojna na pozór, ale z tem uczuciem wiecznego głodu, który jej szarpał wnętrzności: zdeterminowana już na wszystko.
Były dni całe spędzane bez odrobiny pożywienia, w których czuła jakąś pustkę bolesną pod czaszką i w których się jej tylko w mózgu to jedno błyskało — jeść!
Najeść się!... Poza tem, wszystko znikło i nie miało znaczenia.
Podobna nędza panowała w całem towarzystwie.
Kobiety radziły sobie jak mogły; ale mężczyźni, zwłaszcza uczciwsi, sprzedawali co tylko mieli, nawet peruki, aby wprost nie umrzeć z głodu.
Ileż to trwogi przynosił wieczór każdy.
— Czy się będzie grać?
Ten szept słychać było wszędzie, przedzierał się na ogródek, po którym hulał zbyt często jesienny wicher, brzmiał pod pustą werandą, wymawiany przez garsonów, napróżno wyczekujących na gości. Powtarzał go Gold, skulony z zimna w swojej budce kasyerskiej.
Cisza przygnębiająca panowała w garderobach. Najdowcipniejsze kawały Glasa nie potrafiły rozchmurzyć oczów zasępionych troską.
Charakteryzowali się niedbale. Nikt się ról nie uczył, bo każdy z trwogą czekał przedstawienia, łaził koło kasy i szeptał:
— Czy się grać będzie?
Cabiński codziennie wystawiał nową sztukę i pustki były tak samo. Dał Podróż po Warszawie — pustki. Grali Zbójców — pustki. Grali takie bomby jak Don Cezar de Bezan, Posąg komandora, Wróżka la Voison — pustki i pustki.
— Jak Boga kocham, czego chcecie? — wołał dyrektor do publiczności przez kurtynę.
— Pan myślisz, że oni wiedzą sami. Gdyby było trzysta osób, toby z pewnością zjawiło się jeszcze trzystu, ale jak jest pięćdziesiąt z dodatkiem zimna i deszczu, to zostaje tylko dwadzieścia — tłómaczył Cabińskiemu redaktor, który sam jeden został z licznych znajomych, przychodzących za kulisy, bo reszta rozpierzchła się razem z pierwszymi deszczami.
— To jest stado, które dzisiaj nie wie, gdzie się jutro tłoczyć będzie — powiedział pan Piotr nienawistnie.
O tak, nienawidzili tej publiczności i modlili się do niej. Przeklinali ją, nazywali stadem, bydłem, grozili pięściami, pluli na nią, ale niech się tylko zjawiła w większej ilości, padali przed nią na twarz i czuli głęboką wdzięczność do tej kapryśnej pani, która miała humor codziennie inny i codziennie kogo innego darzyła swoimi względami.
— Ulicznica! Ulicznica! — szeptał groźnie Topolski. — Dzisiaj u mocarza, jutro u cyrkowca!
— Prawdęś powiedział, ale ci to nie da ani rubla — odpowiedział Wawrzecki, którego humor się jeszcze trzymał, ale już zgorzkniały i cierpki, bo Mimi wyjechała z towarzystwa, angażując się do Poznania.
Rozjeżdżali się już po trochu, choć cały tydzień było jeszcze czasu do końca sezonu. Chóry szczególniej zupełnie się prawie rozsypały, bo najwięcej cierpiały nędzy.
Deszcze padały rano, w południe i wieczorem.
Atmosfera w teatrze robiła się wprost nie do wytrzymania. Przeciągi w garderobach, błoto na podłogach, bo przez wszystkie dachy przeciekał deszcz; zimno wyganiało wprost.
Jance się zdawało, że ten teatr rozpada się zwolna i zagrzebuje wszystkich pod ruinami. A tamten, na placu Teatralnym, stał mocno. Poczerniał od deszczu, wydawał się jej surowszym, potężniejszym jeszcze i przejmował ją jakąś niewytłómaczoną, pobożną trwogą, ile razy patrzyła na niego. Zdawało się jej czasami, że ten ogromny gmach opiera swoje kolumny na całych stosach trupów, że pije krew, życie, mózgi ich wszystkich i tem tak rośnie i potężnieje...
W swoich snach halucynacyjnych, które ją coraz częściej nawiedzały, patrzyła się nieraz oko w oko ze sztuką i umierała z przerażenia, bo to nie była jedna z tych słodkich, niebiańskich muz, jak je przedstawiali malarze i poeci. Była to groźna twarz Dyany Taurydzkiej, surowa i zacięta nieubłagalnością. Nie było litości na jej gładkiem, dziewiczem czole, przerżniętem zmarszczką skupienia; na ustach miała wyraz krwiożerczej siły, a oczy były pełne jakiejś boskiej surowości i patrzyły daleko — w nieskończoność; zimne dla nędzy ludzkiej, obojętne na krzyki i śmiertelne szamotanie tych, co się rwali do niej i chcieli ją posiąść.
Nieśmiertelna i niezdobyta!
— Zwaryuję, zwaryuję! — szeptała nieraz Janka, ściskając rozpaloną głowę, bo takie sny,
Uwagi (0)