Próchno - Wacław Berent (jak czytać książki .txt) 📖
Peregrynując w towarzystwie artystycznej bohemy po ulicach któregoś z niemieckich miast u schyłku XIX w., włócząc się od kawiarni do kabaretu, od dziennikarskiej kawalerki w kamienicy do arystokratycznej willi na podmiejskim wzgórzu, mamy okazję wsłuchać się w gorączkowe bicie serca dekadentyzmu.
Bohaterowie, którym Berent oddaje głos w swej powieści, tworzą polsko-niemiecki konglomerat reprezentantów wszystkich dziedzin sztuki: od literatury, przez teatr i malarstwo, po muzykę i estradę rozrywkową (demoniczna i magnetyczna Yvetta), a towarzyszą im, a nawet przewodzą, postacie niezbędne dla funkcjonowania cyganerii schyłku wieku: dziennikarz i sponsor. Czereda ta wprowadza czytelnika w zawiłe korytarze i „złe wiry” obsesji epoki: obsesję śmierci, mizoginię (wspaniale ukazaną przez postać Zofii Borowskiej), kult sztuki i zwątpienie w jej wartość, wreszcie wątki filozofii nietzscheańskiej i buddyzmu.
Powieść Próchno ukazywała się początkowo w odcinkach w 1901 r. w „Chimerze”, zaś w formie książkowej została wydana w 1903 r. Jej polifoniczna forma pozwoliła wieloaspektowo przedstawić problemy nurtujące przedstawicieli modernizmu. Kazimierz Wyka w swoim Modernizmie polskim poświęcił książce Wacława Berenta ciekawe studium ukazujące, w jaki sposób stanowi ona zarazem krytykę Młodej Polski i pozostaje zanurzona w nurcie epoki, otwierając jej nowy etap (por. Szkice z problematyki modernizmu. Pałuba a Próchno).
- Autor: Wacław Berent
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Próchno - Wacław Berent (jak czytać książki .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Wacław Berent
Ona zaś, kołysząc się dalej na fotelu, powróciła do swojej opowieści.
— Rozmawiał ze mną przez cały antrakt. Jest nadzwyczaj ujmujący w swej na pół wojskowej manierze.
— Ach! Że też ty do takich rzeczy przywiązujesz tyle wagi!
Müller powiódł tymczasem okiem po stokach kwiatów naokół, po laurowych wieńcach i wstęgach czerwonych; — spojrzał na swój kwiat i głowę zwiesił. „Tyle tylko ze mnie, tyle z nas w tym wszystkim”.
— Kim jest tu u was baron Farnsberg? — usłyszał tymczasem.
— Bankierem — odparł, przypomniawszy sobie to nazwisko.
— Nie wygląda... Bardzo dystyngowany. I wykwintny znawca sztuki... Ogromnie zachwycony pańskim Łabędziem... Łabędzia musiałam bisować dwukrotnie.
Müller skubał tylko w ręku swój blady kwiat.
— Ach, tak? — rzekł niedbale i poprawił swe roztargnienie natychmiast uprzejmym uśmiechem. A potem darł już tylko i prószył te blade różane płatki. „Tyle nas w tym wszystkim” — powtórzył w myślach.
Kołysała się przez chwilę na fotelu, a potem jakby zdziwiona ciszą lub może tym, że żaden wzrok na niej nie spoczywał, zatrzymała bieguny i rzuciła na obu czujne wejrzenie.
— Wiesz, Henryk — rzekła mimochodem — taka dziwna, prawie niepokojąca jest ta cisza u ciebie. Dlaczego ty tak daleko od miasta mieszkasz?
— Dla ciszy — rzekł spokojnie.
Zastanowiły ją poważne, prawie zimne ich twarze. W jakimś przegięciu czy w zamiarze powstania zaskoczyła ją nagle zaduma. Niecierpliwym ruchem dłoni strzepnęła ją sobie z czoła, skoczyła z fotela i zaszeleściła suknią.
— Zaśpiewam wam po prostu coś!... Nie słyszeliście przecie jeszcze, jak wasze rzeczy śpiewam. — To dziwne — zamyśliła się znowuż — jak wy wszyscy obojętni jesteście dla swoich... No, Henryk uważa, przypuśćmy, koncerty za rzecz szatańską, ale pan?
I już do fortepianu zasiadając, przerwała swe pytanie pasażem.
— Przepraszam cię? — przycichła natychmiast i pochyliła ucho.
— Nic ważnego. Chciałem ci tylko powiedzieć, że kwiatów żal. Po owoc może sięgać każdy.
— Nawet ja — dokończyła ostro, jakby zadraśnięta tymi słowami. — Kwiatów — dodała wnet potem, oglądając się po pokoju. — Boże, jakie ich mnóstwo jednak!... Kwiatów żal dlatego, że więdną; — że tak szybko nieraz więdną, Henryk. Im szlachetniejsze...
Dłonie jej, muskające klawisze, osunęły się z klawiatury, poprzeczne zmarszczki ściągnęły nagle czoło. Po chwili ocknęła się niespokojnie:
— Co to jest?!
— Wiatr.
— Boże, jaka tu cisza! Jak w grobie.
I znowuż zamilkła.
— Henryk?
— Słucham.
— Zasługuję na pochwałę! Już zaczynam zapominać o koncercie i o tym wszystkim. Już idzie smutek, wracają wspomnienia, czuję jakby zawód... (Dziwna rzecz, że po tych triumfach czuje się zawsze jakby zawód). Idzie pustka...
— I?
— Pojutrze dam drugi koncert. Na złość tobie. Ja żyć chcę!
I rzuciwszy dłonie na klawisze, przebiegła po nich z brawurą. Urwała, spróbowała następnie melodię, zmąciła ją pasażem i poprzez ramię obejrzała się na Müllera. Jemu serce zabiło przy pierwszych taktach tej melodii, a gdy jej głos usłyszał, zbladł i mimo woli dłonią po czole powiódł, jakby niechętnie poddając się tamtym wspomnieniom.
Bo zdawało mu się, że to dalekie rozlewne echo młodych wspomnień przynosi mu hen z bezkresnej dali jesiennych odlotów całą głębią serdecznego żalu to wezwanie ostatnie:
Obejrzała się na niego. I nie myliła się. Głębokie, jakby żółtym płomieniem świecące oczy suchotnika wpijały się w nią chciwie i zazdrośnie, ssąc jakby z niej siłę, zdrowie, radość i dumę życia. Przykuwała ją do siebie, wtapiała się w oczy, obezwładniała niemal ta smukła, dziwnie blada, jakby zielonawo fosforyzująca twarz, niby maska śmierci przeczutej i jeszcze nieświadomej, ten złoty błysk wielkich oczu pod płową czupryną obfitych włosów. Nagle skłóciło się coś w tym spojrzeniu: wzrok musnął jej włosy, ślizgał się po szyi, pieścił biust odkryty, głaskał ramiona i, przepłoszony jej zamiarem powstania, przylgnął kornie do rąk.
Zerwał się i, chwytając gorączkowo kwiaty, rzucał je garściami pod jej nogi.
— Za to echo z młodości — szeptał. — Za tę sekundę sztuki.
Uśmiech rozjaśnił jej twarz, zrazu otwarty i szczery, ale wnet smutkiem jakby owiany, na pół senny i rozmarzony, jak wówczas, gdy weszła do pokoju.
— Napisze pan co dla mnie?
— Tak! — krzyknął krótko.
Ale ten złoty połysk coraz to szerszych oczu zaniepokoił ją bezwiednie. Powstała, zaszeleściła suknią i ten czarny prawie, pąsowy kwiat zerwała sobie spod biustu i rzuciła nań.
Nucąc jeszcze z cicha, przeginała się lekko w tył, gdy Müller zarzucał pelerynę na jej śnieżne ramiona.
A potem tuląc się pieściwie w te białe puchy kołnierza:
— Dobranoc, Henryku — rzekła śpiewnie, a głos jej zafalował w podnieceniu.
Hertenstein stał w niszy okiennej i patrzał w noc ciemną na dworze.
— Życzę ci snów tłumnych i gwarnych. Bądź szczęśliwa nawet w snach.
Chart wybiegł za nią do dalszych pokojów, zawrócił jednak natychmiast i stanął na progu jakby zdumiony: oglądał się niespokojnie za odchodzącą, to znów na pana swego spozierał. Wreszcie szczeknął niecierpliwie, śmignął jak strzała w ciemne pokoje; tam się na posadzkach pośliznął i obalił w biegu, aby za chwilę znów się na progu ukazać. Spoglądając to na pana swego, to na Müllera, skamieniał w tym ruchu zdumienia; stał we drzwiach, na ciemnym tle wnętrza, jak biały posąg: wysmukły, giętki, czujny.
Zapatrzył się w ten kwiat. I zdawało mu się, że przy tej pąsowej, prawie czarnej, puszystej róży faluje jeszcze miękko jej pierś, to znów, że przy tym kwiecie bieleje jak śnieg ta biała duża dłoń, co mu tę różę w oczy rzuciła. Obejrzał się naokół i oczy wszędzie natrafiały na kwiaty. Czerwień, biel, fiolet i błękit snuły się i migotały mu w oczach jak barwne smugi. A na tle tej tęczowej przędzy wielkie, prawie czarne koła laurowych liści z czerwonymi szarfami. „Wielkiej artystce” — odczytywał po raz setny.
„ONA — sztuka” — myślał otumaniony duszną wonią tych kwiatów.
— Henryk! — zawołał nagle. — Jakeś ty mógł ją widzieć taką?...
Tamten powrócił powoli do stołu.
— Jakem ją mógł wówczas inaczej sobie przedstawiać niż ty teraz? Wówczas nie była igraszką życiowego wiru... Była na zamku, w ciszy i skupieniu tamtego świata. Zresztą każda rzecz kształt swój i imię, a więc i byt, zawdzięcza nam tylko. Każda rzecz jest wieloraką zależnie od chwili i od oczu, jakie na nią patrzą. Jak ją widziałem, taka być musiała; tym pewniej, im bardziej odmienna wydaje się tobie teraz.
Müller miał ochotę wzruszyć ramionami. Ściągnął wszakże tylko brwi i spojrzał nań ciekawie. „Aha!” — pomyślał.
— Tu pozostaje! — zawołał nagle Hertestein i zaśmiał się niespodzianie po raz pierwszy tego wieczora. — Słyszałeś?... Dwór, bankier, tłum... ONA — sztuka! Tak było zawsze na świecie! I tak pozostanie.
A tę pajęczynę z myśli zerwij — kończył, wyjmując mu z ręki kwiat.
I gestem dłoni uprzedzając jego protest, nakazywał milczenie czy też cierpliwość. Poszedł w głąb i powrócił niebawem ze starą księgą okutą w klamry stalowe.
— Słuchaj.
Müller spochmurniał nagle i cofnął się w swój kąt na kanapie: przypomniał sobie, co było przedtem, zanim ona tu weszła. Ujrzał we wspomnieniu tę białą szklaną rurkę, jaką pokazywał mu Hertenstein, i zdawało mu się, że te spłowiałe karty, te ponure szeregi czarnych liter przyciska śmierć kościstą dłonią.
— Łatwo przewidzieć, co tam będzie — wycedził mimo to ze złością i, akcentując lekceważenie, sięgnął niedbale po papierosa. — Żądze, grzechy, skrucha, serce... jak zwykle u proroków i u ich zbankrutowanych na kulturze apostołów.
— Nie skrucha, lecz myśl! — zapłonił się nagle Hertenstein i uderzył dłonią w książkę, aż grzybniowa próchnia dymem uderzyła w górę. — I nie serce, lecz głowa! Sercem ciemnej drogi życia sobie nie oświecisz... Głosy serca to tylko bezradny spazm dławiącego się egoizmu; wola zna cenę tego spazmu i gardzi nim. Głos serca to tkliwy flet żądz, którym nawet namiętność dziś już gardzi. Głos serca to pokutny płaszcz trwogi — trwogi przed karą. Serce to skorupa fałszu, to obłudna broń poczciwej głupoty... Nic we mnie takiej odrazy nie wzbudza, jak „dobre serce”. Niedołężny i sobie nieufający egoizm czai się z pętami, a że własnym siłom nie ufa, wabi i roztkliwia ofiarę fletem serdecznym. Wszystkie małe i stare dzieci bez charakteru mają poczciwe serca. — Przenieś twą dobroć do głowy; spraw, by twoja i cudza wola ufać w nią mogła!
— Czytaj! — krzyknął wobec tego Müller.
— Serce zawlokło cię pod nogi kobiet, serce twą głowę pod stopy im kładło. Reszty dokonała nieczysta myśl kobiety: zrodziła niesyte żądze. I takeś ty zmarniał.
— Czytaj! — powtórzył Müller.
— Słuchaj — rzekł głucho.
I roztworzył księgę:
„Dzikiego tygrysa paszcza, kata topór ostry mniejsze zło mężczyźnie czyni, niźli ducha jego z kobietą obcowanie. Kobieta, czy gdy mówi, czy gdy milczy, gdy idzie, stoi, siedzi, leży, ponętą członków tylko nęci, wdziękiem ciała wabi, pięknem postaci póty w myśli się wpieszcza, póki w piersi nie sięgnie i mocnym sercem nie zatarga. Łez smutek, uśmiechu powab, bioder niedbałe przegięcie, ramion lekkie ułożenie, włosów uplot kapryśny, pieściwy wdzięk miękkiego konturu i kształtów przepych bogaty: — z ogłupionym mężczyzną gawędzi rozkosznie kobieta.
Gdy serce mężczyzny wdzięki kobiety rozgrzeją, gdy oczy piękno jej oślepi, zaciemnia się myśl jego. I oto jeszcze jeden duch wstąpił na mroczne drogi klęski.
Przeto brońcie się, którzy bronić się pragniecie. Myśli wasze niech tarcza chroni godności, po łuk sięgajcie dzielności odpornej, na czole prawego myślenia hełm, w dłoniach prawej mądrości ostre dzierżcie strzały. A dobrze mi łuku targajcie cięciwę! I, dumni, na pięć dróg zmysłów waszych dostępu jej brońcie!”.
Müller w pierwszej chwili wpijał się chciwie w tę czerń liter gotyckich na żółtym pergaminie. Teraz wydął wargi:
— Dalej! — dopominał się krótko. — Więc taką świętością stała się dla ciebie — książka?! Daruj, ale jest w tym pewien smętek w dzisiejszych czasach... Książka jest dziś jak prostytutka: — każdy, co ją kupi, rekomenduje ją przyjaciołom, gdy wszystkim jego wymaganiom dogodzi. W przeciwnym razie plwa na nią najbezkarniej w świecie... A więc książka jak świętość...?? — (wzruszył ramionami). — Zresztą, słucham.
— Widzisz — odparł Hertenstein wymijająco. — Kiedyś byłem jak ty. W „złe wiry” wielkomiejskie rzuciła mnie gonitwa za tą sztuką waszą. Miotany nimi, szukałem samego siebie w obcym życiu, w cudzych światach. Me uczucia, pragnienia, myśli, otoczenia mego tchnienie, powietrze, jakim oddychałem, wszystko to mówiło: czerp i chłoń z życia jak najwięcej i przetrawiaj to w sobie jak najgłębiej, aby siebie zwielokrotnić. Wnikaj w siebie, nurzaj się myślą nawet w namiętnościach, rzucaj się w otchłań najciemniejszych uczuć, ale dobądź z siebie wszystko. Wżywaj się, wmyślaj, wgłębiaj w samego siebie! Ródź się, przeradzaj, rzeźb, cyzeluj siebie! Współczucia zbądź, stań się sobą dla siebie, pokonaj człowieka w sobie — Bogiem bądź sobie!...
I patrz! — wyrzucił mnie przecie ten wir tam w narożnicę kamienną. I tam, pod białym wejrzeniem podniebnego lodowca — otwieram tę książkę... Cisza zasłuchania była wtedy naokół; tylko wody szemrały głucho swą odwieczną legendę o czasie.
„Zapomnij o samym sobie i o wszelkiej ku temu przyczynie!”
Nie pochodnią, błyskawicą jasną były mi te słowa.
„Duch widzi wszystko w wiecznej przemianie i bez trwania. Myśli tej »ja sam« czepia się tylko ciemny. Mędrzec widzi, że we wszechświecie ruchu nie ma przyczyny dla tego pojęcia”. I ty się dziwisz, że mi ta książka nowym zwiastowaniem była? — Czytałem: „Nie dość stłumić zmysłów pożądania wszelkie. Zarodek twego ja stłum, zniewól i zabij go w sobie”...
— Co ty...?! — Müller zerwał się na równe nogi. — Oszalałeś?...
— „Twe »ja« zniszcz!” — przybił Hertenstein jak ciężkim młotem. — „Oto jest iskra, co w popiele drzemie; oto w twej duszy płonące zarzewie, pożar utajony i wicher drzemiący. — Zabij twe ja w sobie!”
Müller wcisnął obie ręce w kieszenie i patrzał na niego osłupiałym wzrokiem.
— Pojąłem! Bo nie przez ciała zetknięcie, nie przez krwi burze zapanowała ona nad duchem moim. Drogą wyobraźni wkroczyła klęską w życie me. I splotła się z każdą mą myślą, pragnieniem, czuciem wszelkim, wsiąkła w najtajniejsze głębie, wchłonęła się w całość ciała i ducha, legła widnokręgiem wokół świata mego. Przetopiła „ja” moje, wsiąkła w nie, zrosła się z nim. A ja, nieświadomy, lata całe pracowałem nad tym, aby siebie zwielokrotnić, rozszerzyć, pogłębić, by wszystko, co poza nim, usunąć precz, sobą stać się dla siebie, człowieka w sobie zmóc — Bogiem stać się dla siebie. — I tak oto rozszerzałem, pogłębiałem, zwielokrotniałem tęsknotę moją: żądz mych klęskę Bogiem sobie uczyniłem...
Müller parsknął już tylko złym śmiechem, zerwał się i, depcząc kwiaty, rozrzucając na wszystkie strony ogarki od papierosów, chodził wielkimi krokami po pokoju. Gdy przystąpił doń, aby mu przerwać, Hertenstein schwycił go kleszczowo za ramię. „Słuchaj!” — krzyknął i drżącymi rękoma przerzucał pośpiesznie kartki. Wreszcie znalazł: przypadł, przyległ do książki.
— „Wyklnij z ducha twego wszelkie myśli o »samym sobie«. One cień rzucają na twe najwyższe wzloty, na śnieżne wyniosłości najczystszych chwil życia twego; są jako chmur okłęby, co ci słońce przysłaniają. Obojętnością i dumą zaskorupią-ć251 serce, rozdmuchają do potworności każdy drobiazg
Uwagi (0)