Darmowe ebooki » Powieść » Próchno - Wacław Berent (jak czytać książki .txt) 📖

Czytasz książkę online - «Próchno - Wacław Berent (jak czytać książki .txt) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Wacław Berent



1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 ... 41
Idź do strony:
Wacław Berent Próchno

 

Ta lektura, podobnie jak tysiące innych, jest dostępna on-line na stronie wolnelektury.pl.

Utwór opracowany został w ramach projektu Wolne Lektury przez fundację Nowoczesna Polska.

ISBN 978-83-288-5693-6

Próchno Strona tytułowa Spis treści Początek utworu Część pierwsza Część druga Część trzecia Przypisy Wesprzyj Wolne Lektury Strona redakcyjna
Próchno
Przyjaciele Wolnych Lektur otrzymują dostęp do prapremier wcześniej niż inni. Zadeklaruj stałą wpłatę i dołącz do Towarzystwa Przyjaciół Wolnych Lektur: wolnelektury.pl/towarzystwo/
Część pierwsza

Niemoc serdeczna jest stokroć gorsza od niemocy fizycznej. Przeto zleczcie myśl waszą.

Frycz Modrzewski, O naprawie Rzeczpolitej, 1554

Płaski i nagi kawał ugoru, otoczony niskim, krwawo-czerwonym murem, spiętym ciężkimi fortecznymi wrotami. Ponad suchymi garbami ziemi sterczały długie i równe szeregi żelaznych krzyży, wyszłych1 jakby spod jednego odlewu. Pomiędzy nimi wypukłe, ostrym, szeleszczącym żwirem wysypane drożyny i ścieżki. Pękate, sztywne i brudne od ku­rzu akacje.

To surowe, twarde otoczenie przypomniało Kunickiemu zapuszczone po wsiach naszych cmentarze, z suchymi wierz­bami na mogiłkach; żydowskie kirkuty, gdzie w olbrzymim stepowym zielsku sterczą krzywe kamienne tablice; — smu­tek żałobny na jednych, niemą martwotę i opuszczenie na drugich... Tu wstrętny ład, obmierzła kultura wielkiego mia­sta, zda się, śmierć nawet przebrała w mundur i postawiła jako policjanta przy wrotach.

— Na niemieckim cmentarzu i wrona siąść nie zechce — przerwał mu myśli Borowski, przysiadłszy się do niego na ławkę. — Twardemu życiu — twarda śmierć — mówił dalej, wiodąc okiem po kominach fabrycznych, naokół. — Mnie tam o posłanie pośmiertne nie idzie: żyjesz marnie, umrzesz marnie, zgnijesz marnie. — Chrząknął i splunął gdzieś między mogiły.

— Co mnie!... Pod marmurem leżeć, korzenie cyprysu mieć w zębach, czy glinę i żwir ostry... Przykro tylko, że każdy musi być tam samotny, w tym ciasnym pudełku... Człowiek nierad sam gnije. Im bardziej go robaczki toczą... To straszna rzecz, jak my wtedy potrzebujemy sympatii!

Kunicki zrobił grymas nieokreślony i spojrzał mu bystro w oczy.

— Pan musisz mnie mieć za wielkiego łotra? — za­gadnął nagle Borowski.

Kunicki parsknął śmiechem.

— Filozofowanie pańskie nie przeraziło mnie jeszcze tak dalece. A co do łotrostwa?... Słucham chętnie.

— A ja pana mam za dziecko.

— Proszę?

— Pan tym mądrzej, tym wymowniej mówi, im słuchacz mniej pana rozumie i więcej się przed nim korzy. U pana we wszystkim jeszcze tak i siak, a zawsze szaro, nudno i nadęto. U pana te doktryny, filozofie, morały... A u mnie psie, podłe, sobacze życie! — zakończył niespodzianym okrzykiem.

— A miało być inaczej — mówił potem w zadumie. — Ojciec mój aktorem był.

— A?...

— Tak jest, artystą był. — I dobrze mu się pod koniec działo. Miał takich, co pożyczali pieniądze, i takich, co pre­zenty dawali. Pamiętam, pieniędzmi w kieszeniach dzwonił. „A ciebie — mawiał — do tej budy (na scenę niby) nie puszczę. Ty siebie szanuj, temperamentu nie masz”. We mnie bo ojciec żadnej cechy nie spostrzegał, człowieka nie widział; tylko cenzurki i stopnie dobre chwalił, do książki kijem, ręką i nogą zapędzał, a przy rozmowie z obcymi zawsze drwił ze mnie i lekceważył. Umiał mnie znakomicie naśladować i „odstawiał”, jak się do kobiet zabieram, to jest, jak się przegi­nam, kryguję, włosy dłonią przygładzam i równocześnie roz­mówkę wszczynam z aktorkami, co do ojca zachodziły. A na złość staremu, mnie kobiety bardziej lubiły niż jego. Starego bo za podbródek szczypały, szczutki mu w nos dawały, a do mnie uśmiechały się miło, inteligentnie i tę rączkę białą z trzema odciskami deseniu, wprost spod rękawiczki, miękką i wilgotną, podawały mi na ciepło... „Pocałuj, chłopczyku, w rączkę” — mówiły tym życzliwym uśmiechem.

Całowałem... A kiedy poszły, tom w książkę nosem stukał i myślałem — nie o nich, bom w zakłopotaniu twarzy dobrze nie rozejrzał, ale o tej rączce białej. A stary doglądał książek, na których się nie rozumiał, i do pracy zapędzał: „Ty się do łaciny lansuj, nie do facetek. Kuj, kuj! — będziesz sędzią, profesorem, idioto!”.

Póki mi tylko kobiece rączki w rękawiczkach i nóżki w pantofelkach po głowie chodziły, źle było. Pałki do domu znosiłem, a stary klął. Wszystko zmieniło się nagle, niespo­dzianie, gdym książki, gdym powieści do rąk wziął: smutny się stałem — dziwaczny, kapryśny — zapamiętywałem się po kątach — i wolno wierzyć lub nie — pisywałem wiersze na okładkach. Z łaciną nawet ulżyło, mimo że więcej nie pracowałem. Tu, w głowie, ruch się wszczął nagły, życie się zbudziło: świat przede mną stanął. Niepokój się zbudził jakiś, w oczach blask zaświecił, czoło się wyświetliło, głos głębiej z piersi się dobywał, echo w sobie miał i falował, jak organy, gdym się w mowie zapalił. Stary na śpiew mnie próbował. „Powinieneś — powiada — co dzień mnie po łapach całować, żem cię takim zrobił. Kapitał masz tu — mówił, ciągnąc mię za gardło — grdyka, jak u wołu!...”. Zainteresował się mną, w kąpieli nawet obejrzał i wtedy aż nogą mnie kopnął i śmiał się zadowolony. „Takich miej — mówił. — Żenić, to się żeń z kamienicznicą, ale dzieci miej gdzie indziej!...”. A gdym na niego podejrzliwie spojrzał, to się żachnął i pchnął mnie do lustra. — „Chcesz legitymacji? — Masz legitymację! Daj swoim dzieciom taką”. — I wyrżnął mnie w piersi. „Ech! U chłopa z piersi, jak ze dzwonu, echo idzie! Temperamentu tylko szelma nie ma...”.

Tego dnia obchodził mnie, jak wilk, podpatrywał, prze­glądał, wreszcie zaszedł mnie raz z tyłu i położył na książkę jakiś portret. „Masz legitymację!...”.

Z obrazu na stole uśmiechała się do mnie twarz młodej kobiety. Więc to znaczy: matka?... Jam dotychczas nic o niej nie wiedział... Nie, to była kobieta. Młoda... Piękna... Je­dna z tych, co, w kształty jeszcze nieobleczone, już w my­ślach mych żyły... I ten jej uśmiech dziwny. Powiedzieć chce coś. Uśmiecha się, a czuć, że chłodne, zimne słowo rzuci... I te usta miękkie. Te oczy, oczy żywe, mówiące.

A jednak: matka!

Powstałem szybko z miejsca i, onieśmielony, odstąpiłem na bok.

— Więc to ty mnie rodziłaś? — pytam z daleka. — Powiedz, kim byłaś?... Coś cierpiała? Wszak to ja jestem twym cierpieniem, ja!... Twym bólem w uśmiechu, twym pło­mieniem w oczach, twą zadumą na czole. Stary cię mój po­rzucił, czy też?... Biedna ty!... A jednak dumna...

Jak można, będąc matką, mieć takie oczy!

Matka...

Późno uczyć się muszę treści tego dźwięku. Późno przychodzisz, bardzo późno przychodzisz... I przestań się tak uśmiechać, bo ja chcę ciebie, matko, powitać...

Staremu portretu nie oddałem. Zawiesiłem go sobie pod krzyżem, nad łóżkiem. I przeżywałem ciężkie dni. Na wszyst­kie me myśli, smutki i marzenia, dawniej samotne, patrzała teraz ta twarz z uśmiechem wciąż dla mnie niezrozumiałym, z tak dziwnie niepokojącym uśmiechem.

Ocknął się jednak i we mnie ten potężny głos natury, wielki, ślepy nakaz, i rzucił mnie wreszcie przed nią na ko­lana. Spowiadałem się jej po nocach z tych wielkich pra­gnień obiecanego mi życia, co szerokim, tajemniczym roz­łogiem, przysłonięte tumanami marzenia, stoi oto przede mną i czeka. Chodź... A w myślach tych tuliłem się do jej obrazu.

— Potrzeba mi twej miękkiej dłoni, matko, twej dłoni na me czoło gorące. Twoich mi kolan potrzeba, abym na nie ciężką od rojeń głowę złożył. Wodzenia dłoni twej po włosach mi trzeba, aby w te rojenia spokój uczucia, spo­kój myśli wstąpił. Aby czynem się stały.

I stóp mi twoich potrzeba, abym się pokory uczył. Bo do czynu i pokory potrzeba.

Brak mi twej duszy matczynej, syna nadziejami tylko — już dumnej. Dla mej słabej woli twej mi dumy, matko, po­trzeba. Mocny będę.

Brak mi serca twego, wszystkich mych uczuć prawego domu i czystego ogniska.

Czyś ty o tym nie wiedziała? Czy ci żadne nie mówiło przeczucie, jak ja ciebie bardzo kiedyś potrzebować będę? Czy ci przy śmierci żaden smutny anioł nie powiedział, że przy młodzieńczym zrywaniu pęt, przy pierwszych próbach lotu nie mieć matczynej ręki, matczynych kolan i stóp matczynych — że to jest zło wielkie. Że ja kiedyś przy olbrzymim pragnieniu życia mieć będę serce — takie żądne mi­łości — a takie puste.

Czyś nie przeczuła, że z twym synem stać się może rzecz straszna? Ja żyć, żyć, żyć chcę!!

...A tyś odeszła.

Kto mnie ochłodzi? Kto mnie ogrzeje? Kto wzmocni? Kto poprowadzi? Kto mnie pokory nauczy i krzyżem świętym pobłogosławi? Kto nauczy dumy? Kto w potrzebie miecz w dłoń poda i zawoła: „Bij! Bij, synu! A stąpaj mocno”.

Jam twego żywota płód szlachetny. I otom jest2 twą słabą dziewiczą wolą — słaby, twym dziewiczym marzeniem tak hojnie bogaty.

Kto mnie ogrzeje? Kto mnie poprowadzi?

Jestem jako kwiat polny na twej mogile. Zdepcą mnie ludzie — matko!...

I tak modląc się do niej po nocach, wonną paliłem jej myrrę: mych pierwszych, młodzieńczych, mych czystych uczuć ofiarę. A ta jej twarz na obrazie wchłonęła w siebie wszystko, com miał w piersiach. W jej rysy spłynęły, zlały się i sto­piły wszystkie me pragnienia. Ta twarz stała się dziwnym, widocznym ich kształtem, zagadkowym symbolem matki, ży­cia, kobiety, sztuki...

Skulony w łóżku, zgięty, w sobie zebrany, wchłaniałem w siebie ten haszysz upojeń. A z tego patrzenia krew mi w skroniach młotem kuła... Ani takiego jasnego przejrzystego czoła, ani takich oczu, przyczajonych za rzęsami, takich oczu całujących, ani takich ust — mądrych, takiego owalu twa­rzy — smutnego, ani szyi tak giętkiej, ani piersi tak rzeźbionych i dyszących; — tego nigdy, ani przedtem, ani potem, nie widziałem.

I ten uśmiech! Uśmiech, co do siebie siłą fatum przy­ciąga — i mrozi.

Raz jeden, pamiętam, wiersz dopiero co napisałem i le­żałem na łóżku w tumanie odurzenia. Jakiś nagły, potężny napływ uczucia łzy na policzki wyrzucił i za gardło ścisnął. Porwałem się na nogi.

I do tych ust uśmiechniętych, do obrazu matki pod rozciągniętymi ramionami krzyża, przylgnąłem gorącymi wargami.

Kocham cię!...

I tak mi Bóg na wstępie życia grozą grzechu kazirod­czej myśli piersi zdławił. Czyniłem pokutę — leżałem krzy­żem. A w wyobraźni mej wytęskniony przeze mnie świat w wirze szalonym zatańczył.

Jakiś dziki pęd upiorów po krwawej nocy, jakieś ostre chichoty czarownic, jakiś szalony natłok ciemnych obrazów w płomieniach błyskawic, grzmoty przekleństwa i w proch padająca serdeczna pokuta i korowody taneczne nagich kobiet.

Po nocy zaś pisałem:

„A jednak: czemuś Ty, czemuś Ty odeszła?! — Wyżej bym latał, ptak młody. Z dłoni twej piłbym może nektar wieczności”.

Podpatrzył raz te dziwne nabożeństwa ojciec. Obraz

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 ... 41
Idź do strony:

Darmowe książki «Próchno - Wacław Berent (jak czytać książki .txt) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz