Darmowe ebooki » Powieść » Próchno - Wacław Berent (jak czytać książki .txt) 📖

Czytasz książkę online - «Próchno - Wacław Berent (jak czytać książki .txt) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Wacław Berent



1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 ... 41
Idź do strony:
dzieciak poczynał: wydyma wargi i puszy się, rączki w fałdach sukni chowa. Przeciąga się leniwie i pada na kanapę. Każe sobie znosić czekoladek, słodyczy, ale jeść nie chce: wyrzuca wszystko, że niedobre! Myślałbyś, że lada chwila zmęczy się i zaśnie, rozrzucona niedbale na otomanie. Lecz oto zrywa się: pokazała mi czubek języka, zakręciła się na pięcie, zaszeleściła suknią i — uciekła.

— Paskudny! — wołała na odlocie.

A za chwilę znów powróci.

Czasami się zapamiętywa11.

— Zochna?...

Uśmiecha się miękko, ciepło, a szyję ku mnie wyciąga. O mnie myśli — dobra Zochna!

— Wiesz — mówi — wiesz, Właduchna, aż mi dziwno, ja się ciebie wcale, ale to wcale nie boję. Przecież to ty — myślę!... Ty!... Ty!... Chodź, pocałuj! Tutaj, i tu — jeszcze. Och, Boże, jakbym ja cię ugryzła... Ale ja niedobra jestem!...

I znów duma, rozważa, czoło marszczy.

— Mąż!... — pociesza się wnet pieszczotliwie i siada mi na kolanach.

Siedzę jak w odrętwieniu i wspominam — bez końca wspominam — tęsknię! Czasami silniej to we mnie uderzy: Zosi drobne rączyny jakby mi głowę wtedy ściskały.

Zrywam się, otrząsam... Posyłam po wódkę, grzęznę w dymie od papierosów; powoli zaczynam odżywać: myślę... Tęsknota? To jest uczucie dla zwierząt w menażerii. Ja tej trucizny jeszcze nie znałem: mnie wszystko w porę przycho­dziło, nie nauczyłem się czekać. Tęsknota!?... To duszne, wilgotne, zatrute powietrze: nim umieją oddychać tylko ma­rzyciele. Ten żar suszy przede wszystkim najbardziej subtelne kwiaty uczucia: wspomnienia. W końcu nie ma czego wspo­minać, zbrakło chęci silnych, tylko tęsknota pozostała. Wy­daje się człowiekowi, z przyzwyczajenia do ciasnego kółka swych myśli, że czegoś pragnie, i ta ułuda dobija go do reszty. To tragedia marzyciela, dramat idealisty, farsa ascety!...

Piję wódkę: myśl biegnie, płynie, ponosi... Chodzę po pokoju, mówię ze sobą, deklamuję głośno: „Marzenia!... Ma­rzenia!... Obwisłe i bezwładne, na wypalonym gruncie tę­sknoty, tracą i one swe syte rozkoszą, miękkie uczuciem barwy. Póki je żar w popiół pamiątek nie rozsypie, wysysają chciwie rosę z najgłębszych zakątków duszy; niby jemioła zapuszczają korzenie coraz to głębiej w sam rdzeń swej ofiary, w najistotniejszą część jej ducha i piją z niej chciwie dawne myśli, uczucia, nadzieje. Więdnąc, rozpleniają się jak kąkol, zachwaszczają umysł, jak pokrzywa, suchymi badylami łodyg bez kwiatów, bez woni, bez cienia... Dawny kwietnik zmienia się w jałowy ugór: warzy się na nim kiełkująca myśl, przepada nowy zasiew, giną dawnych płonki... A kiedy się tak przeznaczenie marzącego dokona, wówczas ocknie się może i zerwie zbyt wielkie jego pragnienie życia. W gorącz­kowym porywie czynu, w diabła ambicji popielisko orać będzie, a smutnym aniołom dobrych chęci stuletnie dęby na nim sadzić każe. Z diablej orki i anielskiego zasiewu wiatr się zaśmieje, obfite żniwo zbierze ludzka niechęć, pokłosie choroba zagarnie, a dziedzictwo wciąż jeszcze bogatego gruntu obejmie śmierć...”.

Ave12! Przyjdź!... Ja i tak na śmierć skazany jestem, bom się na miedziane grosze chwilowych powodzeń rozmieniał i rozdał doszczętnie; bo tęsknota mnie wreszcie żre i pali...

A potem długim rozpamiętywaniem  
Jak żar piekielny rozpali się w łonie — 
I potem, potem... cała przyszłość moja  
Stanie się długim i ciężkim konaniem... 
 

Niechże śmierć teraz, w tejże chwili, po mnie przyj­dzie, ale niech mi ją na rękach żywą i ciepłą przyniesie i niech mi ją rzuci:

Masz!... Weź!

A wtedy dam się diabłu w zamian. Tyle mam w so­bie męskości, że potrafię oddać kartę życia za to, na com ją postawił. Bez wahania śmierci się oddam, szyję jej obnażę:

Masz! Weź i ty z kolei...

Byłem już pijany: stojąc pośrodku pokoju, szarpnąłem za kołnierz i obnażyłem pierś.

Bierz!

W tejże chwili drzwi zaskrzypiały i rozchyliło się czarne wnętrze. Parsknąłem śmiechem; w tył się podałem. Strach mi oczy zaokrąglił, skórę ściągnął na twarzy: stoję i dyszę ciężko; w sobie się zbieram i piersi kurczowym ruchem przy­słaniam...

Na progu stała Zośka w chustce na ramionach. Rzuci­łem się ku niej, chwytam w pół, rękoma głowy, twarzy do­tykam...

Ona ciałem: — Zośka moja!

— Dziecko — krzyczę i ciągnę ją płaczącą ku sobie — kto cię tu przyprowadził? Mów! Kto przysłał? Kto mieszka­nie wskazał? Mów!

— Ojciec twój — wypłakała.

Poznała, żem pijany, czy też ta jej dobroć anielska swój instynkt miała? Gdyż zbliżyła się do mnie i w chłodne rączyny ujęła me skronie.

— Nie gniewaj się na mnie, Właduś, nie martw się.

— Masz łzy moje — odpowiedziałem, patrząc na nią jak w obraz. — Bóg widzi, nie dałem ich jeszcze żadnej.

Całowała oczy, wypiła łzy wszystkie. Ale trzeźwości, opamiętania nie dała. Drzwi się uchyliły, wsunęła się czyjaś ręka nad podłogą, wstawiając do pokoju wysoką butelkę i dwa kieliszki, co z brzękiem upadły na ziemię i potoczyły się na środek pokoju.

— Pij! — rozkazałem, nalewając kieliszki.

Dzwoniła zębami w szkło: piła. Potem trzęsącą się ręką odstawiła niezręcznie kieliszek na brzeg stołu.

— No, widzisz! I kieliszek ci zbiłam... Nie, po co ty mi każesz pić?

Już klęczała na ziemi i zbierała skorupy.

Podniosłem ptaka z ziemi wysoko, wysoko. Roześmiała się. Ale potem, gdy na kolanach się moich znalazła, gdym parzył ją pocałunkami, wówczas westchnęła raz i drugi, za­patrzyła się gdzieś wielkimi oczyma...

I zrozumiała...

Oczy jej cieniste rozwarły się szeroko i natychmiast przysłoniły się rzęsami; w kątach ust coś zadrgało silnie. Biała była na twarzy, nozdrza pulsować jej zaczęły.

Po raz pierwszy w życiu rzuciła na mnie dumne, wy­niosłe spojrzenie. Pęk jasnych włosów, zaczesany nisko na tyle głowy, w ciężkim powikłanym splocie opadł jej na ra­mię... O ten uśmiech! Wzgardliwy, zimny, dumny... Ja go zbyt dobrze pamiętam!... A jednocześnie ten ciężki splot war­kocza, opadający szybko coraz niżej po ramieniu i rozwija­jący się nagle w złotą połyskliwą falę.

Zatopiła mnie ta fala jasna...

Ojciec wlókł mnie do teatru pod ramię, a gdy Zosia dogoniła nas na ulicy, namawiał ją łagodnie, aby była roz­sądna i wracała do rodziców.

— Idź do mnie — prosiłem. — Wrócę po teatrze.

Pozostała w tyle, czułem jednak, że idzie za nami.

Stary mówił coś u wejścia z portierem, wskazał na Zosię i zakończył jednym ze swych ruchów dłonią.

— Fiu! — gwizdnął, machnął chustką, jakby kogoś od bramy odpędzał.

Był wesół i dobrych myśli. Poprawiał mankiety i kra­wat, a do mnie mówił:

— Wiesz, Władek, gdyby nie moje lata... Toż to nie­boszczka zmartwychwstała! To otwarte i jasne czoło, te łuki brwi i tu — ten zakrój nosa; usta, w głębokim jakby odde­chu zawsze uchylone... Co ta dziewczyna ma za zęby! Tylko że nieboszczka brunetką była... Jest w ludziach coś takiego, jest ten pociąg do typu: gatunek w nas wyje... Ale trzymajże ty się... no! — Władek!... Cóż u stu par diabłów, wszak jesteśmy mężczyźni!...

Ja byłem głuchy.

Ale światła jasne mnie oblały, zapach nasz poczułem.

Dziś zrozumieć nie potrafię, jakim sposobem oślepić mnie wówczas mogło „podobieństwo” sztuki. Rzecz była do­bra, tylko aż ciężka od zdań okrągłych, gładkich, literackich. Autor wiedział o tym — spodziewał się od aktorów duszy. Tremę miał: życie dusiło go zmorą ciężką.

I ja drżałem na skórze, nie z obawy jednak, lecz ze zbytniego przepełnienia duszy, co dla gry może jest najszkodliwsze. Gdym wchodził na scenę — ustało i to...

I wiecznie te dziwaczne, za włosy podciągane „podobieństwa”, które jak błyskawica przesuwały mi się po gło­wie. Starego widziałem: siedział, kabotyn, z „Figarem” w ręku, choć trzech liter po francusku nie sklei; siedział i oczyma świecił. „Czeka” — pomyślałem. I znów mi śmierć na grzbie­cie siadła. „To się stanie, na pewno: zgram się w proch, w nikczemność, w gadu zimne ciało”.

Szło — szło przeze mnie. — Jest tam pod koniec niema scena... Już mu nic nie pozostało: nadziei w życiu, oparcia we własnych myślach; zbankrutował na samym sobie, nie umie i nie chce bronić się przeciw nieszczęściu. Prędzej czy później wszakże przyjść ono musi, bo źródło swych nie­szczęść i przeznaczenie własne człowiek w sobie dźwiga. Po cóż się więc bronić?... Autor jak zwykle: rzuca aktora w fo­tel i stawia kropkę. Jam się przyparł do ściany: stoję i my­ślę... A tu cisza huczy. Gdzieś z dala na ulicy powóz zaturkocze; mury głuszą. Ktoś zakaszle na widowni... Stoję i myślę o sobie; potem oczy podnoszę — spostrzegam ojca z „Figarem”. Spadło z piersi: westchnąłem. I ten ruch, to wczorajsze ojca skinienie ręką... „All right!” pomyślałem. I znowuż cisza...

Tam gdzieś na galerii ktoś odpowiedział: westchnął szeroko, swobodną piersią. „Dziewczyna młoda” — myślę, i łzy mi się walą do oczu. — Stoję, uśmiecham się i głową kiwam, jak ojciec wczoraj. Potem ten efekt ze strzelaniem. Nie cierpię. Na scenie śmierdzi, a ludzie płoszą się jak ko­nie, zamiast się skupiać. Ale teraz wydaje mi się, że tam za sceną, w tej chwili... ona, Zochna, sobie... do piersi...

— Jezus Maria! — chcę krzyknąć, ale coś w porę za gardło chwyta... Zatrzepotałem się tylko jak ptak i idę, war­gami coś niby mówię, czepiam się mebli, słaniam, potykam i tuż, tuż, u bocznych drzwi, które miałem na zakończenie uchylić, walę się ciężko na kolana. Czoło do framugi przy­kładam i... zrywam sobie coś w piersiach. Czuję, jak pęka jedna, druga, trzecia struna: wszystkie po kolei, wszystkie, na których ludziom smutek, żal i rozpacz grałem...

Stary wstał w krzesłach z „Figarem”, oczy wytrzesz­czył — drży z radości: widzę to, czy też tylko czuję.

Może już przyjść — skończone. — Kurtyna już się chwieje, osuwa; już mnie od świata oddzieliła. Cisza... Ja wstaję, czoło z potu ocieram i cichymi łzami płaczę nad sobą, nad tym, że dobrze grałem, i nad smutkiem łagodnym, co mi wstręt do samego siebie z piersi stłoczył...

Runęło wreszcie.

Podchodzę do rampy, kłaniam się i uśmiecham. Wie­niec podają, krzyczą, klaszczą, tupią... Biorę wieniec. „Zasłużonemu autorowi itd.”. Biegnę tedy za kulisy i chwytam za rękę tłustego pana w długim tużurku. Poskoczył jak baletnica, tryka, dziękuje. Tłum nałykał się cudzego bólu: kla­szcze, huczy jak w ulu, głuchym zgiełkiem się przelewa. — Dziennikarze i mecenasi otaczają autora. Światło gaśnie rzę­dami. Tabuny wyrostków ścigają się po galerii, dłonie w trąbkę składają i ryczą ochryple:

— Borowski! Borowski!

Wychodzę raz jeszcze i tym najbardziej u nas wzgar­dzonym, a moim najwierniejszym posyłam od ust całusa. Wszczęła się na górze gonitwa, tętent, tupanina: chłopczyska biją się i kopią nawzajem, a mnie przez dłoń w ucho wrzeszczą:

— Borowski!...

Gdybym którego z nich tuż przy sobie postawił, spoj­rzałby prawdopodobnie swą tłustą od potu twarzą i wyłupiastymi oczyma; gębę by wnet rozdziawił i ryknął mi w ucho me własne nazwisko. Potem by śliną i łzami chlupnął, nos rękawem utarł, dłonie do ust przyłożył i znowuż zahuczał:

— Borowski!...

Jeden z nich rzucił mi nawet z entuzjazmu podartą czapkę. Za tę hojność dostałby w domu cięgi, gdyby nie mój ojciec. Stary zwlókł się na scenę i znalazł dla siebie ro­botę: mógł coś dumnie precz odrzucić i w innych trochę okolicznościach przez nos zawołać: „Bydło, owce, kałduny!”.

— A co? — były pierwsze jego słowa do mnie. — Ten ruch mój, hę? Przydał się.

— Przydał.

— Bierz, ja nie bronię.

— Biorę z każdego człowieka, co mi potrzeba.

— Teek?

— Taak!... Nosem mi ojciec nie zaimponujesz, bo to starożytna maniera.

— Tą manierą tyś cały stworzony.

— Zupełnie niepotrzebnie w ogóle stworzony.

— Co ty, świnio, pleciesz?

— To, że za nic nie jestem wdzięczny, nawet za życie.

— Ojcu? — białka mu się przewracać zaczęły.

— Nieostrożny kochanek łatwo nim się staje. Do sza­cunku mały powód.

— Pies.

Tak rozmawiając, wychodzimy na ulicę. Naokół wszystko ocieka, pluska, chlapie; mokre bruki błyszczą od świateł i po­głębiają ponurą ulicę jak zmatowane lustra. Stary chce wi­docznie sprawę załagodzić.

— Jesteś podły — mówi — jak wilcze szczenię, ale talent masz olbrzymi.

— Wiem.

— I to, żeś podły?

— To przede wszystkim.

— Pysk masz tylko ruchliwy — łagodził i, roztworzyw­szy parasol, ujął mnie pod ramię.

— Pyskiem grasz, pyskiem szczekasz. Tobie należy nie­jedno wybaczyć... Chodź się czego napić. Wczoraj ci obie­całem. Jedną wdowę tylko... Żółty mecenas pożyczył.

— Ojciec aktorkami zaczyna handlować?

Stanął jak wryty.

— Czego ty mnie kopiesz? Za co ty staremu ojcu w gębę plujesz? Człowieku! Szczenię ty! Słuchaj: i ja mia­łem kiedyś taki, jak ty, talent... Przecież i ty chyba sam nie wierzysz w to, co mówisz. Dał — wziąłem. A czorci mnie do niego, czorci mnie do tych szmat! Tfu, ps... kr... kobiety!

Puściłem go.

— Idź, ojciec — mówię. — Na litość boską, idź... Idź, spij się jak dzika świnia, tłucz butelki, becz po knajpach, ale mnie zostaw. Zostaw mi tę resztę, ten ochłap człowieka we mnie.

Dostał widocznie swego uderzenia krwi do głowy, bo się zatoczył na chwilę. Potem w starczej, bezsilnej złości ci­snął własny kapelusz o ziemię.

— Becz po knajpach? — powtórzył ochryple.

I choć jeszcze nic nie pił, schwycił jakiegoś przecho­dnia za piersi.

— Syn! — wołał, kurcząc się i celując we mnie dłu­gim palcem.

— Czegoś ty mi ją sprowadził? — mówię, następując wprost na niego. — Po co do tej budy przeklętej ciągniesz? Czemu mi moje życie ulicznikom na pastwę rzucasz?

Ludzie zaczynają się skupiać; ja wycofuję się i odchodzę.

— Syn! — huczy stary na ulicy, jak w tragedii Szekspira.

Biegnę kłusa i wpadam w bocznicę. Tu, nie czując się już na oczach ludzi, zwalniam kroku i czekam, gdyż awan­tury publiczne starego niepokoić mnie już zaczynają.

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 ... 41
Idź do strony:

Darmowe książki «Próchno - Wacław Berent (jak czytać książki .txt) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz