Darmowe ebooki » Powieść » Próchno - Wacław Berent (jak czytać książki .txt) 📖

Czytasz książkę online - «Próchno - Wacław Berent (jak czytać książki .txt) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Wacław Berent



1 ... 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41
Idź do strony:
twych upodobań i niechęci, rozwielmożnią żądz twych chciwe ogromy, troską czoło zryją, najsilniejszą wolę podko­pią i zniszczą. Jako młody pąk chłonie chciwie z nieczystych soków ziemi ten jad, co rozkład chorób i więdnienie czyni, tako twój duch wzrasta, krzepnie i tężeje myślą o »samym sobie«. Rozkład chorób i więdnienie jest w tobie. Patrz, jak w twych oczach kurczy się ziemia: jak maleje zasługa, nik­czemnieje cnota, jak karleje czyn. To samoprzeceniania żało­sne owoce! W ciele tkwiący pąk ducha twego, samopoczucie twe, karmiłeś złudą o »samym sobie« i jadem samoprzece­niania. Rozkład chorób i więdnienie jest w tobie. A naokół ciebie ludzkiej woli śmierć!!...”.

Pojąłem!

Müller podniósł się ciężko i oburącz twarz wycierał, jakby ciężar otumanienia spędzając daremnie z myśli.

— I cóżeś ty pojął?!...

— Że nie dość stłumić zmysłów wszelkie pożądania. Tę kunsztowną czarę marzeń, pragnień, doświadczeń, drgnień najczulszych, całej odrębności czucia i myślenia mego — należy strzaskać o pierwszy kamień przydrożny!... Spaliłem wszystko, co się z ducha mego spalić dało: wszystkie me ułamkowe utwory i kompozycje...

Müller z drugiego końca pokoju rzucił się wprost ku niemu. „Co ty...!?” — Lecz Hertenstein dokończył z niezmą­conym spokojem.

— Wyjąłem struny z fortepianu mego...

Müller uderzył w stół kułakiem, aż czarki wina zachwiały się i potoczyły na ziemię. Ale widząc blady, ponury spokój na jego twarzy, zamachał tylko rozpacznie rękoma i, jakby na wszystko już przygotowany, rzucił się w głąb kanapy i wcisnął ręce w kieszenie.

— Mów! — wolał niecierpliwie.

— I widzisz: daremnie to wszystko uczyniłem. Daremnie koiła mnie cisza, daremnie wody o wieczności szemrały, da­remnie uśmiechał się do mnie lodowiec, bo — patrz! — oto uciekłem z zamku i puściłem się po Europie jej śladem, aby, unikając spotkania z nią, choć raz na scenie ją zobaczyć. A kiedy ją tam ujrzałem w brylantowych błyskach świateł jasną, w tęczach barw promienną, dumną, silną, tłumami wła­dającą; kiedy ta boska potęga jej głosu zagrała jak na tysiącostrunnej harfie na każdym włóknie ciała mego — to mi się wtedy duch z ciała wyzwalał i, bezwiedny, nieważki, swej pracy nieświadomy, snuł nieskończoną melodię smutku, tę przędzę mej sztuki cudowną!... A jam przez te lata całe tak niewiele z siebie dobyć potrafił; zaledwie w chwilach najcięż­szych wyrzutów za swą bezpłodność zdołałem wymozolić z siebie ułamkowy, blady fragment... I oto, czego nie mogła praca, to stawało się nagle igraszką ducha bezwiedną: wyklęte żądz moich tęsknotą tryskało nagle obfitym źródłem czarów...

I daremnie powróciłem na zamek. Daremnie koiła mnie cisza, daremnie wody o wieczności gadały, daremnie uśmie­chał się biały lodowiec; — bo oto świat cały zadyszał mi życiem, zaśpiewał pieśnią, rozegrał się w hejnał uroczysty, rozjęczał i rozdzwonił się w pogrzebowe Requiem... I dare­mnie wyjąłem struny; — bo oto, myśląc o niej — słuchaj, Müller! — myśląc o niej — grałem na niemych klawiszach!!...

Müller czuł, jak mu czoło chłodnie i krew spływa od głowy. Podniósł oczy: nad nim pochylała się twarz męczen­nika. Po śnieżnym, prześwietlonym obliczu Hertensteina ociekał strugami pot, niby spod cierniowej korony wąskie strugi krwi!

Po czym zasiadł nad książką i, wsparłszy głowę na łok­ciach, zapatrzył się błędnie w te żałobne szeregi grubych, go­tyckich liter; twarz jakby zaskrzepła, skamieniała w spokoju. Müller, siedząc naprzeciw, wciskał podbródek w splecione dłonie: czekał.

— Mów! — zaniepokoił się nagle i targnął go za ramię.

— Potem przyszło to, co przyjść musiało — zaczął, nie odrywając oczu od żółtych kart. — Zgasły zorze i siny chłód rozlał się po szczytach. Przycichła ta muzyka we mnie, opadł duch i zamarł świat cały. Tylko to rozbudzone tętno życia burzyło się gorączkowym pulsem, i tylko te poruszone trzęsawiska namiętności ziały trującym oddechem, warząc resztę myśli i pragnień innych. Tak oto po raz ostatni zwielo­krotniłem, pogłębiłem i rozszerzyłem żądz moich tęsknotę. I była pustka tylko i znużenie okropne — w sercu, w myślach: wielki, szary smutek głodnego ciała. Duch mój stał się wrzo­dem ciała, a myśli ropą jego krwi zburzonej.

Zważ i ty to sobie: te natchnienia z rąk kobiet zawsze tak się kończą.

— Widzisz — zaczął znów po chwili i, uniósłszy te­raz dopiero głowę, wskazywał gdzieś przed siebie ramieniem — tam po drugiej stronie zamku, w ocalałym jeszcze jodłowym lesie... Stoją tam drzewa dziwnie kurczowo powykręcane, pełne kłębiastych guzów, grubych narośli, na pół suche, spró­chniałe i brodate. Tam dnie całe spędzałem, stąpając po głę­bokim dywanie zielonego aksamitu: takim szczelnym kobier­cem pokrywał mech śliskie głazy podłoża. W tej cmentarnej głuszy drzemały tylko na gałęziach rude sowy, tak leniwe i harde, że gdym się zbliżał, puszyły tylko pióra na łbie i przewracały kołem te zielonawe, płonące białka na wpuklonej i w piersiach ukrytej twarzy. Węże oślizłymi pęczyskami oplatały wyważone z ziemi korzenie: po dwa, po sześć, w sie­bie lubieżnie wplątane i senne. Te płoszyły się za każdym moim krokiem i wszczynały naokół obrzydliwe gadzie szele­sty wilgotnych grobów. — Czasami droga wiodła przez wy­krot: w zawieruchę suchych konarów i gałęzi, w kłęby kur­czowo sterczących korzeni powplątywały się całe pęki i war­kocze rudych i siwych wiedźmowych włosów. Stąpiłeś nogą na pień: i wnet pień, konary i gałęzie prysły ci pod stopą, rzucając w górę dymne kłęby rudej, grzybiej kurzawy: — próchno!...

Takim był świat mój konający, takim duch mój młody.

I patrz! — Z tej piwnicznej ciemni wywiodła mnie myśl w bezkresną jasność śnieżnych szczytów. Wiedziałem drogę moją...

— I cóżeś ty wiedział? — pytał Müller czym prędzej, śledząc każde drgnienie na jego twarzy. A podbródek w sple­cione dłonie wciąż wtłaczał i chłodził nimi policzki.

— Wiedziałem, jak cierpienia wszystkie korzenie wy­plenić można...

— No? — zgrzytnął Müller podejrzliwie.

— Prawą i głęboką myślą, rozwagą nad czterema prawdami najwyższej nauki.

I Hertenstein, w szczególnym skupieniu, obliczał na palcach, jakby bojąc się zmylić lub opuścić cokolwiek. Mó­wił przy tym sucho, twardo, jak rzecz po tysiąc razy powta­rzaną w myślach:

— O bycie cierpienia,

o przyczynie jego trwania, to jest, o niemożebności zadowolenia swego „ja”,

o możliwości usunięcia cierpienia,

o drogach wiodących do tego.

Müller powstał powoli i prężył ramiona, chcąc tym fizycznym wysiłkiem spędzić jakieś odrętwienie z ciała i ducha.

— To jest gra na niemych klawiszach! — krzyknął wreszcie i sięgnął nerwowo po papierosa. — Tyś to wszystko wygrać był powinien: i twe wzloty, i twój upadek, i te namiętności, i ten bór wiedźmowy... To zresztą w muzyce tkwi: te ogromy nieogarniętych namiętności, ta bezdenna głąb tęsknot aż po istotę bólu, do absolutu duchowego życia... Tyś powinien był to wszystko wygrać, w dźwięk zamknąć, a nie w słowa, nie w myśli, bo się nimi jak w sieci uwi­kłasz... To jest gra na niemych klawiszach!

— Ty z boru nie wyjdziesz nigdy — mruknął Her­tenstein.

A na dalsze jego słowa uśmiechał się tylko blado: zda­wało się, że słyszy tylko dalekie echo jakiegoś wołania, o które nie dba. — Pochylał się miarowo, kołysał prawie i, mrużąc oczy, odliczał raz jeszcze na palcach, jakby na swój tylko użytek, sobie na powtórzenie:

— O bycie cierpienia,

o przyczynie jego trwania,

o możliwości usunięcia cierpienia,

o drogach wiodących do wyzwolenia się z jarzma cier­pień.

Rozważać te cztery prawdy najwyższej nauki, znaczy wstępować na szczyty wszelkiej wiedzy, znaczy istotę bólu poznawać, znaczy ostatnią przyczynę bytu znosić...

Przysiadł się do niego na kanapę i ściskał mocno jego ręce, w kostkach, powyżej dłoni, jakby w obawie, żeby mu się znów nie wymknął. Na rozpalonej wypiekami, kościstej twarzy suchotnika nie drgnął ani jeden mięsień: zasłuchał się, zapatrzył na niego. W oczach żarzyła się ciekawość, błysnęła chwilami zła ironia; to znów rodziła się w nich niepewność, podejrzenie, lęk.

A Hertenstein pouczał:

— ...Ta rozpaczliwa niemożność zadowolenia swego „ja” zawsze i wszędzie, w każdej chwili życia, ta roztwierająca się zawsze głodna i ponura pustka!... Jeśli w twym ciele resztki ducha się kołaczą, to przecież one muszą postawić ci przed oczyma cel życia w całej jego grozie! I im dalej w ży­cie, tym natrętniej. Bo nieprawdą jest, jakoby dogodzenie pożądaniu, dokończenie upragnionych zamierzeń, gasiło je; ono wzmaga tylko i syci nasze chęci. A w miarę jak się zwiększają nasze pragnienia i zamiary, zmniejszają się środki ku ich zadowoleniu. To jest najstraszniejsze, najbardziej bez­litosne prawo życia! Podlegają mu wszystkie żądze, pragnie­nia i chęci w świecie materialnym; — wszystkie bez wy­jątku!...

— Więc? — mruknął Müller ponuro.

— Więc nie ma szczęścia w wyżyciu samego siebie, w żądzach, pragnieniach, zamiarach, czynach, lecz na drodze celowego oddalania się od wszelkich żądz, pragnień i chęci wszelkich.

— Jak?! — wyrywał mu niecierpliwie z ust.

— Wyjdź poza chęci, ponad wolę. Zerwij kajdany realności!

— Jak?!...

A Hertenstein, ściskając coraz mocniej jego dłonie:

— Unikaj zetknięcia zmysłów z rzeczą wszelką, a nie powstanie w tobie poczucie i miara rozkoszy; — gdzie nie ma poczucia i miary rozkoszy, tam nie rodzi się chęć wraz z żą­dzą oraz to wszystko, co się pod nią kryje. Gdzie nie ma chęci, tam nie powstaje lgnienie do rzeczy zewnętrznych wraz z namiętnością, która się pod nim kryje; — gdzie nie ma lgnienia do rzeczy zewnętrznych, tam nie rodzi się twych czynów, zabiegów, przypadków i losów treść, indywidualnego na zewnątrz życia twego miąższ. Wyjdź poza twych zabiegów i losów treść łańcuchem przyczyn, wstecz, aż poza zetknięcie się zmysłów z rzeczą wszelką, a rozwieje się i wówczas świadomość, a wraz z nią i ciała twego indywidualność. A co najbardziej syci twych losów i zabiegów treść, indywidual­nego na zewnątrz życia twego miąższ — to jądro i ognisko świadomości, w którym się skupia, streszcza, jednoczy i kształci ducha twego wewnętrzna indywidualność: Bijnana twa. A ta się rozwiewa wraz ze świadomością. Gdy w duchu zbraknie Bijnany, nie zbudzą się w sercu tych wielkich tęsknot wzloty, co rwą się do słowa, do barwy, do kształtu, do dźwięku — co tworzyć chcą: w sercu takim nie zrodzi się Samskara!...

Patrz! — takim jest wszelkiego cierpienia łańcuch przy­czyn dwunastu i osiem dróg wyzwolenia...

Müller wydawał się już doszczętnie odurzonym: oczy mrużył, palce wyciągał, aż w stawach trzeszczało, wreszcie splecione dłonie cisnął z całej siły sobie w czoło, jęknął niemal.

— Chociażby nawet... Gdyby nawet... Czy da się po­myśleć nawet taka wola ludzka...?!

— Czemu człowiek nie podoła, dokonać muszą poko­lenia. Takimi są koleje ducha, co się póty przekształcać, przetwarzać, póty przeradzać musi i nowych ciał póty szu­kać, póki w sobie się nie prześwietli i nie wzbije się aż na te najbielsze szczyty, gdzie nic z ziemi dosięgnąć go nie może.

— Zlituj się, Henryk, i tyś w to wszystko uwierzył?!...

— Czy można nie uwierzyć? — uśmiechnął się łago­dnie do swych myśli. A gdy w tejże chwili powstał, wydał się Müllerowi wyższym, potężnym niemal w swym olbrzy­mim spokoju. — Przypomnij sobie tylko nas wszystkich i rozrzuć nas myślą w przestrzeni i czasie: Kunicki, Borow­ski, ty, Jelsky, ojciec mój i ja. Pomyśl, czy ten szereg lu­dzi nie mógłby być łańcuchem jednego cierpienia, dla którego karzącą Karmą była Samskara. Zdawałoby się: to najczystsze płomię życia. A ono zawlokło was wszyst­kich łańcuchem przyczyn wstecz, aż na dół chuci. W ży­ciu, chciej je mieć jak najczystszym, klęski zła tylko zbierzesz.

— I ty wierzysz, że tak jest w rzeczywistości?!... Te wędrówki dusz?... — Müller prężył bezradnie ramiona i prze­cierał twarz dłońmi, jakby budząc się ze snu ciężkiego.

— „Tak jest” — „tak nie jest” — wybuchnął nagle Hertenstein z szerokim gestem zniecierpliwienia — to jest waszych słów mądrość cała! Wszystko to rodzi tylko gorycz, zło i ciemnotę w życiu ludzi. Wnikaj w myśli spokojem ducha, a rozwieją się wnet zarówno twe pewności, jak i twe wątpienia.

Müller opędzał się już dłonią od tych mroków i tuma­nów mistycznych.

— Więc czymże jest prawda?! — krzyknął i rzucił się jak w sieci.

— Ona nie zależy od waszego „tak jest” ani „tak nie jest”, ona nie jest pewnością, ani wątpieniem; — ona jest objawieniem! Prawdzie w oczy spoglądają prorocy.

Müller w ponurym niepokoju zapatrzył się w oczy Hertensteina.

— I co... co osiąga twój stężały w bezczuciu ideał?

— Koniec swój. — Taki już się nie przeradza, bo zatrzymane jest koło bytu, bo duch objął i ogarnął wszystko, stał się wszystkim; — spłynął za życia z duchem wszech­świata — ani żywy, ani zmarły, bo poza nim zarówno byt jak i niebyt pomyślany być nie może... Posłuchaj! — Gdy prorok łańcuch przyczyn dwunastu i osiem dróg wyzwolenia światu odnalazł, przekwitła jego ekstaza. Sakija Muni252 po­wstał, uśmiechnął się do słońca i tak rzekł do wszechświata: „Oto wyrzekam się dalszych trwań żywota mego. Ległem jako połamany wóz. Stanęło życie me, już wstecz nie na­wróci, ani naprzód nie ruszy: śmierć mu nie grozi, w no­wych narodzinach już się nie powtórzy. Nie potoczy się pę­knięte koło żywota mego, bo w trzech światach nie masz jemu chęci i nie masz dlań okowy”...

— W trzech światach? — powtórzył Müller jak echo.

— I dla mnie w trzech światach. Z narożnicy kamien­nej zamku ujrzałem je już dawniej: bezpłodny świat białych marzeń, przyziemny świat szarego życia i chmurny świat sztuki.

Müller w odurzeniu dłonie na czole splatał i przysła­niał oczy, jakby chcąc przywołać przed nie te białe, zato­pione w błękit lodowcowe szczyty, które tylokrotnie obiły mu się o uszy.

— I co się stało z twym prorokiem? Nie umarł?

— Doskonały duch jego wystąpił z powłoki ciała jako kurczę z jaja, wświetlił się w słońce, rozpłynął się w nie­biosach, wpłonął w światowe Agni.

— Słuchaj, Henryk... — Müller czepiał się go obu­rącz. — Nie o proroka twego mi idzie... Powiedz, powiedz to tylko — bo ta myśl dziwnym szałem mnie upija! — Więc... więc nie ma śmierci?!

A Hertenstein, rozłożywszy ramiona:

— I cóż śmierć takiemu uczynić

1 ... 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41
Idź do strony:

Darmowe książki «Próchno - Wacław Berent (jak czytać książki .txt) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz