Próchno - Wacław Berent (jak czytać książki .txt) 📖
Peregrynując w towarzystwie artystycznej bohemy po ulicach któregoś z niemieckich miast u schyłku XIX w., włócząc się od kawiarni do kabaretu, od dziennikarskiej kawalerki w kamienicy do arystokratycznej willi na podmiejskim wzgórzu, mamy okazję wsłuchać się w gorączkowe bicie serca dekadentyzmu.
Bohaterowie, którym Berent oddaje głos w swej powieści, tworzą polsko-niemiecki konglomerat reprezentantów wszystkich dziedzin sztuki: od literatury, przez teatr i malarstwo, po muzykę i estradę rozrywkową (demoniczna i magnetyczna Yvetta), a towarzyszą im, a nawet przewodzą, postacie niezbędne dla funkcjonowania cyganerii schyłku wieku: dziennikarz i sponsor. Czereda ta wprowadza czytelnika w zawiłe korytarze i „złe wiry” obsesji epoki: obsesję śmierci, mizoginię (wspaniale ukazaną przez postać Zofii Borowskiej), kult sztuki i zwątpienie w jej wartość, wreszcie wątki filozofii nietzscheańskiej i buddyzmu.
Powieść Próchno ukazywała się początkowo w odcinkach w 1901 r. w „Chimerze”, zaś w formie książkowej została wydana w 1903 r. Jej polifoniczna forma pozwoliła wieloaspektowo przedstawić problemy nurtujące przedstawicieli modernizmu. Kazimierz Wyka w swoim Modernizmie polskim poświęcił książce Wacława Berenta ciekawe studium ukazujące, w jaki sposób stanowi ona zarazem krytykę Młodej Polski i pozostaje zanurzona w nurcie epoki, otwierając jej nowy etap (por. Szkice z problematyki modernizmu. Pałuba a Próchno).
- Autor: Wacław Berent
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Próchno - Wacław Berent (jak czytać książki .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Wacław Berent
A z łąk alpejskich, z lasów jodłowych, z hal podniebnych wionęło pod niewidzialne ołtarze kadzidłem mięty, anyżu i tymianu.
I ten świat cały, ten mój, oczyma duszy widziany ten świat rozśpiewał się kornym, pokutnym modleniem. A kiedy oczy, uczuciom swym wierne, wciąż jeszcze na szczyty wracały, rósł, krzepł i potężniał śpiew ten: pastoralnym hymnem rozpsalmił mi się w duszy.
...I zda mi się, że leżę martwy tam na lodowcu, w podniebnej trumnie sinego granitu — i że poprzez ziemię całą przechodzi szumem wielkim zmartwychwstania godzina... I widzę, po horyzoncie świata, wielką, rdzawą a dymną łunę od gromnicznych świec...
W tę oczekiwania godzinę najcięższą...
I zda mi się, że z bożych aniołów duchem najsilniejszy odwala głaz mego grobu: ciebie, Hilda, widzę w złotym blasku świec gromnicznych. A laury wokół ciebie lśnią i nad głową twą szumią.
I mówisz do mnie: „Wstań i ty, grzechem niemocy najgrzeszniejszy. Patrz, oto na wątłe piersi kładę ci złotą Chrystusową tarczę miłości: tworzyć będziesz!... I lęku zbądź! Chrystus Pan kamień nawet rozłamać każe, zali nie jest to agatu migdał lub ametystu ukryte ziarno: — aby żadnemu pięknu krzywda się w niebie nie stała. Widzisz milionowych tęcz płonącą bramę i biały, szumny gościniec aniołów? Słyszysz ziemskiego ptactwa świergot radosny? Łąkowych kwiatów poszumy tajemne i małych, smutnych dzieci śmiech szczęśliwy? — Patrz — oto po prawicy Boga Ojca zasiada Chrystus Pan nasz miłościwy.
Słyszysz trąb serafickich łoskotanie weselne na cztery świata strony? — Raduj się, grzeszniku, raduj z aniołami! „Hosanna królowi Dawidowemu, hosanna na wysokościach!!”...
Kiedym, po gorączkowej i pilnej nocy oraz po pracowitym dniu następnym, pod wieczór jej to odegrał i kiedy, po ostatniej modlitwy hejnale, ręce mi z klawiatury opadły drżące, usta wyszeptały niewolnie wraz z ostatnim pobrzękiem ostatniego tonu:
— Tobie to, Hilda, pod nogi.
Chciała coś odpowiedzieć: poruszyły się tylko wargi. Blada i poważna była na twarzy, myślała snadź237 nie o mnie, lecz o tym, co słyszała przed chwilą, rozumiejąc, że było to Requiem do wczorajszego pogrzebu.
Mówiłem jej potem, że się tak słaby i zmęczony czuję nie tyle nieprzespaną nocą, ile tą gorączką trawiącą, że chciałbym o wszystkim móc zapomnieć i dzieckiem być...
— Już nim jesteś — rzekła. — Każdy z takich... — zaczęła i nie dokończywszy myśli swojej, zgarnęła tren sukni z dywanu.
— Chodź — mówiła, wskazując mi miejsce na dywanie tuż przy fotelu.
I głaszcząc po chwili włosy moje:
— Zabieram cię ze sobą. Musisz dać koncert w stolicy.
— Nie, nie!
Roześmiała się.
— To podnieca, budzi, dodaje sił. My musimy mieć coś takiego, coby nas ciągle naprzód pchało; w przeciwnym razie cofamy się łatwo albo tracimy właściwe miary.
— O czym ty mówisz?
— O tłumie. — I jest w tym upojenie, krótkie, ale mocne: haszyszowe.
— W czym, Hilda?
— We władaniu tłumem... Ich dusza ma całą gamę uczuć. Te rozproszone oklaski, gdy wchodzisz, to naprężone milczenie, gdy zaczynasz, to westchnienie gromadne czasami, poszepty i te nagłe burze oklasków...
— Powiedz, Hilda — mówiłem, siedząc u jej nóg jak paź i ujmując ją za obie ręce — powiedz, Hilda — w tym musi być coś upokarzającego: być aktorką?
— Dzieciaku, jesteś niegrzeczny względem kobiety! — śmiała się, zgarniając mi włosy z czoła. — Mówi się: artystka.
— Przepraszam.
— Przeproś!
Ucałowałem obie ręce.
— Wstań i pokaż się: lubię ten wasz mundur.
— Hilda!
— Wstań!... — przytupnęła nogą. — Że też tobie pozwalają w pułku nosić takie długie włosy.
— Ale ja siądę z powrotem — kaprysiłem zawstydzony.
— Siądź... Ile ty masz lat? Poczekaj!...
— Dwadzieścia cztery — pomogłem jej pamięci.
— Śmieszny!
— Hilda! Nie mów tak!
— Nie, nie!
— Ty nie jesteś taka, jakem wczoraj myślał.
— Kobieta nigdy nie jest taka, jak ją sobie wyobraża dwudziestoczteroletni porucznik.
— Hilda! — szarpnąłem się gniewnie. — Czyżbym ja dla ciebie był rzeczywiście tylko...
— Prócz tego jesteś artystą, co z ciebie czyni jeszcze większe dziecko.
— Ty masz dziwną dojrzałość... artystki.
Podniosłem się i zacząłem chodzić po pokoju.
— Mały!
Żachnąłem się. A ona póty przytupywała nogą, póki nie zbliżyłem się do niej i nie pocałowałem w rękę.
— Nie osądzaj nigdy przedwcześnie — rzekła z naciskiem.
— Cóżem ja winien, że mi przed oczyma stoją uparcie — kulisy.
Grymas: niedbałe, wzgardliwe wydęcie warg.
— Jutro wyjeżdżam.
— Hilda...
— No? W oczach łzy? Oo!...
— Jadę z tobą.
— Dokąd?
— Gdzie bądź. Dawać koncerty wraz z tobą.
Rzuciła bystre, uważne spojrzenie.
— A ja ciebie nie wezmę — rzekła niespodzianie i poczęła wiązać sobie krawat na szyi. (Nosiła się z angielska, w sukniach o surowej niemal prostocie, lecz w nieskazitelnych, rysowanych liniach).
— Dlaczego nie weźmiesz?
— Daj pokój! — przerwała niechętnie i potrząsnęła niecierpliwie głową.
I poczęła się przechadzać po sali: wysmukła, bujna, mocna w chodzie i w wejrzeniu. Z góry spoglądały na nią sczerniałe i zrudziałe portrety w złoconych ramach, o zgaszonym przez czas połysku. Kołem pod ścianą płonęły, w kapryśnych rzutach refleksów od świec, ponure, trupie, sztywne szeregi zbroic. — Dywan głuszył nasze kroki, natomiast każde chrząknięcie i tłumione westchnienie rozlegało się piwnicznym echem po dalszych na wpół pustych komnatach.
— Z początku — rzekła — chciałam ci była podziękować.
— Bój się Boga, za co?
— Prawda! Ty nie żyjesz nakazami klubu, salonu, szablonów, lecz duszą własną.
— Nie mów...
— Boisz się wspomnienia kulis?
— Rozumiem, żeś postanowiła przed chwilą w myślach oczernić siebie przede mną.
Roześmiała się. „Jaki on czujny!” — zawołała do siebie. — To „on”, cała intonacja tego okrzyku nie poszła mi w smak. Toteż nie namyślając się, dodałem:
— Myślałaś: „To go przyprowadzi do rozsądku”.
Zatrzymała się gwałtownie:
— Proszę, aż tak dalece czujny!... Zresztą — mówiła wnet potem, jakby z pewnym politowaniem — zresztą, ten instynkt mają wszyscy, co, bez kierownictwa woli, omackiem przez życie idą. Wielki urok szarej godziny egzystuje tylko dla mocnych wolą: oni nie widzą, ponieważ mogą sobie na to pozwolić. A w tym jest wielka tajemnica szczęścia.
— W czym, Hilda?
Podbiegła do mnie i przysłoniwszy oburącz oczy:
— W tym — zaśmiała się krótko.
— Siądź — szeptałem — pozwól raz jeszcze złożyć głowę na twych kolanach, oczy mi przysłoń — i niech się upiję tą szarą godziną szczęścia!...
I znowuż przechadzała się w zadumie po sali: bujna, giętka i taka mocna w chodzie i w wejrzeniu.
— Hilda — szeptałem, stojąc z dala — gdy tak na ciebie patrzę, gdy wspomnę, coś mówiła... (Ja każde słowo twe pamiętam!)... Przed twą wolą, rozumem, uczuciem...
Nie chciała słuchać, nie pozwoliła mi dokończyć.
Z góry, spoza ram wyblakłych, spoglądały na nią harde głowy przodków. A kołem, pod ścianą, płonęły w kapryśnych rzutach refleksów stalowe zbroje; z głowami wtulonymi w ramiona, stali sztywno, jakby cześć jej oddając, spiżowi rycerze: prężyli się ponuro, trupio, strasząc czarną otchłanią pod hełmem.
I jużem wzroku od niej oderwać nie mógł.
— Ty byś na barkach swoich udźwignąć mogła nawet brzemię!
Zwróciła się nagle ku mnie.
— Jakie?
— Majestatu, Hilda!
Rumieniec, pierwszy rumieniec trysnął na jej twarz.
— Dzieciaku ty! — rzekła surowo.
A ja przygiąłem się szybko do tej na czarnej sukni zwisłej białej dłoni i opowiadałem jej gorączkowo, bezładnie o tym, jak mi ona w ów wieczór przyszła z nieba i ziemi cudowną muzyką, jak świat mi się przez nią rozegrał, jak ona granitowy głaz z grobu mej niemocy podjęła, jak me wątłe piersi złotą tarczą miłości osłoniła.
Odpowiedziała spokojnym, prawie smutnym głosem, musnąwszy z lekka me włosy.
— Biedny ty — niewolnik wyobraźni!... Nie wierz ty swym wrażeniom, uczuciom, chęciom, samemu sobie nie wierz! Ty ani sobie, ani nikomu dać szczęścia już nie potrafisz. Ty możesz być tylko artystą.
Przegięła się, pochyliła w dół głowę ku moim ustom. I na te wargi me pragnące złożyła długi, cichy pocałunek. Przyjąłem go jak sakrament: cicho i kornie, bo, tą szarą godziną szczęścia wciąż jeszcze pijany, wyzbyłem w pamięci kobietę: marzyłem, że to ONA — sztuka, daje mi boskie swe pomazanie.
Z góry, spod pułapu, spoglądały potężne, harde, w miecze własne ufne oblicza dawnych ludzi czynu.
„Oto jest ta, co nas wskrzesi, na nowe boje, nowe zwycięstwa w nieśmiertelnym życiu powoła”.
Chłodem ponurej, skupionej ciszy wiało z dalszych komnat zamku. W sali, pod ścianą, prężyli się trupi rycerze. I zdawało mi się, że z tych martwych szeregów, z tych czarnych jam pod pustymi hełmami, wyszedł pomruk basowy, niby głuche i mocne w bojowy bęben uderzenie:
Salve Regina238!
Minęło. Dziś nie wiem nawet, czy ta chwila snem była czy objawieniem, złudą czy jawnym cudem.
Hildę, kobietę widziałem już przed sobą.
Oto poprzez salę bezszelestnie stąpa — ramiona uniósłszy, splotła dłonie na tyle głowy: na tym bogactwie i przepychu włosów lśniących. Rumieńce żywe ma na twarzy (białą była dotychczas!) — pierś jej faluje — słyszę oddech nierówny. Gdy przysiadła na chwilę, a spojrzenie me (nie odrywały się od niej oczy moje!) zatrzymało się przelotnie na jej stopach, zasłoniła je czym prędzej trenem sukni. A gdy się zerwała znowuż, tom słyszał już odtąd w jej chodzie jedwabisty, sypki szelest sukien.
Poczęła nucić: zrazu cicho, potem śmielej. Wreszcie...
Słucham. Głos piersiowy, pełny: kryształ w brzmieniu duchowym, metal w dźwięku materialnym, we frazowaniu bogactwa twórcze. Lekki dreszcz rozkoszy przechodzi przez ciało, tak się ucho raduje. Na chwilę zapominam znów o kobiecie: słyszę tylko głos sztuki i stroję chciwe ucho... Śpiewa!
Urwała. Umyślnie jakby: — nie wytrzymała nuty końcowej. Echa ją zmieszały: po sąsiednich komnatach tłuką się echa.
Zatrzymała się na drugim końcu sali. Tyłem do mnie zwrócona i zajęta jakby hełmem na złoconej zbroi, odezwała się nagle głębokim recitatiwem:
A z sąsiednich pokoi przyniosło nagle echo w głuchym pohuku:
Zadrżałem mimo woli. A ona, jakby na przekór tym sowim pohukom z pustego zamku, dobyła z piersi w całej sile namiętnego wybuchu:
A echo przyniosło wraz z głębokim przydechem organowego hymnu to najwyżej wzięte słowo:
Życia!
Tam, poza drzwiami, skłóciły się na chwilę echa i pogwary; a potem nagle, z obu stron, tam, w dalekich komnatach, zadrgały, zda się, spazmem wiolonczelowe struny, zapłakał wysoko żałośliwy flet; — a wraz z nimi wpadł do nas i załopotał skrzydłami ranionego ptaka ten okrzyk dziwny:
Życia!... Życia!....
A gdy i te echa zamarły w westchnieniu, przytłoczyła nam serce taka ciężka i głucha zaduma, że, zasłuchani, czy echo czegoś więcej nie przyniesie, słyszeliśmy tylko głębokie oddechy wzajemne...
— Wstań! Na miłość Boską, wstań z kolan!
Te jej usta, zwykle surowe, prawie twarde w rysunku, stały się nagle takie łagodne w miękkim kolistym układzie: ogromnie dużo kobiety było w niej w tej chwili. Ręce, które starały się uparcie podnieść mnie z kolan, obwisły bezwładnie.
— Wstań, dziecko — szeptała tylko raz po raz — wstań!... — Po coś ty mnie wciągał w tę czarną otchłań twej wyobraźni!?... To gorsze jest od grzechu.
I zaśmiała się tak dziwnie, że z ciemnych pokoi przyniosło echo jakiś okrzyk zranionej miłości własnej, co złamał się nagle w spazmatycznym łkaniu. Wyrwała świecę z lichtarza i, szarpnąwszy drzwi, wybiegła w ciemne pokoje, naprzeciw tego echa.
— Hilda! — krzyknę za nią.
I tak, poprzez te ciemne gmachy, w słabym połysku świecy, wśród głuchych uderzeń naszych pośpiesznych kroków w płyty kamienne. A w ślad za nami, ze wszystkich, zda się, komnat, wnęk, nyż i korytarzy tych murów niemych wypadła, zda się, nagle dzika sfora faunów: biła kopytami w posadzki, goniła wołaniem, szczuła dzikimi świsty, sowim pohukiem i śmiechem szalonym.
Nagle wydało mi się, że tuż ponad naszymi głowami zarywa się z łoskotem sklepienie całe. Porwał się huk tak przeraźliwy, że oboje stanęliśmy na miejscu. Ona tam dalej, pod kolumną: biała, dysząca, nieżywa prawie, drżącą ręką zagarniająca ten ciemny płaszcz rozplecionych w biegu włosów.
Oprzytomniałem nagle.
— Lawina! — rzekłem, kiedy ten huk, zamiast słabnąć, w wichurę huraganu się przeradzał i już jakieś gromy podziemne ze sobą toczył.
— Lawina — powtórzyłem. A potem już w myślach tylko swoich: „A tamto grzmot głazów po skałach i grzechot kamieni w żlebie. Pędzą, sypią się, walą na łąki nasze”.
— Hilda — ojciec nakazywał, ojciec zaklinał!... Patrz, tak dolina nasza tonie w gruzach, powoli, z dnia na dzień: kona beznadziejnie... I nie ma, kto by ją ratował. Bo mnie bezwola pajęczyną marzeń omotała i przez matnię sztuki w zło wszelkie wpędza.
A tamten piorunowy łom i grzechot piekielny nie chciał ucichnąć. „Boże, Boże, jakąż to lawą dziś się sypie!” Złamała się wytrzymałość moja: ciało nie miało sił wysłuchać do końca.
Osunąłem się cicho i powoli na chłodne płyty kamienne.
Ocknąłem się w tejże portretowej sali.
Miękkie, pieczołowite dłonie chłodziły mi czoło, skronie, twarz. Od czasu do czasu tylko, łzy kropliste parzyły mi ręce, policzki, skroń. Ciepłe tchnienie pocałunków zwilżało mi co
Uwagi (0)