Darmowe ebooki » Powieść » Próchno - Wacław Berent (jak czytać książki .txt) 📖

Czytasz książkę online - «Próchno - Wacław Berent (jak czytać książki .txt) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Wacław Berent



1 ... 25 26 27 28 29 30 31 32 33 ... 41
Idź do strony:
na czarnym tużurku. W kamienne formy dumnej i twardej siły zastygła po śmierci twarz marzyciela. I przyszła mi dziwna myśl do głowy: „A może on rzeczywiście gdzieś, w świecie jakimś tajemnym, przepadał: tam boje staczał, walczył, bu­rzył, zdobywał i, pełen cichej tajemnicy, powracał mię­dzy nas?”.

Musiałem walczyć prawie ze sobą, aby nie rozpiąć mu tużurka, nie rozerwać kamizelki i nie szukać blizn na jego piersiach.

„Więc tak cię szatan zwiódł — myślałem. — W zwierciadle swym ukazał ci całą potęgę i urok przeszłości, a nie dał mocy ducha, aby potęgę tę wskrzesić w słowie i w jej imię rozgrzeszyć świat z rzeczywistości”.

W drugim liście, pisanym widocznie przed samą śmier­cią, liście chaotycznym, pełnym miękkości i zaklęć serdecz­nych, wzywał mnie, abym porzucił służbę wojskową i wstą­pił do szkoły inżynierów. Chaotyczność tego listu, jego mięk­kie prośby i zaklęcia!... — Rzecz była jasna — ojciec zmu­szał się do czegoś wbrew wszystkim swoim instynktom, odczuwając ostatecznie potrzebę dodania do mocnego testa­mentu swej woli coś z konkretności, coś, coby go uczyniło radą, pouczeniem: wskazało mi rzeczywiście jakąś drogę życia...

„Dawniej — pisał — o tę skałę zamkową rozbijały się wszystkie wrogie fale barbarzyństwa, co przez nasz wąwóz kawał kraju zalać pragnęły. Dziś wróg stokroć gorszy z gór schodzi: rzeką głazów, żwiru i kamieni, ze wszystkich żlebów się sypie, korytem rzeki wali, aby całą dolinę kupą gruzów przysypać. Państwu, co nas przed wiekami wchłonęło, nie opłacamy się już dzisiaj. Na uboczu, w kącie świata zapomniani, pozostawieni jesteśmy własnemu losowi. Powinnością naszą odeprzeć teraz i tego wroga”.

Z rodziny pozostała przy życiu tylko starsza o lat kilka siostra. Wychowany z dala od domu, pamiętam ją tylko z najwcześniejszego dzieciństwa. Wiedziałem dalej, że źle żyli z ojcem. Potem nastąpiła jedna z tych głuchych tragedii w domu, o których nic pewnego dowiedzieć się potem nie można. Miała wtedy lat 18. Przymuszono ją w następ­stwie do małżeństwa z kimś kupionym za posag. Dalej, przypomniałem sobie wiadomość o jej nagłej ucieczce. Zatarto w zamku wszelkie ślady po niej, z sali portretowej znikł jej obraz. Nie wspominano o niej nigdy. Zapomniałbym może, gdyby nie gazety: została śpiewaczką, zdobyła imię i rozgłos po stolicach świata.

Nie pamiętam, czy ciekawość to była, czy te wspo­mnienia rodzinne, co odżyły tak nagle, czy też po prostu to, że na sędziego cnót pospolitych ja się nie rodziłem: posła­łem depeszę, dowiedziawszy się z gazet, gdzie przebywa.

Sam zaś spędzałem smutne dni oczekiwania na pogrzeb. W tych zapachem grzyba przesiąkniętych i ponurych ruinach, w towarzystwie trupa i niemych, czarno odzianych sług ja­wiły mi się w wyobraźni barwne obrazy rojnego przepychu w jaskrawych falach światła, kryształach i purpurze. Widzia­łem tysiączne tłumy, co, przed chwilą tak pstre i gwarne, tonęły nagle w ciszy, kamieniały w milczeniu. Słyszałem śpiew. I widziałem ją.

I jakieś inne, żywe tchnienie władzy, siły, potęgi przy­chodziło wraz z tymi obrazami.

Na olbrzymiej perzynie muru wspierała się zwisająca z najwyższego piętra zamku narożnica kamienna. Małe jej okienko w głębokiej nyży222 rzucało wzrok wprost na biel lodowca, wkrysztaloną jakby w rozwarty błękit nieba. Tu w narożnicy mieściła się biblioteka. I nic ze świata, nic z ży­cia myślom tu nie przeszkadzało. I te, co z ksiąg ożyły, i te, co się rodziły w skupieniu, strzelały wprost w błękit nieba jasny, na biel najczystszą, na szczyty najwyższe.

Oto tęsknot moich owoc boski, oto grób tajemnic wielkich, oto płomień i żar grzechu mego, oto stos mój kacerski!...

Te słowa dziwne wyryła czyjaś ręka w na pół zmur­szałym czarnym pulcie223 pod oknem.

W ciasnej izbie, ponad półkami starych ksiąg, tuż pod sklepieniem szedł wkrąg czerwony napis gotycki. Skupione, na siebie nałażące jego litery tworzyły jakby jednego słowa wstęgę. Odczytałem ją kiedyś z trudem:

Poucz! Rzuć rosę pewności na spragnioną ducha mego posuchę.

Ten trupi zapach starych ksiąg, te napisy dziwne, te lśniące w słońcu, jedwabiste szczyty w dali i to morze białe, zatopione w błękit niby wrota olbrzymie!...

I przypomniałem sobie nagle: „Albowiem taką jest brama czyśćca, pod którą duch mój za życia już przeszedł”.

Przykuwało mi bez końca wzrok to białe czyste pole jakby marzeń niebo wytęsknione. „Oto życia mego nieskoń­czoność, oto grób tajemnic wielkich!” — odczytywały uporczywie oczy na czarnym na wpół zmurszałym pulcie.

I oto przez to małe okno w narożnicy kamiennej uj­rzałem trzy drogi życia: na szczyty białe drogę marzeń bezpłodnych, wydeptany gościniec w dolinę szarej nędzy i daremnej, syzyfowej walki z kamieniami oraz ścieżkę krętą, co wierzchołkami gór i padołem przepaści wiedzie w czarne pa­łace, gdzie lirowe dziady królują i tłumu pochlebstwem żyją...

A tam — za oknem, wśród zadumanej kamiennej głu­szy, gadały tylko strumienie szeptem i pluskiem, z początku jakby skłóconym i dziwnie niespokojnym — potem, gdy ucho do tych głosów przywykło, szmerem dziwnie smutnym i mo­notonnym jak melancholia. Ukryte gdzieś źródła, potoczyw­szy nagle lżejszy żwir, ozwały się niekiedy głośniejszym czy­stym podźwiękiem i cichły wnet w gniewnym pomruku stru­mieni. Pod stopami nieogarnionych olbrzymów, w zakamieniałej grozie pustki, w granitowym chłodzie spiętrzonego pod chmury świata — wymrukiwały potoki swą nieskończoną opo­wieść o twardym pochodzie czasów.

Wzrok błąkał się niespokojnie po tym głuchym świecie, ślizgał się po tych lśniących garbach, zawisał na stro­mych przełęczach, zapadał jak kula w przepaście i jak orzeł wzbijał się na lśniące szczytów iglice. Wreszcie męczy się i zawisa jak ten zbłąkany strzęp chmury na pierwszym lep­szym szczycie, czepia się na nim — senny i znużenia pełen.

Jakieś pogranicze śmierci, grób życia pragnieniom, grób woli i wszelkim porywom.

I oto gasły blade zorze na szczytach, sine kadłuby skał lśnią w pomroku jak metal. Po dniu, zadrzemane gdzieś na dnie przepaści, urwisk i kniej, wyłażą teraz leniwie białe okłęby chmur. I noc wali się w dolinę.

Nagle gdzieś w głębi zagrała trąbka pocztowa. Ponio­sło echem. W odpowiedzi zawtórował jej skądciś róg; jesz­cze ten nie skończył, już zagrał inny. Z czarnych uroczysk, po upłazach, ze skalnych gardzieli, z głębi wąwozów, czelu­ści i jarów zahuczały rogi, zagrzmiały surmy. Szło granie pośpieszne i gwałtowne, biło echem, budziło wśród skał ło­skoty, jakiś tętent daleki, jakieś łomy ciężkie, jakieś surmy nagłe, zrywane ciszą, powtórzone jękiem, rozełkane w płaczu żałosnym. A w ślad za tym jękiem, płaczem i lamentem pę­dzi zemsta w cwał: huczą wraże głosy, toczy się grzmot po szczytach, huka pomsty okrzyk wojenny.

Grała ziemia, grały góry, grał mi świat ten cały!..

Ocknął się przecie po nocy: zbudził drzemiące po prze­paściach hufy, skowane na szczytach namiętności rozpętał i — puścił na dzikie łowy!

Stoczył się głaz i runął w żleb z grzechotem... I raz w raz padały w ciemnej głębi suche roztrzaski strzałów. Po­gonił znów tętent, znowuż gwar i łom; i gon, i bitwy żar, i konania jęk.

A ponad tym wszystkim gra trąbka: zrywa i znów rzuca, pęta i znów budzi; a kiedy wszystkie te odgłosy skupi, natęży i w wysoki ton zamknie, to we wszystkie knieje uderza jakby szeroki śmiech swawoli, potem buntu wołanie dumne, wreszcie gardłowy jakiś krzyk pożądania, co najwyż­szego szczytu sięgnął, tam się echem rozbił, w wołania rozprysnął, na dno przepaści padł i tam wciąż jeszcze wabi, jeszcze szuka, jeszcze nęci, wciąż jeszcze śpiewa...

Grała ziemia, grały góry, grał mi świat ten cały!

Zmartwychwstał! — Żył!

Po chwilowej ciszy obiecanego cudu uderzyły głucho kopyta po moście zamkowym...

Jadą!... Samosześć224 jadą!...

I serce mi w przerażeniu staje, i radość piersi zapiera... Brzęk łańcuchów?... — Słyszę! Ciężki skrzyp wrót?... — Nie łudzęż się225 przecie! — Pędem zbiegam na dół, pod łamane, ciężko zwisłe gotyckie sklepienia długiego korytarza.

Przez jedną krótką chwilę wydaje mi się, że tam — w jasny wylot tego lochu, gdzie tli się mętnie czerwona la­tarka, zstąpił rycerz od stóp do głowy w lśniącą stal zakuty. Przyłbicową maskę hełmu odchylił, żelazną rękawicę na krzy­żackim oparł mieczu, długą siwą brodę w żelaznym kułaku226 targa i wprost na mnie idzie.

„Patrz, jak duch mój pokutować musi... Synu, strzeż się szatańskiego zwierciadła życia: — drżyj przed sztuką!”

Ocknęły mnie parskania koni tam na podwórcu, skrzyp pojazdu na żwirze, brzęk uprzęży, głosy sług.

Naprzeciw mnie szła jak cień cicha i lekka wśród tych potężnych, niskich murów, smukła i giętka — ciemna syl­wetka kobiety przeświecona mętnym czerwonym blaskiem latarki niesionej tuż za nią. Podbiegła szybko, ciemny szal z głowy na szyję odrzuciła... — ujrzałem twarz poważną, białą, świeży błysk ciemnych oczu, jasne otwarte czoło w lśniącej ramie ciemnych mahoniowych włosów.

— Henryk?... — usłyszałem.

— Hilda — ty?!...

I poszliśmy wąskim korytarzem w głąb na kamienne schody, wąskie przejście, długi krużganek... Szliśmy milcząc, wśród głuchego echa naszych kroków na kamiennych płytach; za nami kołysała się latarka, przed nami dwa długie cienie w czerwonej otoczy227. Potem w głąb przez salę — do jego pokoju.

Uchyliłem drzwi i wskazałem na katafalk.

Uklękła tam w ciemnej zieleni, w gromnicznym żółtym blasku i długo tak pozostała w zadumie ciężkiej. Mnie, sto­jącemu z dala, pode drzwiami, zdawało się, że ta zieleń ciemna, te grube liście w złotawych połyskach gromnic w ramę jej głowę ujmują, że laury nad jej głową szumią...

A to z dala, po nocy, w dolinie ciemnej szemrały stru­mienie swą nieskończoną legendę o czasie.

Gdyśmy potem wracali, pytałem ją oczyma: „Znalazłaś szczęście, tam, gdzie zwyciężałaś rojny przepych tłumów?”. Uśmiechnęła się blado, jakby łaskawie i wyrozumiale. Podała mi rękę z męska, twardym, roztargnionym ruchem, i uści­snęła krótko. Było coś z nakazu milczenia, wiele dumy w tym pierwszym ruchu.

Cofała się już ku drzwiom przeznaczonego dla niej po­koju, gdy nagle:

— Papiery jego w bibliotece?

— Spalił wszystkie.

— A!?... — Spochmurniała twarz, zmarszczyło się czoło: wpodłuż, między czarnymi połyskami oczu.

— On miał bardzo smutne życie — rzekła.

Ja miałem łzy w oczach, może nie od tej chwili do­piero, ale teraz zaledwie poczułem je na rzęsach. I ona spo­strzegła: ściągnęły się jej brwi. Zwróciła się bokiem i podała mi rękę po raz drugi; tym razem, okrągłym, miękkim, ko­biecym ruchem. Pochyliłem się bezwiednie do tej dłoni.

— I ty — taki... — rzekła, musnąwszy dłonią po mych włosach.

Ujęła za klamkę.

— Pozwól!... Jakiż to ja jestem?

— Słaby, dobry — co wolisz.

Krew rzuciła mi się do głowy pod tym surowym badawczym spojrzeniem. Wyprostowałem się odruchowo i tymże odruchowym (tak świetnym w danej chwili) gestem uderzy­łem się dłonią w bok po rękojeści szabli.

— A mnie się zdawało — wycedziłem, siląc się na oschłość — mnie się zdawało, że to ja ciebie powinienem przede wszystkim zrozumieć, aby... aby móc niejedno — zapomnieć.

Ani jeden rys nie drgnął na jej białej twarzy.

— Każ chować jutro — rzekła szeptem. — I jeszcze jedno: nie pochowasz go chyba tak, jak tam leży: w tużurku? Niech nań wdzieją mundur dziada... Niech przysposo­bią stare instrumenty: z baszty każesz otrąbić pogrzeb. Niech ludzie dziś jeszcze wyruszą na najbliższe szczyty: jutro z za­chodem niech rozniecą tam ognie. Pochowamy go na podwieczerz.

Skłoniłem głowę.

Rozkazała i poszła.

Złożyliśmy ciało do podzamkowych grobów. Ci, co przybyli, rozjechali się, zanim noc zapadła. Pozostaliśmy sami na tarasie zamku pod basztą, zapatrzeni w dogasające na szczytach ognie, zasłuchani w szmery wody po dolinie.

W miarę, jak malały purpurowe plamy ogni na ciem­nych szczytach, masywy skały spływały wraz z podgórzem w jedną płaską masę, stając się jako czarne podniebne mury. Granat sklepienia unosił się ponad tym kamiennym grobem coraz wyżej, wpuklał się, gwiazdami tkał, złocił, mienił, dyszał...

Z padołów buchało wonią łąk, od skał wiało chłodem, od zamkowych murów szedł zapach mchu i pleśni. Woda zagadała głośniej, zaskrzypiały milionowe chóry świerszczy.

W tę gwarną noc wspomnień kładzie się spokój za­słuchania na duszę: oczy po gwiazdach błądzą, jakby bojąc się spojrzeć na to białe morze w ciemnych niebiosach — na lodowca pole, tak dziwnie o tej porze świetlane i jasne, że gwiazdy ponad nim bladły, żółkły, mrużyły się i gasły. — I ciągną wspomnień obrazy przed oczyma duszy jako blade, smutne, zadumane cienie: błądzą wśród oparów w dolinie, sięgają gwiazd ponownie i pod świerszczy gwar nieustanny rozpływają się i toną w dali granatu: głębiej, dalej i jeszcze dalej, tam, gdzie gwiazd świetlane chóry rozegrały się cichą harmonią sfer...

Wody to szept? Czy też świerszczy gwar nieustanny? Źródeł to szklane pobrzęki? Czy też gwiazd tak dziwna mu­zyka? — Smutek, niemoc i bezwola kołyszą myśl tajemną melodią nocy...

Grało niebo! Grała ziemia! Grał mi świat ten cały!

Uczułem na ramieniu jej dłoń. Nie uniosłem nawet głowy, zasłuchany w gwar wody, w jej oddech głęboki i wła­sne westchnienie. Potem dopiero, gdy rękę cofnęła, ująłem ją i uścisnąłem krótko.

— Henryk — szepnęła i próbowała się uśmiechnąć — jak jej na imię?

— Nie ma jeszcze imienia. Może kształty kobiece na­daje jej tylko uboga myśl moja.

Zagadnęła o moje zamiary, o przyszłość.

— Co ma być, stanie się — odparłem. — Idzie o to, aby tych życiowych potęg mus wypowiedział się jak najsil­niej, jak najgłębiej.

— Nawet w nieszczęściu? — pytała zdziwiona.

— Nie ma doli i niedoli dla tego, kto nie żyje przy­padkiem. Nieszczęście jest nieraz źródłem najgłębszej świa­domości.

Milczała. W półmroku widziałem tylko, jak te jej oczy czarne, o dziwnie świeżym, głębokim i mocnym blasku, roz­szerzały się w zdumieniu coraz bardziej. Nagle, splatając od­ruchowo dłonie:

— Jakie ty mary gonisz po świecie?...

Zaszumiały czarne lasy na podgórzach: to urwane tchnie­nie nocnego powiewu przeszło przez wąwóz i ścichło.

Przypomniała sobie nagle ojca i poczęła o nim mówić tym szeptem stłumionym, jaki nakazywała groza gór, wód szumiących kołysanka

1 ... 25 26 27 28 29 30 31 32 33 ... 41
Idź do strony:

Darmowe książki «Próchno - Wacław Berent (jak czytać książki .txt) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz