Sezonowa miłość - Gabriela Zapolska (biblioteki publiczne .TXT) 📖
Powieść Gabrieli Zapolskiej z 1904 r. Sezonowa miłość to porządna proza psychologiczna. Z ulgą odnajduje się w niej nieskłamane postacie kobiet, niepotraktowane szablonowo i instrumentalnie dla udowodnienia założonej tezy lub uwydatnienia złożoności duszy męskiego bohatera, co się literaturze polskiej notorycznie przydarzało.
To, co w Moralności pani Dulskiej czy Żabusi zarysowane jest ostrą linią — z intencją satyryczną, interwencyjną, demaskatorską, z nerwem krytyki społecznej, tu zostało wycieniowane i wielostronnie naświetlone. Wywracanie podszewką na wierzch egzystencji ludzkiej w wielu odmianach pozwala na odsłonięcie pozorów, dekonstrukcję mitów młodopolskich: kolorowej bohemy, strasznego filistra, mody na zakopiańszczyznę.
Anatomia duszy kołtuńskiej z jednej strony, a artystowskiej z drugiej, daje do myślenia. Szczególnie wzruszające (i zaskakujące) jest dowartościowanie codziennego heroizmu urzędnika-filistra uwięzionego w kieracie obowiązków rodzinnych, a przez to również społecznych.
- Autor: Gabriela Zapolska
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Sezonowa miłość - Gabriela Zapolska (biblioteki publiczne .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Gabriela Zapolska
Śmiał się! On — z niej! On, który powinien był tłumaczyć się przed nią, usprawiedliwiać! On, który był przyczyną, iż przepędziła taką straszną noc w rozterce ze sobą, ze swym sumieniem, ze swą duszą?...
Śmiał się!
Podniosła dumnie głowę. Oczy jej spotkały się z oczyma Pity. Pomimo, iż czuła dobrze, że dziecko nie może zrozumieć całej głębi, w którą jej matka powoli zapada, przecież coś tam bezwiednie we wzroku dziecka być musiało, co ją zdenerwowało do reszty.
— Niech Pita gardło płucze!... — krzyknęła gwałtownie, po raz pierwszy używając tego tonu w otoczeniu rodzinnym.
Obidowska popatrzała na matkę, na dziecko i pokiwała głową.
— Bez to się tak sumujom, ze siąpi! — odezwała się tonem perswazji. — Państwo dolscy to już tacy wartcy a łakomi na owe słońce...
— A cóż wy myślicie? — napadła na nią Tuśka, rada, że ma na kogo zwrócić swój gniew — cóż wy myślicie, że my tu do waszej zakopanej jamy przyjeżdżamy, żeby się wam przyglądać i patrzeć, jak leje?
— Ano, to niekze z Panem Bogiem przódzi umowe spisom na pogodę, hej!...
Gaździna była jakoś jowialnie usposobiona albo chciała rozbawić gości, bojąc się, żeby nie wyjechali z nudów do miasta.
— Bandzie piknie, niek sie nie bojom! — pocieszała, hałasując szklankami na tacy.
— Idźcie sobie! — rzuciła się Tuśka — robicie tu piekło... mnie głowa boli, a potem wasz serdak cuchnie jak powietrze!...
Gaździna uczuła się dotknięta.
— Serdak je nowy i nicem nie trąci! — wyrzekła wychodząc z izby — to nie serdak, to ja... ze starości!
I wyszła, obrażając swoją miłość własną dla ocalenia honoru serdaka.
Na stole ujrzała Tuśka list od męża.
— Naturalnie! — pomyślała — jest list! jeszcze mi tego brakowało.
Rozerwała kopertę i z ironią czytać zaczęła.
Żebrowski wyjątkowo nie pisał o palmie, weszkach, materacach, ale donosił jej, że „był na operetce”, a potem dał się namówić na „pół porcji” Kowalskiemu, którego żona pojechała do Krynicy i jako „słomiany wdowiec” chodzić musi do restauracji na kolację. Żebrowski pisał, iż na operetce ubawił się, a na kolacji otruł, ale już mu lepiej. Deszczu w Warszawie nie ma, przeciwnie — najpiękniejsza pogoda i on się dziwi, że podobno w Zakopanem taka ciągła ulewa...
— Dziwi się! dziwi się!... — myśli Tuśka, drżącymi rękoma składając list — dziwi się! On się wszystkiemu dziwi! Miły człowiek! Słomiany wdowczyk! Operetka!... Kolacyjka! Pisze o „pół porcji” — niuńka — myśli, że ja mu uwierzę. Albo ten Kowalski — czy to nie zgroza... ma taką śliczną żonę! Ledwo wyjechała, a on już na „pół porcji”!...
Zgrzytnęła zębami.
— Wszyscy oni jednakowi!...
Wydęła pogardliwie usta i zajęła się gorliwie Pitą. Przyrządziła jej płukanie, uczesała włosy, wydobyła z kufra francuską książkę i zadała jej do nauczenia się bajkę. Obrus schowała do kufra i drobiazgi, którymi upiększała obiadowe chwile.
— Wystarczę sobie sama w życiu — myślała, zacinając się i kurcząc duchowo.
Ubrała się jednak strojnie i starała się wyglądać ładnie. Udało się jej to w zupełności. Bladość była jej do twarzy. Upudrowała się jeszcze i przyciemniła brwi. Gdy skończyła te wszystkie przygotowania, przejrzała się w lustrze.
— Niech wie, co traci! — pomyślała.
Instynktem odczuła, że Pita stanowiła jakby dopełnienie jej urody. Kazała więc dziecku ubrać się biało, pończoszki włożyć szare i białe buciki. Szarą wstążką związała włosy małej. Sama ubrana była także jasnopopielato, powłóczysto i nadzwyczaj dystyngowanie. Postanowiła być przede wszystkim „damą”, i dystyngowaną, aby dać uczuć tym ludziom, kim jest ona, kim oni.
Lecz gdy wysiedli z dorożki, wpadli do sieni i wypełnili cały dom swą wesołością, swymi pewnie ustawionymi i rozwiniętymi głosami, w których pełno było radości życiowej — cała „dystynkcja” i to sztuczne napięcie Tuśki zaczęło zanikać jakby pod naporem zbyt świeżego i silnego wichru. I gdy już wtargnęli do izby, zastali ją wysadzoną z siodła, niepewną, zmieszaną. Taką już sądziła, że pozostanie do końca tej próby, która rozpoczęła się od razu z miejsca z takim rozmachem i temperamentem, jakby ktoś czwórkę koni rozpuścił i batem nad nią trzaskał. Nawet grzeczny pan Marcin, wybornie usposobiony, wyzbywszy się cylindra, przedstawił się jako miły i bardzo inteligentny chłopak. Pod zniszczoną odzieżą poznać w nim było można pańskie dziecko, na które padła tylko duża skorupa cynizmu i musowej beztroski o rzeczy ważne.
Markowska, jakaś na razie rozjaśniona i uśmiechnięta, pod skrzydłami wielkiego kapelusza, natychmiast zwróciła się ku Picie i przysiadła się do dziecka, wpatrując się w nią uważnie.
— Jaka ona śliczna!... — wyrzekła wreszcie głośno, zwracając się ku Tuśce.
Lecz Tuśka, szablonem wiedziona, uznała za stosowne zaprzeczyć.
— Co znowu!...
— Ależ śliczna. Dlaczego nie ma wiedzieć o tym. To przesąd. Prawda, panienko, że wiemy, iż jesteśmy śliczni jak obrazek?
Pita zarumieniła się, przygryzła usteczka.
Porzycki i Markowska zaczęli śmiać się wesoło.
— O! spiekła raka!...
Tuśka także płonęła jak mak, taka ją gorączka jakaś trawić zaczęła.
Markowska klasnęła w ręce.
— O! o!... i mamusia spiekła raczka.
Natychmiast Porzycki odrzucił:
— My już byśmy tego nie potrafili.
Po twarzy Markowskiej przesunął się szary cień.
— Zapewne.
Tuśkę ogarnął cień jakiegoś zadowolenia, że w niej jest coś lepszego, czego tamta właśnie nie posiada.
— Proszę... siadajcie państwo...
Lecz Porzycki przerwał natychmiast.
— Wcale nie. Przede wszystkim napijemy się herbaty. Myśmy przywieźli kanapki, ciastka, owoce, a pani nam da herbaty. Wreszcie sami się tym zajmiemy. Gdzie moja maszynka? A... prawda!...
Parsknął śmiechem. Tuśkę oblały już nie rumieńce, ale pąsy. Zdawało się jej, że i Sznapsia kryje gwałtowną chęć śmiechu. Było to tylko przywidzenie, ale w jednej chwili Tuśka wyobraziła sobie, że Porzycki opowiedział wszystko swej dawnej kochance i że oboje wyśmiewali się z niej i z tego, co się z nią działo.
Porzycki wypadł do siebie po maszynkę, za nim Marcin. Pita śledziła ich ruchy jak widz w sali teatralnej. Za chwilę wpadli z naftą, zapałkami, maszynką, spirytusem, wodą — słowem, całym kramem.
— Och! ten Porzyk!... — śmiała się Markowska.
Patrzała na niego z ogromną lubością, a on widocznie cieszył się z tego spojrzenia.
— My nie umiemy próbować w domu bez herbaty, ciastek, nafty i tym podobnych akcesorii.
Marcin bardzo wprawnie chodził koło herbaty.
— Ty się możesz, pikrusie jeden, żenić — zawyrokował Porzycki. — Dam ci nawet swoją starą naftówkę na gospodarstwo.
— To nowa? — zapytała Markowska.
Wstała i zbliżyła się do maszynki.
— Ależ nie, to ta sama — wyrzekła przyglądając się uważnie.
To było nic, to była drobnostka, takie rozpoznanie dawnego sprzętu wspólnego, który codziennie służył im do gotowania strawy, na jaką zziębli i głodni do domu wracali.
Markowska pochylona stoi ponad płomieniem maszynki, oświecającym żółtym, ciepłym światłem jej podbródek i smutnie w podkowę opuszczone usta.
I cała jej postać ma w sobie nadzwyczajny nimb melancholii, właściwy ludziom, którzy nagle stoją u trumien, przyniesionych nazajutrz po zgonie ich bardzo bliskich i bardzo drogich.
Takie niby nic, taka drobna maszynka, taki płomień żółty, pokorny, płomień ogniska ludzi bezdomnych i ubogich, a tyle wspomnień, taki szmat życia, nagle zmartwychwstały i złączony mądrością rezygnacji z rzeczami teraźniejszymi, które podścielisko istnienia obecnego tworzą.
Ranki zimowe, szybkie porwanie się ze snu, tulenie rąk dokoła ciepłej szklanki, przepowiadanie roli, wybieranie resztek herbaty z ołowianej obsłonki...
Pocałunki pośpieszne. — Bądź zdrowa!... Próba długo potrwa. — Nie zazięb się. — Masz na obiad? — Mam! mam!
Kłamstwo miłosne, wybiegnięcie do zastawu i ten obiad zgotowany, odgrzewany godzinami, partie bilardu lub śniadanie po próbie. Wreszcie chwilowa wymówka i zgoda, pocałunki długie, gorące, przy blasku płonącej kuchenki...
A potem rozejście się nagłe, bez powodu prawie, pod pretekstem lepszego engagement, rozpadnięcie się takiej bryły kryształowej uczucia, utworzonej z żaru pieszczot, łez, uśmiechów, omdleń, abnegacji, poświęceń graniczących z bohaterstwem...
Tuśka śledzi wyraz twarzy aktorki, która w milczeniu na maszynkę, płonącą teraz na rogu innej komody, patrzy. I zaczyna nią owładać to uczucie, jakiego, zdaje się jej, doznaje Obidowska, która tak dyskretnie dozwala Józkowi widywać się z Hanusią.
— Ona była przede mną... to jej prawo!
Tymczasem Porzycki krząta się, rozmawia, śmieje, roztacza znów swój czar wytwarzania domowej atmosfery. Ustawia filiżanki, umizga się do Pity o obrus, rozkłada ciastka, ciesząc się zawczasu ich doskonałym wyglądem.
— Provens!... messieurs, mesdames! provens! — woła, ukazując białe, smaczne pałeczki.
— Nie widziałam takiego łakomego mężczyzny — śmieje się Markowska — prawda?
Zwraca się do Tuśki. Ta mimo woli potwierdza. Czuje, iż nie ma miejsca na umieszczenie tu swych dystynkcyj. Nie byłyby należycie ocenione, a kto wie, może i wyśmiane. Niemniej jednak trzyma się jako tako w zakreślonej roli. Jest grzeczna — nic więcej! Czyni nadludzkie wysiłki, aby nie przyjmować udziału w ich wesołości. Tak samo zachowuje się i Pita. Wyglądają obie, jak gdyby były na wizycie. Markowska ciągle obserwuje Pitę. Wreszcie zwraca się ku Porzyckiemu:
— Wszak prawda, ta panienka ogromnie przypomina Amę?
Porzycki odpowiada natychmiast:
— Ja to zaraz zauważyłem...
Następuje milczenie. Ta jakaś „Ama” jakby wionęła z zaświatów. Coś niezwykłego skrzydełkami rozpięło się w ciszy.
Melancholią powleczone oczy aktorki oblewają Pitę smutnym spojrzeniem. W ślad za nim idą i oczy Porzyckiego. Chwilę ci oboje są nieruchomi i cisi.
Tuśka czuje, że tu coś więcej marą wspomnień zadrgało niż zwykłe aktorskie pożycie dwojga ludzi.
Kto była Ama?
Jakby w odpowiedzi na silne i gorące pytanie, sformułowane w myśli Tuśki, Markowska odwraca się ku niej i mówi:
— Ama to była moja córka.
Tuśka nie pyta się o nic więcej. Nie chce już nic wiedzieć. Po co? Ta Ama, prawdopodobnie, to ich dziecko.
I to jest najstraszniejsze!
Coś bardzo silnego, coś bardzo tragicznego padło nagle pomiędzy nich wszystkich. Wspomnienie drobnej, małej dziewczynki, ot! — takiej jak Pita. Teraz Tuśka rozumie, dlaczego Porzycki z taką lubością patrzył na jej córkę, dlaczego obrzucał ją gencjanami, dlaczego opiekował się nią od pierwszej chwili.
Więc widział w niej Amę!...
Markowska powiedziała: — To była moja córka. Była — a więc nie jest. Nie jest... znaczy, umarła. Węzeł prysł w chwili skonu dziecka. Ale czy prysł? Czy mogiła mała na Powązkach, na której klęczą ubogie, gipsowe aniołki lub w trawie tulą się pokorne baranki, to nie silniejszy węzeł niż żyjące, rozkrzyczane i rozwichrzone dziecko?...
Wypili herbatę, zaczęła się próba. Powoli na twarze Porzyckiego i Markowskiej powróciła znów ta aktorska insouciance, na którą nie ma nazwy w naszej mowie. Zaczęli znów żyć i dyszeć chwilą obecną. Próba poszła gładko i rzeczywiście Markowska doprowadziła wszystko do ładu. Tuśka chętnie poddawała się jej radom, bo aktorka umiała trafić do przekonania amatorki.
— Wszystko będzie dobrze — mówiła, ubierając się w kapelusz i gotując się do wyjścia. — Jutro będę w sali na próbie.
Zwróciła się ku Porzyckiemu.
— Odwieziesz mnie?
— Naturalnie.
Znów Tuśka doznała ściśnienia serca. Przez krótką chwilę, poddając się czarowi Markowskiej, nie żywiła ku niej złości i dlatego mniej cierpiała. Gdy widziała Porzyckiego wychodzącego z tą kobietą, odżył w niej cały ból, zdwojony jeszcze musem tej sytuacji.
Aktorka zbliżyła się do Pity, pragnąc ucałować dziecko.
— Pani pozwoli? — zapytała Tuśki.
Lecz Tuśka rzuciła się żywo:
— Nie — nie...
Zdawało się jej, że to ją samą pragną dotknąć usta aktorki.
Porzycki spojrzał na Tuśkę zdziwiony.
— Dziecko jest chore na gardło... Pani może zachorować... — tłumaczyła się Tuśka.
— A... tak!...
Tuśka jednak musiała istotnie zmienić się i zblednąć, bo oczy Porzyckiego wbiły się w jej twarz uparcie.
— Do jutra!
Wyszli oboje do sieni.
Słychać było, jak zamieniają z sobą jakieś krótkie, urywane zdania.
Wreszcie drzwi od dworu się otworzyły, furka zaturkotała i nastała cisza.
Tuśka spojrzała dokoła. Porozstawiane naczynia od herbaty i ciastka, dalej owa maszynka — wszystko zaczęło drobiazgami okrutnymi ranić jej serce. Gdy wzrok jej padł na Pitę, rana ta powiększyła się jeszcze silniej. Teraz ta słodka, śliczna twarzyczka będzie jej uosobiała tamtą, ową Amę — ich córkę, ich dziecko, rozwiane widmem kochanym i tak bardzo silnym, jak nic nie jest silne w życiu!
Uczucie przykrości z tego wynikłe było dla Tuśki tak dojmujące, iż nie mogła pozostać dłużej w pokoju. Pod pretekstem zawołania gaździny otworzyła drzwi i wybiegła do sieni.
Ciemno tu było i duszno od wilgoci i stęchlizny.
— Nie mam nic!... — myślała Tuśka, rozżalając się nagle nad swym losem — nic, ani męża, ani córki, ani...
Nie kończyła, nie wiedziała, dlaczego ich wszystkich nie ma. Czuła tylko ogromną próżnię dokoła siebie, próżnię, w której będzie musiała obracać się życie całe.
Oparła się o ścianę i łzy gradem popłynęły jej po twarzy. Nie tamowała ich biegu, łkała tylko cicho, lękając się, aby Pita nie posłyszała jej głosu.
— Och!... jakam nieszczęśliwa!... — aż krzyczało w niej niepowściągnionym już bólem. Myślą o mężu, o Picie, którzy zesunęli się według niej z jej życia, głuszyła ten nocny szept:
— Grzech!... grzech!...
Zdawało się jej, że rozstąpiła się pod nią ziemia, aż dachu nie ma nad głową, że ciśnięto nią nagle na jakąś równię bezkresną, po której siecze deszcz i szaleje wichura.
Nagle — coś poruszyło się w cieniu i dwoje ramion ciepłych, przytulonych okrążyło ją:
— I czego?... i czego?...
Nawet nie zastanowiła się, skąd on się wziął tak nagle przy niej. Czuła tylko, że on jest, że garnie
Uwagi (0)